Mruczanka Poranno-Nostalgiczna

Wyszedłem dziś rano, zaraz po wstaniu z łóżka, na balkon. Wbrew prognozom pogoda była piękna, świeciło słońce, śpiewały ptaki, wiał lekki wietrzyk, a powietrze…

…no właśnie. Powietrze pachniało tak, że…

Dawno, dawno temu (coraz dawniej, nie da się ukryć), kiedy jeździliśmy jeszcze wspólnie autostopem po szerokim świecie, był taki specyficzny moment w ciągu dnia…

Po nocy spędzonej w namiocie – czasami na kampingu, czasami „gdzieś w przyrodzie” – przychodził ranek. Pierwsze poranne wyjście z namiotu… Słońce, wiatr, śpiew ptaków (…albo szum autostrady, w zależności od miejsca obozowania :-)…

…i właśnie takie specyficzny zapach powietrza. I ta świadomość, że jest się „gdzieś daleko” (…with no direction home…), że nic się nie musi, że można pojechać dalej albo – jeśli nam sie tu podoba – zostać jeszcze dzień czy dwa… Że jeśli staniemy na drodze i ruszymy dalej, to nie wiadomo, gdzie dziś dojedziemy, co zobaczymy, kogo spotkamy, gdzie spędzimy następną noc. Że może ten dzień minie nam na drodze, w kurzu, w oczekiwaniu na litościwego kierowcę, który zabierze nas dalej… A może dojedziemy w miejsce, które naz zachwyci, które poruszy, które zapamiętamy do końca życia…

Wszystkie te możliwości – wszystkie wspaniałe widoki, wszystkie poruszające miejsca, wszystkie gwiazdy nad głowami – wszystko to było w tych pierwszych chwilach dnia. W tym chłodzie poranka, w zapachu powietrza. Poczucie nieograniczonych możliwości, tysiąca możliwych kierunków rozwoju wydarzeń, absolutnej wolności.

Dziś rano to wszystko mi się przypomniało. Może jeszcze kiedyś tak będzie?

How does it feel
How does it feel
To be on your own
With no direction home
Like a complete unknown
Like a rolling stone?

Mruczanka Zimowa

Śnieg roziskrzony słońcem, bezchmurne niebo, powietrze jak kryształ. Tak to wygląda za moim oknem. To jedyna forma zimy, którą naprawdę lubię.

Kiedyś – za czasów szkolnych, studenckich i wczesnopracowych – mieliśmy w grupie przyjaciół zwyczaj wyjeżdżania na sylwestra w góry. Nie, nie na „eleganckiego sylwestra w góry” ale po prostu w góry. Wynajmowliśmy pokoiki w gazdów w Murzasischlu i łaziliśmy po zimowych Tatrach. Raz czy drugi – kiedy mróz nie był ekstremalny – spędziliśmy nawet noc sylwestrową przy ognisku.

Tęskni mi się do wędrowania. Choćby nawet zimowego (choć wolę letnie, rzecz prosta). Choćby właśnie po roziskrzonym śniegu, w mroźnym powietrzu. Zauważyliście, że kiedy spadnie śnieg i jest poniżej zera, to na otwartej przestrzeni perspektywa wygląda zupełnie inaczej? Góry w oddali sprawiają wrażenie, jakby były wycięte z pocztówki – są tak ostre i wyraźne, że wydają się nierealne.

Panno Beskidzka, zielonooka
Wiesz o czym marzę, wiesz czego pragnę
Przyjdź kiedy do mnie Pani z daleka
Weź mnie na wielką włóczęgę

Weź mnie w góry dalekie
Weź mnie w góry ogromne
może będzie tak lepiej
gdy o tamtych zapomnę
może nie….

Mruczanka Podróżna – Reaktywacja

…Bo tak naprawdę, to przecież po to powstało to miejsce. Żeby – w braku możliwości podróżowania „w realu” – móc przynajmniej wędrować po świecie własnych myśli i Słów.

Kiedyś myślałem, że chodzi o to, żeby Odkrywać. Żeby poznawać nowe miejsca, żeby docierać tam, gdzie nikt jeszcze nie dotarł. Żeby czasami – choćby czasami! – czuć to, co czuł Amundsen stając na Biegunie Południowym czy Mallory, kiedy dochodził do szczytu Mount Everestu.

Później (może to kwestia wieku?) zrozumiałem, że nie w tym rzecz. Nie chodzi o to, żeby gdzieś być pierwszym. Nie chodzi nawet – w gruncie rzeczy – o to, żeby dotrzeć w takie czy inne, konkretne miejsce.

Tak naprawdę cały smak życia polega na samym podróżowaniu. Na „dążeniu do”. Kiedy dziś zastanawiam się nad wszystkimi moimi – naszymi – zwariowanymi wyprawami myślę, że naprawdę najważniejsze było właśnie podróżowanie. Kiedy w 1992 dojechaliśmy do Paryża, byliśmy szczęśliwi i dumni – ale z perspektywy widzę, że samam droga była dla mnie dużo ważniejsza, niż widok wieży Eiffela czy Luwr. Kiedy potem podróżowałem po Szkocji i Irlandii, wspaniale było docierać do konkretnych miast czy okolic, ale naprawdę wspaniałe było samo PODRÓŻOWANIE przez te piękne miejsca.

Nie da się dojechać tak daleko, żeby nie chciało się jechać dalej. Oto cała tajemnica: navigare necesse est. Vivere non est necesse.

Nie jest konieczne także docieranie do celu czy osiąganie zaplanowanego kresu podróży. Najważniejsza jest Droga (mówimy oczywiście o podróżach doczesnych, geograficznych; w wymiarze Ostatecznym cel oczywiście się liczy, ale… w wymiarze Ostatecznym cel jest jednocześnie Drogą. Na szczęście.)

Kiedyś to było dla mnie bardzo ważne rozróżnienie – nie jestem odkrywcą. Nie jestm nawet podróżnikiem, bo podróżnik podąża dokądś. Jestem wędrowcem.

Mruczanka Podróżno-Nostalgiczna

W serii „Podróże marzeń” (przewodniki turystyczne, które można kupić z „Wyborczą”) ukazała się właśnie „Irlandia”. No i nie wytrzymałem – kupiłem. A teraz siedzę w wolnych chwilach (to taka przenośnia, te „wolne chwile”) i przeglądam. Nawet nie czytam, ale właśnie przeglądam…

Bylismy w Irlandii w 1996 r. (mój Boże, to już dziesięć lat!). To była kolejna zwariowana wyprawa „bez grosza przy duszy”. Pojechaliśy we trójkę – M., ja i moja siostra. Namiot, kuchenka turstyczna na naboje gazowe, trochę ciuchów – i w drogę. Autokarem rejsowym do Londynu, stamtąd kolejnym, relacji Londyn – Dublin. Razem prawie 48 godzin w podróży.

Ale było warto… Wprawdzie Irlandia nie okazała się tak gościnna, jak nasza ukochana Szkocja (w noc po naszym przyjeździe zaczął padać deszcz, który skończył się w zasadzie półtora tygodnia później… Przy czym przez „skończył się” nie należy rozumieć, że go już nie było, ale że potem nie padał bez przerwy…) – ale wyprawa i tak była wspaniała.

Siedzę teraz i przeglądam zdjęcia w przewodniku… I choć minęło dziesięć lat, pamiętam te miejsca! Zamek w Kilkenny… Zatoka Galway… Connemara, góry Mourne… Donegall… Wyspa Aran…

Ech, pojechałoby się. I pewnie się jeszcze kiedyś pojedzie.

A scena, która jakoś najbardziej siedzi mi w głowie, miała miejsce na promie, gdzieś na Morzu Irlandzkim, w pół drogi między wybrzeżem Walii a portem w Dublinie.

Było w pół do piatej rano, jasno (początek sierpnia), my – lekko otumanieni po drugiej z kolei nocy w autobusie, ale szczęśliwi i podekscytowani zbliżającym się celem podróży. Dookoła morze – po horyzont z każdej strony (na morzu naprawdę widać, że ziemia jest okrągła!), a my wpatrujemy się w horyzont przed dziobem, nie mogąc się doczekać, kto z nas pierwszy wypatrzy brzegi Zielonej Wyspy…

Pogoda była jak drut (na razie…). Morze po horyzont, nad głowami niebo jak wnętrze bladobłękitnej półkuli. Większość „normalnych ludzi” siedziała na ciepłych kanapach pod pokładem. A my wyleźliśmy na pokład, pożyczywszy pierwej gitarę od jakichś wpółśpiących Anglików. I siedzieliśmy sami na pokładzie, grając i śpiewająć różne różności – od Wolnej Grupy Bukowina po jakiegoś bluesa z kompletnie improwizowanym tekstem…

To były czasy 🙂

Niestety nie mam zdjęć – napaliłem się wtedy na slajdy, a potem okazało się, że mój Zenith miał uszkodzony obiektyw i niedoświetlał. Sześć rolek slajdu poszło w krzaki…

Toteż pożyczam zdjęcie ze strony http://www.odyssei.com/pl/travel-gallery (wszelkie prawa zastrzeżone…)

Mruczanka Podróżna – Tatry Nocą

Widzieliście kiedyś wchód słońca w górach?

Nie mówię o poranku na Krupówkach czy w hotelowym oknie 😉

Nie wiem, dlaczego akurat dziś przypomniała mi się takie dwie wyprawy. Ale nagle, nie wiadomo skąd, obrazy sprzed kilku (…nastu) lat stanęły mi przed oczami jak żywe. I sprawiły, że Gdzieś-Tam-W-Środku coś mi się znowu zaczęło kręcić wokół Podróżowania.

Kiedyś, w cztery osoby (jeszcze za czasów wczesnostudenckich, jeszcze zanim poznałem M.) wybraliśmy się w góry nocą. To znaczy – wyszliśmy z domu w Murzasichlu popołudniem. Poszliśmy przez Dolinę Suchej Wody, aż na Halę Gąsienicową. Przy Murowańcu byliśmy koło dziesiątej (wieczorem, że dodam dla jasności).

Posiedzieliśmy dwie godziny – kilkadziesiąt metrów od schroniska, na jakichś kamieniach. Trochę gadając, trochę milcząc. Był środek lata, noc – jak na tę wysokość nad poziomem morza – wyjątkowo ciepła, księżyc w nowiu, więc niebo rozgwieżdżone do nieprzytomności…

A o północy ruszyliśmy dalej. No, młodzi byliśmy i głupi. Dziś jesteśmy już tylko głupi, niestety. 😉

I poszliśmy… na Kościelec. Droga, która normalnie zajmuje około dwóch godzin, zajęła nam prawie trzy. Nawet nie dlatego, że było ciemno (wbrew pozorom światło gwiazd doskonale wystarcza do sprawnego poruszania się w odkrytym terenie…) – ale dlatego, że było pięknie. A jak jest pięknie to spieszenie się nie ma sensu…

Na Kościelcu byliśmy przed trzecią w nocy. Siedliśmy sobie i…

I co? I nic. Siedzielismy. Nie rozmawialiśmy prawie. Głęboka noc wysoko w górach, kiedy wszędzie dookoła widać gwiazdy – to przeżycie z gatunku nieopisywalnych. Pamiętacie „Kordiana”? „Gwiazdy na górze, gwiazdy na dole…”. Gwiaździste niebo sprawiało wrażenie idealnej półkuli nad naszymi głowami. Półkuli, której „dolne” brzegi były poniżej miejsca, z którego patrzyliśmy!

Chłodno było – powyżej 2000 nad poziomem morza rzadko bywa ciepło. Opatuliliśmy się w swetry i kurtki (ach, nie były to jeszcze czasy, kiedy każdy miał polar…).

A potem – już przed czwartą – zaczęło świtać.

Najpierw gwiazdy zaczęły jakby lekko blednąć. Potem niebo wyraźnie zmieniło kolor – z głębokiej czerni na nieprawdopodobny granat. Potem zaczęło się robić coraz jaśniej. Aż w końcu…

Słońce w wysokich górach wschodzi… inaczej. Nie pojawia się nad wschodnim horyzontem, jak na nizinach. Pierwsze jego promienie widać – paradoksalnie – na zachodzie. Bo kiedy słoneczna kula jeszcze nie jest widoczna, jeszcze nie wynurza się zza gór – jej promienie już padają na szczyty po przeciwnej stronie.

Wierzchołki turni – najpierw same czubki, niewielki punkty – nagle (tak, nagle!) zaczynają świecić na czerwono, czerwienią tak intensywną, tak uderzającą, że sprawia wrażenie żywej. Kilka chwil (sekund? Minut?) później ta żywa czerwień spływa w dół, a jej miejsce na wierzchołkach gór zajmuje płynne złoto. Potem złoto także rozlewa się coraz niżej, a szczyty rozpalają się pełnym, jasnym światłem dnia – podczas gdy w dolinach trwa jeszcze noc, panuje jeszcze mrok, powoli ustępujący przed spływającym z góry światłem…

I kiedy złote światło na widocznych na zachodzie górach dociera już powoli do dna dolin – z przeciwnej strony nad szczyty wynurza się słońce.

Gdybyście kiedyś mieli okazję – spróbujcie to zobaczyć. Niekoniecznie na Kościelcu (wchodzenie na niego nocą to jednak dosyć ryzykowna zabawa, nawet latem…). To naprawdę niepowtarzalny spektakl.

Potem schodziliśmy z powrotem – przez Cichą Wodę do Murzasichla. W milczeniu. Jakoś nikt z nas nie miał ochoty nic mówić…

****

Ładne parę lat później miałem okazję zobaczyć wschód słońca w znacznie wyższych górach, na wysokości prawie 5000 metrów…

Ale to już zupełnie inna historia, jak mawiał Kipling.

Mruczanka Podróżna – odcinek 2

A zatem jesteśmy w Wiedniu. Jest druga połowa sierpnia, godzina zdecydowanie wieczorna, ciemno się robi. W kieszeni pieniędzy akurat tyle, że starczyłoby na jeden nocleg w hotelu – tylko potem trzeba by już do domu wracać. Na tarczy.

Oooo, nie!

Jasne – byliśmy wtedy piękni i młodzi (jeśli chodzi o Puchatka, to dziś zostało już tylko „i”) – i gotowi choćby przełazić tę noc chodząc w kółko dookoła katedry… Co nie zmieniało faktu, że jednakowoż wizja płaskiej powierzchni i rozłożonego śpiwora nęciła nas dużo silniej. Zwłaszcza, że poprzednią noc spędziliśmy – bądź co bądź – w pozycji siedzącej, w pociągu…

No i właśnie wtedy objawił się Słynny Puchatkowy Fart. Bo Puchatek tak ma – zwłaszcza w podróży – że ma farta, wyczucie i trafia.

Trafił – ni z tego ni z owego, na jednej z uliczek (nie pamiętam nazw, wybaczcie, to było jednakowoż trzynaście lat temu…) stał sobie kościół, a na bramie kościoła widniał napis – po polsku. Bo to był – jak się później okazało – polski kościół w Wiedniu.

A że Puchatek wraz z Towarzyszkami w takich bardziej kościelnych środowiskach się obracali, więc odkrycie potraktowali jako „nie do odrzucenia”. Zapukali. Otworzył jakiś lekko zdziwony pan – nie ksiądz, ale kościelny chyba czy ktoś taki. Wysłuchał. Westchnął. Powiedział głośno (wyraźnie z intencją bycia słyszanym przez jakichś ludzi kręcących się za nim), że niestety, żadnych miejsc noclegowych nie ma, pokoje są zajęte, a w sali konferencyjnej to on NIE MOŻE NIKOGO PRZENOCOWAĆ, bo by się polizei czepiała. A potem dodał (cicho, mrugając lewym okiem), żebyśmy wpadli trochę później – tak koło dziesiątej – to nas zaprosi chociaż na HERBATĘ.

Puchatek aluzję zrozumiał. Poszliśmy się zatem przejść co nieco, wróciliśmy koło dziesiątej. Dostaliśmy herbatkę oraz miejsce w wyżej wymienionej sali konferencyjnej. Bardzo komfortowa podłoga z wykładziną 🙂 i łazienka obok. Czyli Szczyt Marzeń Autostopowicza.

A następnego dnia rano była niedziela. Czyli najpierw wybraliśmy się do katedry na mszę, a potem metrem i jakimiś autobusami – wyjechaliśmy na „rogatki” Wiednia, żeby wreszcie ruszyć. W założeniu było to proste: stajemy na wylocie i machamy, kierowcy stają, zabierają nas, jedziemy.

Bardzo szybko przekonaliśmy się, że to nie takie proste 🙂

Mruczanka Podróżna – odcinek 1 (Lepiej Późno Niż Wcale).

No i przyszedł rok Pański 1992. Ha, to był rok! Już w okolicach stycznia się zaczęło.

Najpierw jedna A. – Puchatkowa Znajoma – postanowiła w czasie wakacji pojechać do Francji. Autostopem zresztą. Razem z jeszcze jedną koleżanką zresztą.

Potem rodzice obu pań postawili ultimatum – OK, dadzą rodzicielską zgodę pod warunkiem, że dziewczyny nie pojadą same, ale że pojedzie z nimi jakiś osobnik płci przeciwnej.

Potem się okazało, że tym osobnikiem został Puchatek.

Potem jeszcze na skutek jakichś Puchatkowi bliżej nie znanych okoliczności ta druga koleżanka się z projektu wycofała, więc „na trzeciego” (a raczej „na trzecią”) została zaangażowana inna Puchatkowa Znajoma, niejaka B. I taki zespół trzyosobowy – A., B. i Puchatek – już gdzieś od maja przygotowywał się do Wielkiej Wyprawy.

Autostop – więc nie płacimy za przejazdy. Namiocik – więc po drodze nocujemy „na dziko”, żeby nie płacić za noclegi. A na miejscu (czyli w Paryżu) – Znajomi Znajomych Znajomych (taka to mniej więcej była relacja…) mieli znaleźć jakieś miejsce do pomieszkania. Za darmo, rzecz prosta 🙂

(Warto jeszcze dodać, że postanowiliśmy pojechać ciut dookoła – nie przez Niemcy, ale przez Czechosłowację, Austrię i Szawjcarię. Żeby Alpy zobaczyć po drodze, między innymi 🙂

Jeszcze trzeba było załatwić jakieś formalności (na przykład pójść i porozmawiać z rodzicami B., którzy co prawda się zgodzili, ale byli jednakowoż dosyć zaniepokojeni – więc Puchatek (jako ten facet, czyli odpowiedzialny, hłe hłe hłe…) musiał się dobrze zaprezentować. To akurat było stosunkowo proste, bo Robienie Dobrego Wrażenia to puchatkowa specjalność 😉

No i mniej więcej w połowie sierpnia (o ile Puchatek dobrze pamięta…) Wielka Wyprawa wystartowała. A., B. i Puchatek zostali mianowicie na parę godzin klientami PKP – pociągu pospiesznego Warszawa – Bielsko Biała konkretnie. Po całej nocy wylądowali w Bielsku, po kolejnych dwóch godzinach czekania dojechali do Cieszyna. Przeszli granicę (tak! „Przeszli” – naogach, piechotą znaczy! To była frajda – pokazać paszport, zarzucić tobół na plecy i po prostu PRZEJŚĆ…) 😉

A potem… złapali pociąg. Ano tak – z czeskiego Cieszyna do Bratysławy (z przesiadką w Żylinie). Doszli bowiem do wniosku, że pod względem autostopowym to ich interesuje tak zwany Zachód, a przez tak zwany Wschód to mogą sobie pociągiem… Zwłaszcza, że wtedy czechosłowackie koleje były tanie jak barszcz (tak, tak, jeszcze „czechosłowackie”! Czechosłowacja przestała istnieć dopiero na przełomie 1992 / 1993…).

Po całym dniu jazdy (i obowiązkowych knedliczkach w Żylinie!) dojechali przed piątą (po południu) do Bratysławy.

Z Bratysławy do Wiednia – który miał być punktem startowym) jest jakieś sześćdziesiąt kilometrów. Jak je przebyć?

Ha. Tu się objawiła główna cecha Puchatka – podróżnika, czyli Głębokie Zamiłowanie do Improwizacji (w skrócie – GZdI). Najpierw ktoś wpadł na pomysł, że może by zobaczyć, czy nie ma jakiegoś pociągu (była, o ile Puchatek pamięta, godzina 17:01). Poszliśmy zatem do hali głównej bratysławskiego dworca (17:03). Zlokalizowaliśmy tablicę odjazdów (17:04). Zaczęliśmy się w nią wczytywać. Już o godzinie 17:06 przeczytaliśmy radośnie linijkę o treści następującej (w wolnym tłumaczeniu):

Wiedeń – peron któryśtam – 17:08.

Aaaaa!!!! Sprint na peron któryśtam. Języki do pasa, plecaki po dwadzieścia kilo na plecach. Patataj, patataj. Wpadamy na peron. Na peronie pociąg. Konduktor – austriacki zresztą – właśnie podnosi rękę, żeby dać sygnał odjazdu. Puchatek ile sił w płucach wrzeszczy międzynarodowe i ogólnie na świecie zrozumiałe słowo:

STOP!!!!! (…w myślach dodając całkiem po polsku: „Do cholery!!!!”).

Konduktor lekko zdziwiony, ale czeka. Puchatek dopada konduktora i – zamiast natychmiast pakować się do wagonu – zaczyna mu tłumaczyć (po angielsku, rzecz prosta), że nie ma biletów i dopytywać, czy możne takowe u niego kupić. Konduktor (jasnowidz, czy co?) odpowiada Puchatkowi… po polsku, że owszem, można, tylko wsiadajcie już, u licha, po pociąg musi odjeżdżać! No, surrealizm pełny.

Wsiedli. Za godzinę byli już w Wiedniu. Czyli na Zachodzie. Czyli się zaczęło. Można zacząć jechać.

…jutro. Bo przecież nikt normalny nie będzie próbował wyjechać z Wiednia i łapać pierwszego stopa wieczorem. Czyli jest tylko jeden mały problem:

Jak w kompletnie nieznanym sobie mieście – zresztą dla turysty z Europy Wschodniej (zwłaszcza wtedy!) kosmicznie drogim – znaleźć jakiś nocleg?

Wieczór. Robi się ciemno. Nocleg w parku nie wchodzi w grę (po pierwsze – Puchatek by się bał, zwłaszcza w towarzystwie dwóch kobiet, po drugie – jesteśmy w Austrii i nie ma cienia wątpliwości, że Polizei by nie pozwoliła, a wizja noclegu w areszcie jakoś do Puchatka nie przemawiała…). Nocleg w hotelu – nie wchodzi w grę z przyczyn oczywistych, czyli finansowych. Schronisko młodzieżowe jest tańsze niż hotel, ale to nie znaczy, że tanie, a przed nami cała wyprawa, a dewiz w kieszeni malutko…

Zapada noc. I to jest to – odjazd kompletny! :)))))) Jesteśmy „gdzieś w Europie” i musimy wymyśleć, co robić przez najbliższe – powiedzmy – osiem godzin.

„Myśl szybko, MacGyver”…

– No i wymyślili. Ale o tym w następnym odcinku 🙂

Mruczanka Podróżna – odcinek 0 – c.d. – 2

Bo zanim przejdę do Opowieści Właściwych – musi być jeszcze jedno wyjaśnienie.

Kiedy w 1992 r. Puchatek z Przyjaciółmi po raz pierwszy pojechał na Wielką Wyprawę, jednym z powodów, dla których się na nią zdecydował, był fakt, że… mógł.

Dobra, już Puchatek wyjaśnia.

Czytelnicy, pamiętający jeszcze czasy tak zwanego peerelu wiedzą dobrze, że podróżowanie zagraniczne w tamtych czasach łatwe nie było. Nawet pod koniec istnienia peerelu, kiedy w zasadzie nie robiono już (przeciętnemu) człowiekowi większych trudności, zanim (przeciętny) człowiek mógł doznać szczęścia wyjechania poza obręb Bloku Państw Najwyższego Szczęścia, musiał najpierw zdobyć przedmiot marzeń i westchnień, czyli… własny paszport.

Zdobywanie paszportu było zajęciem trudnym, najeżonym przeciwnościami, wymagającym samozaparcia, determinacji i odporności tak psychicznej, jak fizycznej.

Najpierw trzeba było stać w kolejce w Jakimś Tam Urzędzie. Jak się miało szczęście, to kilka godzin. Jak się nie miało – kilka dni. Potem się składało formularz odpowiedni, w którym wypełnić należało piętnaście tysięcy dwieście czternaście rubryk (doniosłe informacje z gatunku „panieńskie nazwisko psa prababci”). A jak się już wypełniło i złożyło, to – jeśli (przeciętnemu) człowiekowi zamarzyło się jechać na Zgniły Zachód – to człowieka (przeciętnego) czekała jeszcze rozmowa.

Rozmowa z urzędnikiem.

Puchatek jest młody – rocznik 1970. Puchatek nie pamięta (na szczęście) najczarniejszych czasów peerelu. Więc może Starszym od Puchatka Czytelnikom wyda się to śmieszne – ale właśnie ta rozmowa jest jednym z najbardziej upokarzających wspomnień Puchatka z tych Wesołych Czasów.

Był rok Pański 1987. Puchatek razem z Jednym Znajomym Rodziców miał jechać do Berlina. To był wtedy Berlin Zachodni, stał jeszcze mur i tak dalej…

Wyjazd był czysto turystyczny. Naprawdę – żadnego handlu, żadnych interesów. Jeden Znajomy miał w Berlinie krewnych – mieliśmy się u nich zatrzymać i po prostu pozwiedzać Zgniły Zachód. Pociągiem w jedną, pociągiem w drugą, dwa tygodnie na miejscu.

Do dziś pamiętam tę „rozmowę” przed „wydaniem paszportu”. Tępy urzędas, mający na twarzy jednoznaczny wyraz głębokiego samozadowolenia i poczucie WŁADZY. Bo to on decydował, czy ten chrzaniony paszport dostanę, czy nie. Miałem wtedy siedemnaście lat. Byłem (w oczach Władzy) „nikim”. Ten głupi buc mógł po prostu dać mi paszport i już. Ale nie…

„A po tam jedziesz?” (Oczywiście, na „ty”). „A do kogo? A skąd znasz tych ludzi? A w jakiej szkole się uczysz? A ile czasu tam spędzisz? A masz rodzinę w Niemczech? Ile pieniędzy zamierzasz wydać?” – i tak dalej, i tak dalej… A wszystko to z tą nonszalancką wyższością, z jaką „ludowa” władza zawsze traktowała swoich obywateli…

Do dzis pamiętam, że miałem wtedy ochotę powiedzieć temu bucowi: „A g… cię to obchodzi!!!” – tyle, że to oczywiście oznaczałoby rezygnację z wyjazdu.

Paszport „dostałem”, w Berlinie byłem (kiedyś o tym napiszę…). Ale niesmak pozostał. Taka „żaba w gębie”, jak to ktoś ze znajomych określał.

Dwa lata później Władzę Ludową na szczęście szlag trafił.

Jeszcze rok później – można już było MIEĆ PASZPORT. Tak po prostu, jak w cywilizowanym świecie. Skoro było można – Puchatek oczywiście NATYCHMIAST poleciał i sobie wyrobił. Nawet jeszcze nie planował nigdzie jechać – ważna była sama ŚWIADOMOŚĆ, że paszport leży sobie w szufladzie. Tak po prostu. I że gdyby Puchatek zechciał, to może go sobie wyjąć i po prostu „przekroczyć granicę”. O, tak. Bez pytań tępych urzędasów.

No, ale skoro ten paszport juz leżał, to zaczęło Puchatka korcić. Korciło… Korciło… aż wydarzyła sie Okazja.

Ale o tym – w następnym odcinku…

P.

Mruczanka Podróżna – odcinek 0 – c.d.

 

I przez lat kilka Puchatek w góry jeździł (dodać trzeba, że słowo „góry” oznaczało początkowo w zasadzie wyłącznie Tatry. Wszelkie Bieszczady, Beskidy i inne Karkonosze odkrył Puchatek później).

 

I musiało minąć kilka lat, żeby Puchatek zrozumiał, że te góry (to znaczy TE góry) to nie koniec. Że to początek dopiero. Że gdzieś w puchatkowej duszy drzemie marzenie o Wędrowaniu. O odkrywaniu nowych miejsc. „Nowych” choćby czysto subiektywnie, czyli „Miejsc – Gdzie – Jeszcze – Puchatka – Nie – Było”.

 

Zaczęły się wyprawy w Inne Góry (choć Tatry na zawsze pozostaną Miejscem Magicznym, Miejscem Najważniejszym… Bo poza wszystkim innym to w Tatrach Puchatek poznał M.).

 

Próbował Puchatek wielu rzeczy. Narty – nie wciągnęły (za szybko się jedzie, nie ma czasu się napawać…). Wspinaczka – przez chwilę zafascynowała, ale szybko Puchatek odkrył, że to nie to (no bo jak tu BYĆ w tych górach, jak ODDYCHAĆ i PATRZEĆ, skoro trzeba uważać na linę, ósemki i na to, gdzie się nogę wkłada i rękę wciska, że o hakach już przez grzeczność Puchatek nie wspomni…).

 

Odkrył Puchatek, że tak naprawdę nie chodzi o sprawdzanie siebie (niektórzy tak traktują góry…), nie chodzi o „pokonanie tego szczytu” (ci, co tak traktują góry zwykle szybko w nich giną…), nie chodzi o „pierwsze wejście” daną trasą.

 

Chodzi o Wędrowanie. O to, że za zakrętem pojawia się widok, którego się nigdy wcześniej nie widziało. Że schodzi się w dolinę, w której się nigdy nie było (tak, tak, Puchatek wie, że polskie Tatry są małe, że w zasadzie było się już wszędzie… Nie szkodzi. Kto kocha góry ten wie, że wystarczy zmiana kierunku wiatru czy sposobu, w jaki słońce przesącza się przez chmury, żeby to było NOWE miejsce…).

 

(Jak to szło?

 

…A droga wiedzie w przód i w przód

Skąd się zaczęła, tuż za progiem –

I w dal przede mną mknie na wschód

A dalej dokąd? Rzec nie mogę…

 

…i jeszcze:

 

…Lecz że stopy wypoczęte,

Może jeszcze za zakrętem

Ujrzysz drzewo albo kamień

Przez nikogo nie widziane… )

 

A jak Puchatek odkrył, że chodzi o Wędrowanie, to zaczęło Puchatka ciągnąć Gdzieś Dalej. I zaczął Puchatek myśleć, jakby tu Gdzieś Dalej się wybrać. A nie było to takie proste, jak dziś.

 

Ale potem zaczęło się prostsze robić. Bo przyszedł rok 1989 i się nagle wolność zrobiła. I nagle można było po prostu pojechać. I nikt nie zatrzymywał. A w dodatku w 1989 roku to Puchatek miał wiosen dziewiętnaście. Czyli JUŻ mógł (bo był pełnoletnim Puchatkiem) i JESZCZE mógł (bo życie studenckie, zobowiązań mniej niż zero, wakacji trzy miesiące i w ogóle luz – blues).

 

Jedyny problem – jak słusznie zauważyła u siebie Inside – stanowił brak środków materialnych, czyli po naszemu – forsy. Inside wpadła na pomysł przewodnicki. Puchatek przewodnikiem zostać by nie mógł, bo odczuwa Głęboką Niechęć do wszelkich form tak zwanego Zorganizowanego Wypoczynku.

 

Wpadł zatem na inny pomysł, który w dużym skrócie sprowadzał się do tego, że… w gruncie rzeczy BEZ pieniędzy też się można obyć. Jak?

 

Ha. O tym w kolejnych odcinkach 🙂

 

Puchatek Podróżny.

Mruczanka Podróżna – odcinek 0

 

Uwaga – długo będzie. 🙂

Tak, to nie pomyłka, odcinek 0. Słownie – „zero”. Bo zanim Puchatek zacznie podróżne opowieści i przemyślenia – trzeba kilka słów o tym, jak to się w ogóle było zaczęło.

No więc urodziłem się, patrzę: chłopiec…

Nie, nie, żartowałem, aż tak od początku nie będzie (a swoją drogą – konkurs blogowy dla Młodszych Czytelników: z kogo to cytat?) 😉

Aczkolwiek urodzenie rzeczywiście ważnem jest. Gdyż Puchatek urodził się był w rodzinie góralskiej. Puchatka przodkowie (po kądzieli) z samiutkiego Zakopanego są. I tam też mieszkają do dziś (no, nie sami przodkowie, ale ich dzieci).

Puchatek, jak każdy prawdziwy góral, urodził się był… w Warszawie, rzecz prosta. Bo puchatkowa mama tu na studia przyjechała, tu puchatkowego tatę poznała i tak dalej.

Ale Puchatek od małego Puchatka bywał w Zakopanem.

Bywał… bywał… bywał… i nic z tego bywania nie wynikało, bo puchatkowa mama do turystów wysokogórskich (ani nawet średniogórskich) nie należała, a Ukochany Wujek (Właśnie Ten, o którym pisałem w październiku – czyli Jerzy Ustupski) już wtedy był nieco zbyt wiekowy, żeby Puchatka w góry prowadzać.

 

I Puchatek pamięta, że jako dziecię kilkuletnie, kiedy tylko świadomości jakiej takiej nabył, tęsknie patrzył w stronę gór, które wciąż oglądać mógł tylko z dołu… Z Krupówek, najdalej z Doliny Kościeliskiej…

 

I pamięta Puchatek do dziś (do dziś!), jak STRASZNIE chciał się tam dostać. Jak mu się w dziecięcym łebku (nie poprawiać, „łebek” naprawdę pisze się przez „b”!) tworzył obraz gór wysokich jako miejsca Nie Z Tego Świata, miejsca wymarzonego, upragnionego, a w jakiś sposób nieosiągalnego…

 

Tak naprawdę, to Puchatek w te góry poszedł dopiero jak miał trzynaście lat. Znaleźli się chętni, żeby Puchatka w góry zabrać. Znajomi taty puchatkowego.

 

Oj, w wysokie góry. Hej. Jak kto w wieku trzynastu lat nie przeżył burzy gradowej z piorunami na łańcuchach w połowie podejścia z Zawratu na Świnicę, to nie wie 🙂

 

Góry Puchatek pokochał. Miłością dziką, szaloną, absolutną (…i odwzajemnioną chyba, zważywszy, że Puchatek wciąż żyje mimo wszystkich głupstw i nierozsądnych akcji, jakie był w tych górach popełnił, kiedy jeszcze był młody i głupi. Teraz jest już tylko… młody).