Mruczanka Zagoniona

A miało być tak pięknie… Do końca maja miał Puchatek skończyć książkę dla jednego Wydawnictwa Co Dobrze Płaci (w skrócie WCDP) i spokojnie wziąć się za drugą książkę – za mniejsze pieniądze, ale znacznie Ciekawszą (każdemu należy się czasem jakiś oddech intelektualny)… Miesiąc na tłumaczenie tej drugiej książki to nie było dużo, ale do zrobienia.

Niestety. Nagle zadzwoniła jedna pani redaktor z WCDP i głosem rozgorączkowanym powiedziała Puchatkowi, żeby na razie piżgnął w kąt tłumaczenie (które właśnie kończy), bo coś się przesunęło i to można oddać później, a za to dostanie Puchatek co innego, co nagle i bardzo szybko wydane być musi, w związku z czem trzeba to zrobić do połowy czerwca. Ha, ha, ha.

No, kanał po prostu. Zamulony zresztą. Bo jak teraz Puchatek MUSI zrobić to coś, to nawet zakładając, że przy intensywnym siedzeniu zajmi mu to nie dwa tygodnie, a tydzień, to potem na tę Ciekawszą Książkę zostaną trzy tygodnie. A to już jest dramatycznie mało czasu – zwłaszcza, że książka jest z gatunku „literatura”, więc siłą rzeczy tłumaczy się ją wolniej, niż – dajmy na to – książkę kucharską.

No i wygląda na to, że do końca czerwca mamy przegwizdane.

Są i plusy – finansowe, rzecz prosta. Ale jak Puchatek pomyśli o takim miesiącu, to już się czuje zmęczony.

😦

Bez Tytułu – Post Scriptum

Jest taka piosenka Boba Dylana, która jakoś smutno kojarzy mi się z całą tą sytuacją. Nazywa się „Hard Rain’s A-Gonna Fall”. Nie wkleję jej tutaj do posłuchania, bo nie mam własnego miajsca na serwerze. Poszukajcie na płytach w sklepach.

Choć tekst i muzyka są Dylana, to najpiękniej śpiewała to jednak Joan Baez (m. in. na płycie „Farewell Angelina”). Kto zna angielski – niech sobie przeczyta. Naprawdę, hard rain’s a-gonna fall…

Oh, where have you been, my blue-eyed son?
Oh, where have you been, my darling young one?
I’ve stumbled on the side of twelve misty mountains,
I’ve walked and I’ve crawled on six crooked highways,
I’ve stepped in the middle of seven sad forests,
I’ve been out in front of a dozen dead oceans,
I’ve been ten thousand miles in the mouth of a graveyard,
And it’s a hard, and it’s a hard, it’s a hard, and it’s a hard,
And it’s a hard rain’s a-gonna fall.

Oh, what did you see, my blue-eyed son?
Oh, what did you see, my darling young one?
I saw a newborn baby with wild wolves all around it
I saw a highway of diamonds with nobody on it,
I saw a black branch with blood that kept drippin’,
I saw a room full of men with their hammers a-bleedin’,
I saw a white ladder all covered with water,
I saw ten thousand talkers whose tongues were all broken,
I saw guns and sharp swords in the hands of young children,
And it’s a hard, and it’s a hard, it’s a hard, it’s a hard,
And it’s a hard rain’s a-gonna fall.

And what did you hear, my blue-eyed son?
And what did you hear, my darling young one?
I heard the sound of a thunder, it roared out a warnin’,
Heard the roar of a wave that could drown the whole world,
Heard one hundred drummers whose hands were a-blazin’,
Heard ten thousand whisperin’ and nobody listenin’,
Heard one person starve, I heard many people laughin’,
Heard the song of a poet who died in the gutter,
Heard the sound of a clown who cried in the alley,
And it’s a hard, and it’s a hard, it’s a hard, it’s a hard,
And it’s a hard rain’s a-gonna fall.

Oh, who did you meet, my blue-eyed son?
Who did you meet, my darling young one?
I met a young child beside a dead pony,
I met a white man who walked a black dog,
I met a young woman whose body was burning,
I met a young girl, she gave me a rainbow,
I met one man who was wounded in love,
I met another man who was wounded with hatred,
And it’s a hard, it’s a hard, it’s a hard, it’s a hard,
It’s a hard rain’s a-gonna fall.

Oh, what’ll you do now, my blue-eyed son?
Oh, what’ll you do now, my darling young one?
I’m a-goin’ back out ‚fore the rain starts a-fallin’,
I’ll walk to the depths of the deepest black forest,
Where the people are many and their hands are all empty,
Where the pellets of poison are flooding their waters,
Where the home in the valley meets the damp dirty prison,
Where the executioner’s face is always well hidden,
Where hunger is ugly, where souls are forgotten,
Where black is the color, where none is the number,
And I’ll tell it and think it and speak it and breathe it,
And reflect it from the mountain so all souls can see it,
Then I’ll stand on the ocean until I start sinkin’,
But I’ll know my song well before I start singin’,
And it’s a hard, it’s a hard, it’s a hard, it’s a hard,
It’s a hard rain’s a-gonna fall.

Bez Tytułu…

Znam księdza Michała Czajkowskiego od lat. Byłem jego studentem, później, „w czasach dziennikarskich” wielokrotnie z nim rozmawiałem. Znam go nie tylko jako naukowca (znakomitego biblistę) czy osobę zaangażowaną w dialog chrześcijańsko-żydowski. Znam go jako CZŁOWIEKA.

Nie, nie wierzę w „rewelacje” ogłoszone przez Życie Warszawy.

Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że ksiądz Czajkowski z ubekami rozmawiał – zresztą mówił o tym nawet w wywiadzie-rzece wydanym bodaj przez „Więź”. Mogę uwierzyć, że przez naiwność mówił za dużo. Mogę także uwierzyć w to, że zgadzał się na jakieś rozmowy, żeby np. ułatwić sobie dostanie paszportu, kiedy (jako biblista bądź co bądź) jeździł studiować na Bliski Wschód. Nie on jeden.

Natomiast NIE WIERZĘ w to, że donosił, że szkodził kudziom. NIE WIERZĘ, że był „opłacanym agentem”.

Wystarczy zresztą uważnie przeczytać tekst zamieszczony w Życiu Warszawy, żeby mieć poważne wątpliwości: sam autor przyznaje, że nie ma ani jednego papierka z jego podpisem, ani jednego kwitu na pieniądze.

Ksiądz Czajkowski zdecydowanie zaprzecza. Twierdzi wprost, że „ktoś go wrabia” (to akurat całkiem prwadopodobne – był taki czas, kiedy zanosiło się na to, że ks. Czajkowski może zostać „kimś ważnym” w Kościele polskim, krążyły plotki o możliwym biksupstwie – na takich ludzi bezpieka lubiła „haki” zbierać).

Tyle, że co to wszystko zmienia? Choćby udowodnił, że nie jest wielbłądem, już do końca życia różni mali ludzie będą go nazywali „agentem” i pluli mu w twarz (dosłownie czy w przenośni). Tak samo przecież było z Wałęsą – kiedy IPN nadał mu status pokrzywdzonego, dowiedzieliśmy się, że „IPN działał na zamówienie”. Do dziś różne małe gnojki twierdzą, że Wałęsa to agent, do dziś krzyczą o „Bolku”.

Z księdzem Czajkowskim będzie tak samo. W kręgach, w których nigdy nie był popularny – właśnie dlatego, że mówił to, co myślał, że twardo powtarzał różne „niewygodne” prawdy (na przykład, że antysemityzm jest grzechem…), że bez chwili wahania pojechał na uroczystości do Jedwabnego – już panuje euforia (tak, euforia!), że oto, proszę bardzo, mówiliśmy przecież, że to zły ksiądz jest!

Mając z jednej strony słowo ks. Czajkowskiego, a z drugiej – słowo ubeka, współmordercy ks. Popiełuszki, nasi „superlustratorzy” decydują, że bardziej wiarygodne jest słowo tego drugiego i sporządzone przez niego notatki. No cóż, można powiedzieć, że każdy ma taki autorytet, na jaki go stać…

Ksiądz nie odbiera telefonów, nie odpowiada na maile. Jest już mocno starszym człowiekiem, zaczynam się obawiać, czy wszystko z nim w porządku.

Kto następny do „dzikiej lustracji”? Czyją teraz teczkę wyciągnie „przypadkiem” jakiś gorliwy historyk? Jak długo jeszcze ubeckie kwity będą traktowane jak prawda objawiona? CZYJĄ teczkę trzeba by ujawnić, żeby miłośnicy dokumentów bezpieki puknęli się wreszcie z głowy?

Mruczanka Fiskalna

Na wstępie Puchatek informuje, że Warszawę przejechał, ludzi nie przejechał, wypadku nie spowodował i żyje. Tylko nogi go bolą od stania w korku (Sprzęgło, gaz, dwa metry, hamulec, sprzęgło, gaz… etc.).

Ale dziś to Puchatek zupełnie o czym innym mianowicie. O podatkach. A konkretnie – o kwocie wolnej od wyżej wymienionych…

Miłościwie nam panująca Pani Wicepremier Gilowska – powodowana troską o całość budżetu – chce zabrać „twórcom” tak zwane 50 proc. uzysku. DYskusje się toczą, prostestują (między innymi) naukowcy.

Ano, musi Puchatek przyznać, że tematem jest osobiście zainteresowany. Albowiem rzeczone 50 proc. uzysku dotyczy nie tylko pisarzy, poetów, tekściarzy czy autorów artykułów naukowych. Dotyczy także tłumaczy. Czyli jeśłi Puchatek zajmuje się tłumaczeniem i zarobi za książkę – powiedzmy – 5 tys. zł brutto, to podatek (standardowe 19 proc.) płaci tylko od 2,5 tys. zł, bo reszta to „koszty uzyskania przychodu”.

Czyli – zamiast zapłacić 950 zł podatku, płaci tylko 475 zł.

I Puchatek chciałby skormnie powiedzieć Pani Premier, że naprawdę nie ma NIC PRZECIWKO TEMU, żeby tak zostało. Puchatek rozumie ideę Państwa Solidarnego, nie bardzo tylko rozumie, dlaczego rzeczone państwo zawsze musi być solidarne z Kimś Innym.

Mruczanka Ostrzegawcza

Wszystkich mieszkańców miasta stołecznego Warszawy (a w szczególności Krewnych I Znajomych Królika) uprasza się, aby dziś w godzinach popołudniowych nie opuszczali domów, a jeśli muszą – żeby poruszali się przy ścianach i broń Boże nie przechodzili przez ulicę.

Albowiem dziś w godzinach popołudniowych Puchatek – w ramach swojego kursu – odbędzie jazdę z G. do Warszawy połączoną z jazdą po mieście wyżej wymienionym. Strzeżcie się, powiadam, bo może być groźnie! Howgh.

Mruczanka Zdechlanka

Zbliża się lato. Zbliża się wielkimi krokami. Jak zwykle o tej porze roku najtrudniej mi usiedzieć w domu. Jak zwykle gdzieś, głęboko, budzi się pragnienie wędrówki…

Złapałem się na tym, że co jakiś czas – nieświadomie – sięgam po jeden z ostatnich numerów National Geographic, w którym znalazł się duży artykuł o „świecie Celtów”. I wgapiam się bezmyślnie w zdjęcia ze Skye, z Harris i Lewis, z północy Szkocji i zachodu Irlandii.

Nic z tego, na razie. Jest nadzieja, że w sierpniu uda się pojechać nad morze (nasze, polskie). Dobre i to.

A tymczasem siedzę i tłumaczę. Z jednej strony i tak jestem w dobrej sytuacji – pracuję „na swoim”, nikt mnie nie pogania, nie muszę się użerać z jakimkolwiek szefostwem, nie tracę czasu na dojazdy do pracy. Z drugiej – mam jednak poczucie stagnacji (głównie w sensie intelektulanym…).

Grać nie ma kiedy i z kim. Posłuchać muzyki można dopiero wieczorem, kiedy dzieci już śpią – a wtedy często już się nie ma siły. Pisać własnych rzeczy nie ma jak i kiedy. Kupno wymarzonego aparatu należy odłożyć ad Kalendas Graecas (bo nie ma na to pieniędzy, a nawet jak będą, to jest parę istotniejszych wydatków…).

Zdechlactwo.

Mruczanka – Reaktywacja

Wczoraj (wieczorem zresztą) skończyłem najbardziej up…liwe tłumaczenie w historii. Osobistej.

Na szczęście znaleźli się dobrzy ludzie, którzy podzielili się ze mną fachową wiedzą z różnych dziwnych dziedzin, na czele z szyciem i szydełkowaniem. I na co mi przyszło…

Pozostaje jakiś niesmak. Zawsze uważałem, że człowiek nie powienien brać się za coś, na czym się kompletnie nie zna – a już szczególnie nie powinien na tym zarabiać. Jakoś to jednak nieuczciwe.

Oczywiście, tłumacz nie może się znać na wszystkim – tak, jak dziennikarz często musi pisać o sprawach, które nie są jego specjalnością. Kiedy byłem dziennikarzem, zdarzało mi się pisać na bardzo różne tematy – o niekórych nie miałem pojęcia… Ale to była tylko relacja, opis. No i nigdy nie zdarzyło mi się pisać – czy ja wiem? – o ekonomii czy fizyce atomowej, bo tym zajmowali się dziennikarze ekonomiczni czy naukowi, a nie tacy kompletni humaniści jak ja.

A tu dostałem do tłumaczenia coś, na czym naparwdę kompletnie się nie znałem – nawet po polsku. Odmówić nie mogłem. Zrobiłem to najlepiej, jak potrafiłem – pocieszam się tylko, że dzięki temu jeszcze ktoś parę groszy zarobi na konsultacji. Ale jakoś jednak…

*****

Remont w chatce Puchatków wyniósł się był na dwór. W środku panowie skończyli w ubiegłą środę, od tego czasu okładają nam dom styropianem. A, po drodze jeszcze wylali piekne schody z tych nowych drzwi do ogródka. Schody schną. Styropian leży („…tam pod spodem jest nasz domek!” – oznajmił Pietruszka poklepując białą, sprężystą płaszczyznę na ścianie…). Konto świeci (pustkami). Jak zapłacimy panom za styropianowanie i za schody, to już mamy debecik… Na szczęście nie na długo, bo w ciągu dwóch tygodni przyjdą pieniądze za trzy ostatnie tłumaczenia, więc katastrofy finansowej nie ma. A nawet jest (…będzie) nie najgorzej.

Nauka na przyszłość: jak planujesz remont, Puchatku, pamiętaj, że obliczone koszty należy ZAWSZE pomnożyć przez 1,25, a jeśłi w grę wchodzą schody – czasami przez 2.

****

A poza tym? Wiosna. Rowery poszły w las. Pierwsza wyprawa co prawda skończyła się niewielkim zmoczeniem kuprów przez Niespodziewany Deszczyk, ale Potwory nawet nie marudziły, traktując to chyba jako przygodę.

Za to w czasie jazdy przez lasek, kilka kilometrów od chatki Puchatków (przypomnę, okolice trzydziestotysięcznego miasta powiatowego, 30 kilometrów od Pajacu Kultury) przeszło nam przez drogę stado saren. NAwet nie „przebiegło”, ale właśnie przeszło – spokojnie, bez strachu, dziesięć metrów przed rowerami.

O bażantach to już nawet nie piszę, na pęczki po prostu. I zające. Aż się chce żyć.

„Szedłem do ciebie, maju, przez mrozy i biele,
Przez śniezyce i zaspy, i lute zawieje…
Przez wyblakłe, szpitalne korytarze stycznia
– W tych korytarzach światło gasło ustawicznie…

A teraz maj, dokoła maj wyświęca ogrody,
I cały ja, i cały ja zanurzony w Jordanie pogody!
A teraz maj i maj, i maj dokoła się święci,
Od wonnych bzów, szalonych bzów, aż w głowie się kręci…”

Zagadka dla młodszych (starsi wiedzą) – skąd to cytat? 🙂

U Puchatków bzy akurat nie rosną, ale przed domem zakwitła magnolia, na biało. Nareszcie.