Noblowsko (choć z lekkim poślizgiem)

W ubiegły wtorek, zachęcony przez kilka pozytywnych recenzji, zacząłem czytać „Drugie imię”, czyli pierwszy tom (czy raczej, żeby być precyzyjnym, pierwsze dwa tomy) septologii norweskiego pisarza Jona Fossego (nota bene – poloniści już dyskutują, czy powinno się odmieniać „Fossego” czy klasycznie „Fosse’a”; do mnie chyba bardziej przemawia wersja pierwsza, zważywszy, że to jednak Norweg – ale się nie upieram ;-).

No i proszę, to się nazywa wyczucie: dwa dni później (piątego października) Akademia Szwedzka właśnie Fossemu przyznała tegoroczną Literacką Nagrodę Nobla…

Na razie mam za sobą raptem kilkadziesiąt stron (pracy dużo, czasu na czytanie dla przyjemności mało…), ale muszę powiedzieć, że jakbym porównywał (subiektywnie, rzecz prosta) laureatów z ostatniej dekady, to pan Fosse na pewno ma miejsce w pierwszej trójce. Bardzo dobrze mi się to czyta (choć forma jest nieoczywista), a przy tym treściowo jest to opowieść jakoś bardzo mi bliska ze względu na osobę narratora… Nie będę Wam psuł przyjemności czytania opowiadając, „o co chodzi”, ale naprawdę warto sięgnąć po „Drugie imię”.

Dodam, że na moje oko (choć nie jestem w stanie stwierdzić tego na pewno, bo nie znam norweskiego) rzecz jest naprawdę bardzo dobrze przełożona.

A Fosse został nagrodzony – według Akademii Szwedzkiej – między innymi (cytując uzasadnienie) „…za jego nowatorskie sztuki i prozę, które dają wyraz niewysłowionemu”.

Dać wyraz niewysłowionemu… Czy nie na tym właśnie polega Pisanie?…

Franciszkańska 3 i co dalej

Długo się zastanawiałem, czy o tym pisać, ale kto mnie zna, ten wie, że cicho siedzieć nie umiem… Uprzedzam, będzie długo. Krótko się nie da.

Burza medialno-polityczna po opublikowaniu reportażu „Franciszkańska 3” przewala się przez Polskę we wszystkich kierunkach i na stu różnych poziomach. Jedni się oburzają, głośno wyrażają zgorszenie, rwą się do obalania pomników, sięgają po najostrzejsze inwektywy. Drudzy „bronią papieża”, oburzają się na tych pierwszych, odsądzają ich od czci i wiary, zarzucając im (jak zwykle przy takich okazjach) „zdradę ojczyzny i Kościoła”, „stalinowskie metody”, „szarganie świętości” i tak dalej, i tak dalej…

W większości reakcji i wypowiedzi mamy tylko czerń albo biel, żadnych odcieni szarości, żadnego zniuansowania, ani sekundy namysłu. W kraju i tak już podzielonym na dwa wrogie, nienawidzące się plemiona pojawił się kolejny temat, który można do pogłębiania tych podziałów wykorzystywać. A ludzie reagują jak psy Pawłowa – bezmyślnie, bez cienia refleksji. I każdy, kto myśli inaczej, jest Wrogiem.

A ja jak zwykle stoję w środku, patrzę w jedną stronę, w drugą – i po żadnej się nie odnajduję. Ani nie rwę się do obalania pomników i odrzucenia wszystkiego, czego dokonał Jan Paweł II – ani do obrony go na siłę, tylko dlatego, że „papież wielkim Polakiem był”. I – trochę dla poukładania własnych myśli, trochę dla wyjaśnienia mojego podejścia tym kilku osobom, które tu zaglądają – chciałbym wyjaśnić, dlaczego.

1. DLACZEGO NIE RWĘ SIĘ DO OBALANIA POMNIKÓW.

Przede wszystkim – jestem i zawsze byłem zdecydowanym przeciwnikiem „cancel culture”. Nigdy nie zgadzałem się z podejściem według którego czyjś błąd (czy choćby ciężki grzech) w jednej sprawie automatycznie „zeruje” wszystkie inne jego dokonania, dzieła i osiągnięcia. Wielu wielkich ludzi miało w życiu złe chwile, wielu nie raz dokonywało fatalnych wyborów, wielu miało na sumieniu paskudne decyzje. Nie chodzi mi o usprawiedliwianie dokonanego zła („…no tak, był mordercą, ale za to pisał dobre książki”) – ale uważam, że to działa także w drugą stronę: popełnione zło nie niweczy dokonanego dobra. Ludzie nie są tylko dobrzy albo tylko źli. Niezależnie od błędów Karola Wojtyły nic nie zmieni tego wszystkiego, czego dokonał i co zdziałał.

Poza tym mam dziwne wrażenie, że ogromna większość ludzi najostrzej reagujących na ten reportaż i ujawnione w nim fakty to ludzie stosunkowo młodzi, którzy (trochę z „przywileju późnego urodzenia”) postrzegają to, czego się dowiedzieli, w kategoriach kompletnie ahistorycznych. Uwaga: nie mówię o politykach, którzy na fali tych wydarzeń robią sobie przyspieszoną kampanię wyborczą (o tym niżej) – mówię o „zwykłych ludziach”, oburzonych, wściekłych, zgorszonych. Co mam na myśli?

Po pierwsze – niemal wszyscy krytycy (nie wątpię, że w dobrej wierze) mówią o tym, że mając wiedzę na temat konkretnych wydarzeń, Karol Wojtyła zamiast to ukrywać powinien to „zgłosić”. Pytanie zasadnicze: komu miał to zgłosić? Łatwo zapominamy, że mówimy o czasach, w których nie było nawet namiastki niezależnej prokuratury: zarówno prokuratura, jak organy ścigania (milicja, służby bezpieczeństwa) były opresyjnymi instytucjami totalitarnego państwa; państwa, które w dodatku uważało Kościół katolicki za jednego ze swoich największych wrogów. Jeśli ktoś dziś sądzi, że wtedy milicja albo prokuratura uczciwie zajęłyby się sprawcą i robiły wszystko dla dobra ofiar, to chyba nie ma pojęcia, o jakich czasach mówimy. Komunistyczne władze zrobiłyby raczej wszystko, żeby taką sytuację – gdyby już wyszła na jaw – wykorzystać przeciwko Kościołowi; gdyby w tym celu miały na przykład ujawnić dane ofiar, żeby pokazać, „jaki ten Kościół jest paskudny”, nie zawahałyby się ani sekundy. Można zarzucać kardynałowi Wojtyle, że „chronił dobre imię Kościoła kosztem ofiar” – jestem jednak przekonany, że „zgłoszenie” sprawców organom państwa miałoby dla ofiar co najmniej równie fatalne konsekwencje.

Tu, oczywiście można powiedzieć: no dobrze, a co z następnymi ofiarami? Co z tymi wszystkimi, których ci pedofile skrzywdzili później (albo choćby mogli skrzywdzić) dlatego, że sprawcy nie siedzieli za kratkami, tylko byli przeniesieni gdzie indziej? Tu pojawia się „po drugie”.

Po drugie zatem – ahistoryczność, o której napisałem wyżej, wyraża się także w innej sprawie: chodzi o kwestię wiedzy (także naukowej) na temat pedofilii i związanych z nią problemów. Ahistoryczność polega na tym, że oceniamy sytuację z perspektywy świata, w którym pewien zakres wiedzy wydaje nam się oczywisty – i łatwo zapominamy, że ta „oczywistość” jest stosunkowo młoda. Pojęcie „pedofilia” znalazło się już w pierwszym wydaniu DSM (Diagnostic and Statistical Manual of Mental Disorders, klasyfikacja zaburzeń psychicznych Amerykańskiego Towarzystwa Psychiatrycznego, podstawowy „podręcznik” zaburzeń psychicznych) z 1952 r. – jednak ani w tym wydaniu, ani w drugim (DSM-II, 1968) nie podano jeszcze nawet kryteriów diagnostycznych. Pogłębienie wiedzy o tym, jak ta parafilia funkcjonuje, jakie są szczegółowe kryteria diagnostyczne i generalnie jak „działają” pedofile to – jeśli dobrze pamiętam – dopiero przełom lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku.

Nie chcę przez to powiedzieć, rzecz prosta, że w czasach, kiedy Karol Wojtyła był biskupem krakowskim, mógł „nie wiedzieć”, że pedofilia jest czymś złym. Mówię jedynie, że raczej nie wiedział (bo nawet dla specjalistów nie było to jeszcze oczywiste) jak ten problem funkcjonuje i jak działa (mówiąc w uproszczeniu) psychika pedofila.

Karol Wojtyła nie był psychologiem, seksuologiem czy psychiatrą. Był teologiem i filozofem, a przy tym także duszpasterzem. Problem pedofilii znał zapewne nie od strony opracowań naukowych, ale (znowu – mówiąc w uproszczeniu) od strony konfesjonału. Jako duszpasterz i osoba nie posiadająca specjalistycznej wiedzy mógł zatem podejmować niesłuszne, błędne i szkodliwe decyzje nie zdając sobie do końca sprawy z ich konsekwencji. Co to znaczyło w praktyce?

Wyobraźmy sobie, że biskup dowiaduje się, że jeden z jego księży dopuścił się czynów pedofilskich. To, że ów ksiądz postąpił podle i że doszło do przestępstwa – było dla biskupa oczywiste. Pytanie – co dalej?

O kwestii „zgłaszania odpowiednim organom państwa” pisałem wyżej, tu chodzi mi przede wszystkim stronę „kościelną”. Wyobraźmy to sobie: lata sześćdziesiąte i siedemdziesiąte XX w., nawet psychiatrzy i psychologowie wiedzą o pedofilii znacznie mniej, niż wiemy dziś. Biskup wie o niej stosunkowo niewiele. Jak każdy „normalny” człowiek nie do końca jest w stanie zrozumieć takie zachowania (bo – przy ówczesnym stanie wiedzy – patrzy na to właśnie raczej w kategoriach „zachowań”, konkretnych czynów, niż wewnętrznych „potrzeb”). Molestowanie seksualne DZIECKA?! Przecież to jakieś szaleństwo, obłęd (w sensie dosłownym)! Biskup ma przed soba księdza, który dopuścił się takich czynów – ale ten ksiądz (jak w przypadku opisanym w reportażu) bije się w piersi, kaja, mówi o nawróceniu i obiecuje poprawę i zerwanie z grzechem (…i być może nawet sam w to wierzy). Co zatem robi biskup, który – powtórzę – patrzy na tę sprawę nie jako psychiatra, nie jako prawnik, ale jako spowiednik i duszpasterz? Stara się rozegrać sprawę tak, aby nic więcej złego się nie stało, a nawrócony grzesznik także dostał drugą szansę. Więc grzesznika przenosi „gdzieś daleko”, gdzie nie będzie on miał kontaktu z ofiarami. I być może biskupowi wydaje się, że to najlepsze wyjście: ofiary zostały odizolowane od sprawcy, więc są bezpieczne; sprawca został odizolowany od pokus i obiektów pożądania, więc – skruszony i nawrócony – ma szanse na rozpoczęcie od nowa… A przy okazji można sprawę wyciszyć, co będzie dobre dla Kościoła (zwłaszcza w sytuacji funkcjonowania w czasach komunizmu), ale także dla ofiar, które przecież na pewno nie chciałyby, aby to nagłośniono…

Dziś, oczywiście, wiemy, że to bzdura. Wiemy, że fakt molestowania dziecka nie wynikał z tego, że pedofilowi spodobało się to konkretne dziecko, tylko z faktu istnienia pewnej parafilii która powoduje konkretne potrzeby i prowadzi do konkretnych reakcji. I że właśnie dlatego pedofil przeniesiony w nowe środowisko prawie na pewno szybko zacznie w tym nowym środowisku szukać nowych ofiar (nawet jeśli początkowo jego żal i postanowienia poprawy były szczere). Dziś wiemy, że takie działanie nie tylko nic nie zmienia, ale daje pedofilowi nowe możliwości i ostatecznie prowadzi do kolejnych dramatów, kolejnych skrzywdzonych dzieci. Wiemy, że z wielu możliwych sposobów działania to akurat jest jeden z najgorszych. DZIŚ to wiemy. WTEDY biskup mógł myśleć, że postępuje słusznie.

Czy to oznacza, że postępując w ten sposób Karol Wojtyła był bez winy? Oczywiście, że nie. I tu jest miejsce na drugi „duży punkt” tego, chcę napisać. A zatem:

2. DLACZEGO NIE RWĘ SIĘ DO „OBRONY PAPIEŻA NA SIŁĘ” i dlaczego nie przemawiają do mnie idee organizowania „marszów w obronie” i nadęte deklaracje polityków.

Ano dlatego, że prawda jest taka, że Karol Wojtyła jako biskup mógł zrobić więcej. Był człowiekiem wykształconym, myślącym, świadomym; w zderzeniu z tak niepokojącą rzeczywistością (nawet znaną tylko „od strony konfesjonału”) mógł szukać głębiej, mógł zasięgnąć opinii fachowców – psychiatrów, seksuologów. Jasne, pewnie nie zdawał sobie spawy ze skali problemu i możliwych konsekwencji, ale wszystko wskazuje na to, że działał w tej sprawie zbyt pobłażliwie, że wykazał się (podobnie zresztą jak później, choćby w sprawie Marciala Degollado) ogromną naiwnością. Mógł działać ostrzej, twardziej, bardziej zdecydowanie – i być może uratowałby w ten sposób wiele późniejszych ofiar.

Muszę też przyznać, że szlag mnie trafia, kiedy słyszę kolejne napuszone wypowiedzi polityków „broniących Ojca Świętego”, w żaden sposób nie odnoszące się do faktów i przedstawionych materiałów…

Jedni krzyczą, że „ubeckie dokumenty nie są wiarygodne”, udając, że nie widzą wszystkich innych dowodów (zeznań świadków, a także dokumentów kościelnych, także tych spoza polskiego Kościoła). Nie wspominając już o tym, że najgłośniej tego argumentu używają ci sami ludzie, którzy nie mają żadnych wątpliwości co do prawdziwości ubeckich dokumentów, kiedy atakują za ich pomocą swoich przeciwników politycznych czy dowodzą, że Lech Wałęsa „był agentem”.

Inni w ogóle nie próbują nawet sięgać po jakiekolwiek argumenty, sprowadzając całą dyskusję do tego, że „Jan Paweł II wielkim Polakiem był” i każdy, kto twierdzi inaczej, ten łotr, sprzedawczyk, zdrajca ojczyzny, narodu i Kościoła.

I tu dochodzimy do dość zasadniczego problemu dotyczącego stosunku polskiego Kościoła do osoby Jana Pawła II. Papież-Polak był dla nas (także dla mojego pokolenia) kimś absolutnie wyjątkowym. Problem polega na tym, że zamiast słuchać tego, co mówił i czytać to, co pisał, zrobiliśmy z niego „święty obrazek”. Zaczęliśmy go traktować (wybaczcie) jak idola, jak bożka. Zachwycaliśmy się tym, że chodził na kremówki, że jeździł na nartach, do znudzenia powtarzaliśmy żarty, które opowiadał, do znudzenia śpiewaliśmy piosenki, o których wspomniał, postawiliśmy setki pomników człowiekowi, który wiele razy mówił, żeby tego nie robić… Stworzyliśmy sobie „obiekt kultu” z kogoś, kto za życia wielokrotnie podkreślał, że kult i cześć należą się wyłącznie Komu Innemu.

W takim „obrazku” nie ma miejsca na rysy, pęknięcia, niedoskonałości. Nie ma miejsca na spokojne uświadomienie sobie, kim naprawdę był Karol Wojtyła, a później Jan Paweł II.

A był – tylko, aż – po prostu człowiekiem. I jak każdy człowiek miał swoje słabości czy złe chwile. I jak każdemu człowiekowi zdarzało mu się czynić zło. Zdarzało mu się podejmować niewłaściwe decyzje, źle oceniać sytuację, popełniać błędy (także takie, które powodowały bardzo złe skutki), dokonywać fatalnych wyborów. Zdarzało mu się grzeszyć.

I to, że Kościół go kanonizował, nic w tej sprawie nie zmienia: fakt ogłoszenia kogoś świętym nie oznacza, że ten ktoś był bezgrzesznym ideałem, który nigdy w życiu nie zrobił nic złego. Pozwolę sobie przypomnieć, że zgodnie z nauczaniem Kościoła i słowami Pisma każdy człowiek jest grzesznikiem. Nawet ten największy, nawet ten najbardziej podziwiany, nawet ten ogłoszony świętym. A, niestety, im bardziej ubóstwiamy i idealizujemy konkretnego człowieka, tym trudniej nam potem pogodzić się z tym, że na takim idealnym, przesłodzonym obrazie pojawiają się plamy i rysy.

A pojawiają się. I będą się pojawiać. Jan Paweł II – jak wielu innych ludzi, nie tylko tych kanonizowanych – uczynił wiele wspaniałych rzeczy. W wielu sprawach był (i jest) człowiekiem Wielkim. Ale – jak widać – były też sprawy, w których – znowu, jak każdy człowiek – okazał się mały, słaby, niedostatecznie dobry i niewystarczająco wielki. TAK PO PROSTU JEST. Od ludzi możemy się wiele nauczyć, możemy ich podziwiać – ale nigdy na sto procent, nigdy absolutnie i bezkrytycznie. Jeśli szukamy ideału – musimy go szukać Gdzie Indziej.

Co dalej? Mam nadzieję (naprawdę), że kiedy już opadną emocję, zdołamy (mówiąc „my” mam na myśli Kościół w Polsce) wyciągnąć z tej sprawy wnioski. Że powstanie – jak postuluje wielu ludzi Kościoła – niezależna komisja, złożona z naukowców, które zostanie dopuszczona do kościelnych archiwów i będzie mogła je spokojnie i rzeczowo zbadać. Bo najgorsza i najtrudniejsza prawda zawsze będzie lepsza, niż najpiękniejsze kłamstwo. Bo żadnego problemu nie da się rozwiązać przez udawanie, że go nie ma.

Jan Paweł II nigdy nie przestanie dla mnie być kimś wyjątkowym – zawsze będę uważał, że był człowiekiem wielkim i wielkich rzeczy dokonał. Ale jego wielkość nie zmienia faktu, że był człowiekiem, a więc także grzesznikiem. Każdy z nas (toutes proportions gardées) nosi w sobie te dwie rzeczywistości: wielkość Dziecka Bożego i skazę grzechu.

Około-wielkanocnie

Jakoś nie potrafię się odnaleźć w tej Wielkanocy. Wiele spraw się na to składa – na pewno jedną z ważniejszych jest wojna za miedzą. Śledzę kolejne doniesienia, kolejne straszne opowieści, kolejne dramaty. Nie jestem naiwny, wiem, że takie rzeczy się na świecie dzieją częściej, niż nam się wydaje… Ale tym razem bliskość – nie tylko geograficzna, ale kulturowa i (czy ja wiem?) cywilizacyjna, historyczna – sprawia, że wszystko to wygląda zupełnie inaczej.

Masowe mogiły w Buczy (a przecież wszystko wskazuje na to, że ten akurat koszmar to dopiero początek), gwałty na kobietach i małych dzieciach, strzelanie związanym cywilom w tył głowy, masowe kradzieże, rosyjski żołnierz, który rozmawia z żoną przez telefon i dostaje od niej pozwolenie – aż chciałoby się użyć słowa „błogosławieństwo” – na gwałcenie Ukrainek… Europa, XXI wiek. O jedną granicę stąd.

Trudno mi śpiewać wielkanocne pieśni, mówiące o radości Zmartwychwstania. Z drugiej strony mam świadomość – silniejszą, niż kiedykolwiek – że właśnie Zmartwychwstanie jest jedynym, co sprawia, że w całym tym koszmarze można zachować jakąś nadzieję. Bo Krzyż bez Zmartwychwstania nie ma sensu: jest tylko zgorszeniem, koszmarem, upadkiem w otchłań bez dna.

***

A u nas życie toczy się zwykłym trybem. Piłka przygotowuje się do matury i – uskrzydlona nowymi perspektywami – snuje plany na przyszłość (na razie tę najbliższą, bo jest realistką). Pucek poczuł na plecach oddech egzaminów ósmoklasisty: rozwiązuje jakieś zadania z matematyki, z Piłką powtarza angielski. Pietruszka jak to Pietruszka – trochę w swoim świecie, od czasu do czasu raczy mnie opowieściami o jakichś twierdzeniach i dowodach matematycznych, i musze przyznać, że robi to w taki sposób, że nawet coś tam do mnie dociera. Lucek utyka na przednią łapę (lewą). Lekko i tylko od czasu do czasu, ale po świętach trzeba będzie z nim pójść do pani doktor.

A ja? Siedzę nad książką dla wydawnictwa Z. i pierwszy raz od – czy ja wiem? – trzech albo czterech lat praca sprawia mi autentyczną przyjemność, sam jestem ciekaw, co będzie w kolejnym akapicie, w kolejnym rozdziale. To błogosławieństwo móc sobie czasami przypomnieć, że praca może być ciekawa i dawać jakąś satysfakcję. Niestety, dwie kolejne książki, które już czekają w kolejce (umowy podpisane) to już powrót do filozofii „…dla chleba, panie, dla chleba”.

***

Pierwsze wiosenne dni – oczywiście, jakżeby inaczej – budzą we mnie nostalgię za podróżą, za Drogą. Gdzieś pod powiekami krążą obrazki z różnych miejsc i kierunków, w których byłem i które chciałbym jeszcze raz zobaczyć. I z takich, które znam tylko ze zdjęć – a które chciałbym kiedyś zobaczyć po raz pierwszy na własne oczy. Wyjść z domu i ruszyć przed siebie, tak po prostu, zostawić za sobą myśli, niepokoje… (Niebezpiecznie jest wychodzić za własny próg, mój Frodo! Trafisz na gościniec i jeżeli nie powstrzymasz własnych nóg, ani się spostrzeżesz, kiedy cię poniosą…).

A tu rzeczywistość skrzeczy* – akurat w tym roku raczej nigdzie daleko nie pojadę, z przyczyn absolutnie przyziemnych, czyli finansowych.

***

I tak to wygląda. Zwykłe życie. A tymczasem tak niedaleko stąd…

W Rzymie na Campo di Fiori
Kosze oliwek i cytryn,
Bruk opryskany winem
(…)

* Tak, wiem, że w oryginale skrzeczała pospolitość, a nie rzeczywistość. Ale tak mi bardziej pasuje…

Wakacje, znowu są wakacje…

Koniec tego koszmarnego roku szkolnego, tak kompletnie innego niż wszystko, co znaliśmy dotąd.

Pietruszka czeka na oficjalne wyniki matur – wtedy będzie wiedział, gdzie idzie na studia. Najprawdopodobniej – wydział matematyczny UW, ale może jednak matematyka z analizą danych na Politechnice… Zobaczymy.

Piłka w swojej „angielskiej” szkole zakończyła rok ze wszystkimi egzaminami końcowymi zdanymi na A* (odpowiednik naszej szóstki). Bez komentarza.

Pucek… Pucek w tym roku oceny na świadectwie słabsze, średnia koło 4. No i w porządku, po roku zdalnej nauki… Trójka z matematyki? Hej, przecież z matematyki ty zawsze dobry byłeś! „Tato, jakbyśmy mieli normalne lekcje, to bym miał piątkę.” I wiem, że to prawda. Więc się nie przejmuję. Jego wychowawca powiedział mi wprost (w prywatnej rozmowie z gatunku „…prosimy nie powtarzać”), że nauczyciele są dosyć zgodni: ten rok w szkole podstawowej należy uznać po prostu za stracony. Nie ma się co oszukiwać, z tego wszystkiego, co robili w trakcie nauki on-line w głowach zostanie im może dwadzieścia procent. A i to jest optymistyczne założenie. Co się da, to nadrobią w ósmej klasie, co się nie da – to w liceum.

Z pozytywnych wiadomości warto dodać, że wczoraj rano Pucek pojechał na obóz. Harcerski. Ktoś z dzieci znajomych mu zaproponował, a on – zupełnie dla mnie nieoczekiwanie – powiedział, że chce jechać. No i super! Obóz jest w Bieszczadach (może to zadecydowało, bo ubiegłoroczna wyprawa w Bieszczady bardzo się Puckowi podobała) – i jest to taki obóz typu „niedźwiedzie mięso”: chłopcy (uczestnicy po 12 – 14 lat) sami budują prycze, sami stawiają cały obóz, w nocy mają warty i w ogóle. Cicho liczę na to, że Pucek się wciągnie i w tym harcerstwie na dłużej zostanie… Sam nigdy harcerzem nie byłem, ale akurat jemu (i akurat teraz, po tym wszystkim) naprawdę przydałoby się jakieś fajne środowisko z pozytywnym podejściem do świata.

Pojechał w sobotę rano, z lekkim niepokojem czekałem na pierwsze relacje. Zadzwonił dziś koło 10:00. Cała rozmowa trwała może 20 sekund: oznajmił mi, że będzie dzwonić rzadko, bo tam nie ma zasięgu i musi gdzieś chodzić, żeby go złapać, a poza tym wszystko jest super i musi już lecieć i cześć. No to chyba źle mu nie jest.

***

A ja?… Nie bardzo wiem, co mam napisać. Siedzę, pracuję, coś tam czytam, coś tam oglądam… I czekam na rozwój wypadków. Jak zwykle.

Bo są w życiu takie sytuacje, kiedy trzeba brać sprawy w swoje ręce, działać, być aktywnym, chwytać okazje i tak dalej. I ja w takich sytuacjach naprawdę dobrze działam.

Ale są też takie chwile, kiedy nic zrobić nie można, kiedy nie ma się żadnej możliwości manewru i trzeba po prostu czekać na rozwój wypadków. A czasami nawet nie na rozwój wypadków (bo trudno, żeby rozwijało się coś, czego nie ma), tylko na tę furtkę, to okienko możliwości, o którym już kiedyś pisałem. Jeśli się otworzy – na pewno je zauważę, na pewno się nie zawaham, na pewno z niego skorzystam. Ale dopóki się nie wydarzy, mogę jedynie czekać. I mieć nadzieję. A to („mienie nadziei”) jest jedna z tych dwóch czy może trzech rzeczy w życiu, w których jestem naprawdę dobry.

Tak mi się skojarzyło, z klasyki polskiego rocka…

Kontrast Świąteczny

Pozwólcie, że dziś zamiast świątecznych życzeń pokażę Wam pewien świąteczny kontrast. Dwa teksty. Oba zostały upublicznione tego samego dnia – dokładnie dziś, w dniu Bożego Narodzenia, w odstępie około pół godziny. Oba mówią poniekąd o roli chrześcijanina / katolika w świecie i podejściu do relacji między wiarą / religią…

Pierwszy – za strony Rada Maryja, na której Robert Bąkiewicz (ten od „bronienia kościołów” i Straży Narodowej) tak na ten temat mówi:

Dzisiaj Straż Narodowa ma być przede wszystkim elementem mobilizacji polskich katolików. Chcemy przywrócić chrześcijański porządek społeczny na świecie. (…) Ostatecznym celem, który stawiamy Straży Narodowej, ma być doprowadzenie do przywrócenia w Polsce, a być może na świecie (wydaje się to z dzisiejszej perspektywy bardzo trudne) społecznego porządku katolickiego, chrześcijańskiego.

Drugi – to słowa papieża Franciszka z orędzia „Urbi et Orbi” (tłumaczenie za portalem Deon.pl):

W tym momencie dziejowym, naznaczonym kryzysem ekologicznym oraz poważną niestabilnością gospodarczą i społeczną, pogłębioną przez pandemię koronawirusa, bardziej niż kiedykolwiek potrzebujemy braterstwa. A Bóg nam je oferuje, dając nam swojego Syna Jezusa. (…) Braterstwo oparte na prawdziwej miłości, zdolnej do spotkania drugiego, który jest inny niż ja, do współczucia jego cierpieniom, do zbliżenia się do niego i do zaopiekowania się nim, nawet jeśli nie jest z mojej rodziny, mojej grupy etnicznej, mojej religii. Jest różny ode mnie, ale jest moim bratem, moją siostrą. A dotyczy to również stosunków między narodami i państwami.

I dodatkowo słowa, których nie mogę na razie znaleźć w polskich tłumaczeniach / omówieniach, ale są na stronie Vatican News po włosku, w pełnej wersji wystąpienia – w tłumaczeniu o. Krzysztofa Mądla SI:

Nie możemy dopuścić, żeby ciasne nacjonalizmy nie pozwalały nam żyć jak [jedna] prawdziwa rodzina ludzka, którą jesteśmy.

Ot, taki kontrast. Każdy sam musi wybrać, która droga jest mu bliższa…

Dlaczego…?

Pisałem poprzednim razem o książce, którą czytałem (Władcy strachu. Przemoc w sierocińcach i przełamywanie zmowy milczenia” – Ewa Winnicka i Dionisios Sturis). Straszna lektura, ale w całej swojej straszności moim zdaniem – lektura obowiązkowa. Zawsze czytając takie historie mam wrażenie, że choćby w ten sposób – właśnie czytając i przeżywając – mogę oddać jakąś sprawiedliwość ofiarom i uderzyć w sprawców takich czynów, którzy bardzo chcieliby, aby nikt o tym nie mówił.

Książka (long story short) opowiada historię systemowego (tak to chyba trzeba nazwać) znęcania się i okrucieństwa wobec podopiecznych sierocińców (ale także rodzin zastępczych) na wyspie Jersey w ciagu ostatniego półwiecza. Przemoc psychiczna i fizyczna, de facto tortury, wszechobecne wykorzystywanie seksualne (i przyzwolenie na wykorzystywanie młodszych dzieci przez starsze) z brutalnymi gwałtami włącznie, najprawdopodobniej – także morderstwa. A wszystko to na sielskiej, spokojnej, uroczej wyspie, słynącej z niskich podatków, dobrych szkół, niskiej przestępczości i uznawanej za wprost doskonałe miejsce do życia.

Koszmarna to lektura. Same relacje ofiar (dziś już dorosłych ludzi) są wstrząsające – opowiadane pozornie na zimno (po po latach), a jednak pełne emocji, opisujące rzeczowo i dokładnie doznane krzywdy. Znacie takie uczucie, kiedy ktoś na pozór spokojnie opowiada o jakichś wydarzeniach, ale w jego głosie słychać krzyk?

Ale – paradoksalnie – nie to poruszyło mnie najbardziej. Tym, co dla mnie w całej tej opowieści było najbardziej wstrząsające, było wszystko to, co działo się na zewnątrz tych historii. Systemowe ukrywanie tego, co się działo. Lokalni politycy, dla których do końca ważniejsze było „dobre imię wyspy” i zachowanie funkcjonującej od wieków „Jersey way of living” niż cierpienie, życie i zdrowie ofiar. Policjanci (zwłaszcza członkowie „policji honorowej”) działający zawsze w interesie „wyspy”, nigdy w interesie ofiar. Prokuratorzy, którzy odmawiali wszczęcia śledztwa mimo zebranych dowodów i zeznań. Rządzący, którzy świadomie i cynicznie niszczyli kariery tych policjantów („importowanych” z głównej części Wielkiej Brytanii), którzy nie poddali się zmowie milczenia i uruchamiali kolejne śledztwa. I tak dalej, i tak dalej…

Bulwersujemy się (i słusznie, rzecz prosta!) historiami pedofilii w polskim Kościele. Oburzamy się (i słusznie!) na biskupów, którzy wiedząc o skłonnościach albo działaniach jednego czy drugiego księdza zamiast zadziałać, przeciąć sprawę, zgłosić gdzie trzeba – zamiatali wszystko pod dywan. Zjawiskiem, które jest dziś niemal symbolem całego procederu, jest osławione „przenoszenie do innej parafii” (czy wręcz diecezji) księdza, który krzywdził nieletnich – na skutek czego nie tylko unikał on kary, ale mógł krzywdzić kolejne ofiary. Oburza nas to. Gorszy.

Ale kiedy czytam o tym, co się działo na Jersey, dochodzę do wniosku, że te historie z naszego podwórka to jeszcze nic. Bo tam (mówiąc obrazowo, bo na Jersey akurat nie duchowni byli sprawcami) nawet „nie przenoszono do innej parafii”. Ludzie, o których wiadomo było, że znęcają się nad dziećmi, molestują, gwałcą, dalej pracowali w sierocińcach. Nikt nikogo nie przenosił, skargi trafiały w próżnię, jakimkolwiek próbom zmiany sytuacji natychmiast ukręcano łeb.

Chłopak, który został brutalnie zgwałcony przez zamożnego gentlemana, zabierającego go na przejażdżki w ramach „pomocy sierotom”, opowiedział wszystko pielęgniarce (podobno skądinąd miłej kobiecie), do której trafił, bo po tym, co się stało, przez kilka dni krwawił z odbytu. Co zrobiła pielęgniarka? Nic. Powiedziała mu, że na pewno zmyśla, pewnie się przewrócił i tyle. Zamożny gentleman zabierał go potem na takie „przejażdżki” jeszcze wielokrotnie.

Dzieci, które w rodzinie zastępczej były bite, głodzone i wykorzystywane seksualnie, próbowały się poskarżyć – i nic. Zagrożono im, że jak jeszcze raz coś takiego „wymyślą”, to trafią do szpitala psychiatrycznego. Nie chodzi nawet o to, że im nie uwierzono – nikt nawet nie wysłuchał, co mają do powiedzenia.

Zeznania wielu świadków dowodzą, że w największym domu dziecka na wyspie wielokrotnie zjawiali się różni „sławni i bogaci”, którzy po prostu wybierali sobie dzieci, które później ich „obsługiwały”. Nie mówimy o gwałcie w ciemnej uliczce czy o sprytnym pedofilu kryjącym się w ciemnych korytarzach sierocińca, ale o systemowym (wiem, że używam tego słowa po raz kolejny) wykorzystywaniu, o którym bez cienia wątpliwości wiedział dyrektor i (zapewne) większość personelu. I co? I nic. Nikogo nawet „nie przeniesiono do innej parafii”. Większość sprawców spokojnie dożyła swoich dni na emeryturze, ciesząc się do końca życia szacunkiem otoczenia.

Wstrząsająca jest historia o nauczycielu z miejscowego college’u (w realiach brytyjskich college to odpowiednik naszego liceum, przypominam), który wykorzystywał seksualnie nie tylko sieroty z domu dziecka, ale także swoich uczniów – dzieci z dobrych domów, z zamożnych i szanowanych miejscowych rodzin. I co? I nic. Nawet kiedy już zebrano dowody (łącznie z filmami, które s…syn sam nagrywał!) dyrektor college’u nie widział powodu, żeby go zwolnić z pracy, bo to przecież znakomity nauczyciel, szanowany w społeczności, lubiany przez uczniów i rodziców… A kiedy – wyłącznie dzięki uporowi „importowanych” policjantów – drań został wreszcie oskarżony, dyrektor zgodził się na to, aby… nie prowadził więcej zajęć z uczniami, ale nadal otrzymywał pełną pensję. A rodzice – rodzice! – urządzili awanturę szefowi policji, że psuje dobre imię szkoły…

I – przypomnę – to wszystko nie działo się w jakimś (pardon) Bantustanie, tylko na terenie będącym dependencją Korony Brytyjskiej. Europa Zachodnia, cywilizacja, pierwszy świat.

Trzy myśli, które nie dają mi spokoju po przeczytaniu tej książki.

Po pierwsze – zarozumiałem, co miały – mają – wspólnego wszystkie ofiary takich czynów. Wszystkie: i te na Jersey, i te w Polsce, i w USA, i gdziekolwiek. Tu nie chodzi o status (choć oczywiście łatwiej krzywdzić sierotę, o którą nikt się nie upomni), o pochodzenie, inteligencję, wygląd, zachowanie. Jedynym, co łączy wszystkie ofiary, jest to, że nikt ich nie słuchał.

Po drugie – zrozumiałem, co łączy wszystkich sprawców takich czynów. Tu nie chodzi o to, czy ktoś jest nauczycielem, opiekunem w sierocińcu, bogatym i znanym prezenterem radiowym (jak niesławny Jimmy Savile), księdzem czy może prostym woźnym albo stolarzem. Jedynym, co łączy sprawców jest to, że mieli władzę. Władzę oczywiście na bardzo różnych poziomach – ale jednak władzę nad tymi dziećmi.

Po trzecie – chyba zrozumiałem, dlaczego ci ludzie to robili. Dlaczego dopuszczali się tych okropności, dlaczego krzywdzili, bili, molestowali, gwałcili. Odpowiedź na to pytanie mrozi krew w żyłach. No bo pomyślcie: naukowcy sądzą że skłonności pedofilskie (w najszerszym sensie – także te „graniczne” i te, które nigdy nie przekładają się na zachowania pedofilskie, a pozostają w sferze jakichś tam tendencji, myśli etc.) może przejawiać do 5 procent męskiej populacji. Tych „prawdziwych” pedofili, którzy dopuszczają się czynów uznawanych za przestępstwo, jest znacznie mniej – prawdopodobnie poniżej 1 procent populacji. Pedofilia to zachowanie objęte w naszej cywilizacji szczególnie silnym tabu. A jednak w sprzyjającej sytuacji całe mnóstwo zupełnie normalnych ludzi – od wysoko postawionych polityków i celebrytów, poprzez pedagogów, wychowawców, aż po przypadkowych woźnych, stolarzy czy czy monterów – zachowywało się tak a nie inaczej i najwyraźniej nie widziało w tym nic szczególnie złego. Odpowiedź, dlaczego to robili, jeśli się dobrze wczytać w historie opisane we „Władcach strachu”, jest bardzo prosta: BO MOGLI.

I nie mogę się oprzeć myśli, że to fatalnie o nas świadczy. O nas jako gatunku.

Mądrość etapu…

Dziwny to czas. Wielki Tydzień, w którym nie można nawet pójść do kościoła. Jutro zacznie się Triduum Paschalne, które będziemy przeżywać przed telewizorem. Rząd uznaje, że samotne chodzenie po lesie albo spacerowanie po wiejskiej drodze jest niebezpieczne – ale tłumna wyprawa na pocztę w celu „zagłosowania” jest OK. Hurra-optymistyczne zapewnienia w TVP („…silni, zwarci, gotowi, najlepiej przygotowani, cała Europa patrzy na nas z zazdrością”) maja się nijak do rzeczywistości (kto ma jakichś znajomych lekarzy pracujących w szpitalach, ten wie, jak bardzo).

A swoją drogą – ciekawe, na ile nasze władze ó-kochane zdają sobie sprawę z faktu, że mamy XXI w. i w Internecie nic nie ginie… Ciekawe, jak rządzący odnieśliby się do wypowiedzi sędzi Trybunału Konstytucyjnego w kwestii wyborów korespondencyjnych. Szanowni Państwo, przed Wami… Krystyna Pawłowicz!

Czy to się nazywa „mądrość etapu”?…

Nowy (…?) Rok

To był dziwny rok. Dużo się wydarzyło. Albo nic się nie wydarzyło – wszystko zależy od tego, z jakiego punktu widzenia na to spojrzymy. Ale tak naprawdę, kiedy patrzę wstecz, w całym tym roku w moim życiu (o życiu moich dzieci teraz nie mówię) wydarzyły się tylko dwie rzeczy, które mogą mieć jakieś konsekwencje; dwie rzeczy, o których potencjalnie za dziesięć lat będę pamiętał, że miały miejsce właśnie A.D. 2019.

O żadnej z nich tu nie będę pisał, bo nie czas i miejsce na to.

A co będzie w tym nowym roku? Co się wydarzy? Czy któraś z tych dwu Ważnych Spraw będzie miała jakiś ciąg dalszy? Czy za rok o tej porze będę mógł tu napisać, że coś się zmieniło, że jakieś sprawy posunęły się naprzód, że dobrze zrozumiałem, dobrze zinterpretowałem to, co przede mną postawiono? Czy ten Rok Jubileuszowy, o którym pisałem w lipcu (w dzień po jego rozpoczęciu) rzeczywiście będzie specjalny, wyjątkowy, rzeczywiście będzie rokiem zmian? Rokiem Nowych Początków? Czy moje Drzwi Święte są tam, gdzie mi się wydaje? Czy może zupełnie gdzie indziej?

Jak mawia Pietruszka – „Odpowiedź jest oczywista: nie wiadomo”. Okaże się. Na razie mogę tylko czekać na to, co się wydarzy (…albo nie).

W ubiegłym roku miałem pewne postanowienie noworoczne i – wbrew statystykom – udało mi się je zrealizować. Nie w sposób doskonały, nie na sto procent, ale myślę, że na uczciwe dziewięćdziesiąt, może nawet więcej. Sprawa może przyziemna i zwyczajna – ale jednak trzeba ją zapisać po stronie sukcesów. Bo dowodzi, że się da.

W tym roku zatem pójdę za ciosem – i spróbuję zrealizować kolejne postanowienie. Także niewielkie, przyziemne i zwyczajne. Ale bardzo konkretne. Jeśli też się uda, to pewne sprawy za rok mogą wyglądać trochę lepiej, niż dziś.

Muszę też kontynuować Projekt, który zacząłem. Nie mogę z niego zrezygnować, bo kiedy go już zacząłem (zainspirowany przez Kogoś), uświadomiłem sobie, jak rozpaczliwie mi czegoś takiego brakowało. Nie napiszę na razie, o co chodzi. Może w przyszłości.

Wiem jednak, co mi w tym Nowym Roku naprawdę potrzebne. Potrzebuję wyjścia poza kierat. Potrzebuję więcej muzyki, więcej poezji, więcej Zachwytu. Nie jestem fanem grupy Myslowitz (ani jej muzyki, ani tekstów), ale słowa, które usłyszałem jadąc samochodem (bo właściwie tylko w samochodzie słucham radia) naprawdę mnie uderzyły:

„…dobrze wiesz: upadamy wtedy, gdy nasze życie przestaje być codziennym zdumieniem”.

A ja – chodząc w kółko – przestałem się zdumiewać. Przestałem się zachwycać. I dlatego upadam. Czyli powoli, na raty umieram. To się musi zmienić, do cholery.

A muzycznie – dzieje się dużo. Ale o tym z czasem. A znacie panią Caitlin Canty?