…Ale do przodu…

Minął tydzień od poprzedniego wpisu. Bardzo trudny tydzień – ale dziś jest już lepiej. Trochę.

M. w szpitalu czuła się coraz gorzej. W sobotę – kiepsko, w niedzielę już bardzo źle, w poniedziałek jeszcze gorzej. Mimo wszystkich leków i naprawdę sensownej opieki nic nie szło ku lepszemu – a wręcz przeciwnie.

Ja byłem u niej po kilka razy dziennie, dwie najbliższe przyjaciółki też, wpadał teść… Rozmawiałem z lekarzami, doprowadziłem do konsultacji telefonicznej z naszą Panią Doktor.

Były antybiotyki i wiele innych koniecznych leków – ale gorączka nic sobie z nich nie robiła.

Krótkie wyjaśnienie: gorączka w takiej sytuacji mogła mieć różne przyczyny. Mogła wynikać z infekcji (zapalenie płuc), albo z samej choroby nowotworowej (co by sugerowało dalsze rozsiewy, czyli przerzuty). W pierwszym przypadku – trzeba było jak najszybciej zwalczyć infekcję, bo wcześniej nie można podać chemii. W drugim – trzeba by właśnie jak najszybciej z powrotem na chemię. Niby proste – ale co zrobić, jeśli nie wiadomo?…

Gorączka się trzymała. CRP było niskie, co sugerowało, że nie chodzi jednak o infekcję bakteryjną – ale może o wirusową. Pani Doktor „kazała” sprawdzić dwie rzeczy pod kątem przerzutów: wątrobę i głowę. USG wykazało, że wątroba jest czysta jak łza („O, to jest bardzo dobra wiadomość!” – ucieszyła się telefonicznie. Pani Doktor się ucieszyła, nie wątroba, rzecz prosta). Na wyniki tomografii czekaliśmy całą dobę (pierwszeństwo mają tomografie z oddziału ratunkowego…), ale kiedy wreszcie przyszły, także były pozytywne („Znacząca regresja zmian w porównaniu z badaniem z lipca”). Znaczy się – naświetlania na Ursynowie zrobiły swoje.

No więc co z tą gorączką? Chyba wirus. Albo jednak bakteria, ale jakaś nietypowa. Ale w posiewie nic nie wyszło. A może bakteria, ale układ odpornościowy po chemii osłabiony i nie wychodzi CRP? A może… i tak dalej.

W nocy z poniedziałku na wtorek nastąpił kryzys. Fatalne samopoczucie i bardzo wysoka gorączka, która nie schodziła nawet po paracetamolu podanym dożylnie. Ustąpiła dopiero po kroplówce z pyralginy we wtorek rano… Przez chwilę byłem naprawdę przerażony. Wyglądało to fatalnie – piąty dzień w szpitalu i żadnej poprawy, jest coraz gorzej…

Ale okazało się, że właśnie w ten wtorek nastąpił przełom. Poprawiło się (względnie…), gorączka już nie wróciła, coś się najwyraźniej „przewaliło”. Wczoraj po południu M. wróciła do domu.

Jest strasznie słaba, czuje się kiepsko, nie ma siły wyjść za próg – ale jest w domu i samo to wyraźnie przywraca jej energię.

Teraz chwila odpoczynku – a we wtorek jedziemy z powrotem na chemię. Pani Doktor wyjechała na dwa tygodnie na jakąś konferencję i urlop, ale ustaliła dalsze leczenie, którego pierwszą serię poda jedna z pozostałych dwu lekarek pracujących w chemioterapii.

Głowa w porządku (względnym…), dalszych przerzutów nie ma – teraz trzeba się wziąć za te płuca, bo skoro pierwsze leczenie nie trafiło, to tam się nic na lepsze nie zmieniło. Oby kolejne zadziałało lepiej. Kaszel dalej męczy – choć po szpitalnych lekach i inhalacjach jest nieco lepiej.

***

Nowy rok szkolny się zaczyna. Łatwy, zdaje się, nie będzie. A Pucek idzie do pierwszej klasy…

Powoli Do Przodu (?)

Miałem o koncercie, ale trochę nie mam siły (ani czasu). Życie toczy się około–chemicznie.

Piłka była dwa tygodnie we Francji z Takimi Jednymi Znajomymi, którzy – jak się dowiedzieli, że nasze wakacje poszły się okopać – przysłali SMS z rzeczowym pytaniem „Czy Piłka ma paszport”. Paszportu nie miała, miała dowód, do Francji wystarczy. Łaziła po Wogezach, zwiedzała Colmar, wspinała się w parku linowym, podziwiała pokazy sokolnicze… I tak przez dwa tygodnie. Wróciła zachwycona jak rzadko. Jak Znajomi czytają, to się do Nich uśmiecham…

Pietruszka w piątek jedzie za to na tydzień na Bornholm, na obóz rowerowy. Dziadek znalazł i częściowo zasponsorował. Tys piknie.

Tylko Pucek siedzi w domu, nie licząc dwudniowego wypadu z tatą i starszym bratem nad morze (pozdrowienia dla Znajomych z Poznania, co to ich w powrotnej drodze przenocowali…).

***

Dziś była kontrolna tomografia, która ma sprawdzić, czy chemia działa (albo czy działa dostatecznie). Może się uda i wyniki będą dziś – jak nie, to za kilka dni.

Z zewnątrz – trudno ocenić. Niby chemia działa (bo duszności zniknęły już po pierwszym podaniu leku), ale kaszel nadal męczący (choć już jakby ciut rzadziej… ale nie wiem, czy to nie jest myślenie życzeniowe). Pani Doktor mówi, że to normalne i o niczym nie musi świadczyć – świadczyć będą dopiero wyniki tomografii…).

Czyli na razie dalej nic nie wiemy.



Mruczanka Po Koncercie (Jednak!) 

Jak niektórzy wiedzą (…) jeszcze w czerwcu dostałem w prezencie (przed)urodzinowym bilety na koncert – ten sam, o którym pisałem TUTAJ.

Wszystko było zaplanowane, trasy wakacyjne ustawione tak, żeby 29 lipca dotrzeć do Szczecina, przenocować Potwory u znajomych i pójść na koncert.

Niestety, jak wiadomo, wszystkie plany wakacyjne wzięły w łeb z powodów medycznych. Wakacje poszły się okopać – o ile Potwory gdzieś tam jeżdżą, o tyle my siedzimy kołkiem w domu, a wypuszczenie się gdziekolwiek dalej niż do Warszawy na kolejną chemię nie wchodzi w grę. Pogodziliśmy się z tym, że koncert szlag trafił (zresztą, Bogiem a prawdą, to akurat było najmniejsze zmartwienie).

Jakieś półtora tygodnia temu M. powiedziała nagle:

– Słuchaj, ale właściwie dlaczego ty masz na ten koncert nie pojechać? Ja nie pojadę, ale jak ty pojedziesz na jeden dzień, to mnie się przecież w tym czasie nie pogorszy… Jedź, przecież to twój prezent urodzinowy…

W pierwszej chwili zaprotestowałem. Jak mam jechać, sam? A co to za przyjemność? Poza tym Szczecin jest na drugim końcu świata, koncert we wtorek, a w środę rano musimy być na chemii… Odpada.

Ale M. namawiała. Bijąc się z myślami sięgnąłem do Google Maps, żeby zobaczyć, ile właściwie jedzie się z G. do Szczecina – i stwierdziłem ze zdumieniem, że… cztery i pół godziny. Bo autostrada A2 jakieś 100 kilometrów za Poznaniem krzyżuje się z ekspresówką S3 do samego Szczecina. Hmmm…

W dwa dni powstał plan Akcji Koncert. Zwerbowałem kolegę z prawem jazdy (w końcu bilety były dwa, a przy kierownicy warto się zmieniać). Wyjazd z G. koło jedenastej. Bez pośpiechu, z postojami – koło piątej po południu w Szczecinie. Odpocząć, zjeść coś – i na ósmą na koncert. Koncert skończy się pewnie koło dziesiątej – więc przy odrobinie szczęścia i zmieniając się za kółkiem o trzeciej w nocy można być z powrotem w domu. Przespać się do siódmej – i do Warszawy na chemię. Trochę wariactwo, ale wykonalne.

Jak postanowili, tak zrobili. Co prawda koncert skończył się o wpół do jedenastej, a zanim ruszyliśmy z powrotem była jedenasta, dwa postoje trzeba było zrobić – więc w domu byłem dwadzieścia po czwartej… Ale co tam.

Podsumowując: koncert trwał dwie i pół godziny. Żeby na nim być, przejechałem tysiąc sto kilometrów i spędziłem ponad jedenaście godzin w samochodzie. Jak za studenckich czasów…

No i powiedzcie, czy ja jestem normalny?…

Ale, Kocia Twarz, było warto! Było warto, powiadam Wam!

O samym koncercie napiszę parę słów, ale już nie dziś. A na razie: