Jestem zmęczony. Zmęczenie objawia się kolejnymi zaćmieniami umysłu…
Wracaliśmy z M. z Warszawy – w środę, po chemii (tak, zaczęliśmy kolejny cykl). Kiedy M. leżała sobie pod kroplówką (z książką i herbatką), ja wpadłem na chwilę do ojca. Pogadaliśmy, kawkę wypili – i pojechałem z powrotem do szpitala, zabrałem M. i ruszyliśmy do domu.
Jeszcze przed wjazdem na obwodnicę zjechaliśmy na stację benzynową. Zatankowałem, sięgam do kieszeni kurtki (prawa, wewnętrzna) i… kieszeń jest pusta.
Całkiem pusta. Pusta na sto procent.
A nie powinna. Bo jeszcze godzinę wcześniej była w niej skórzana „okładka”, a w niej – dokumenty, karty do bankomatu, prawo jazdy, dowód rejestracyjny… Wszystko. Była saszetka – nie ma saszetki.
Im bardziej jej szukałem, tym bardziej jej nie było.
Za paliwo M. zapłaciła swoją kartą, ale co z resztą? Jak tu jechać do domu? Bez prawa jazdy, bez dowodu rejestracyjnego i ubezpieczenia? M. miała przynajmniej prawo jazdy – ale po chemii średnio nadawała się do siadania za kierownicę.
No i – co teraz? Nowy dowód, nowe prawo jazdy, nowe dokumenty samochodowe? Ile to kosztuje, to już nie wspomnę, ale ile czasu i biegania?
A jak już o kosztach – to przecież trzeba dzwonić do banków (w sumie trzech) i zastrzec karty, bo NAJPRAWDOPODOBNIEJ ktoś tę saszetkę ukradł…
No, kanał po prostu.
Co robimy? Ano cóż – ruszyliśmy do domu z nadzieją, że nas policja akurat do kontroli nie zatrzyma. Pędziliśmy autostradą w stronę G. Ja – wkurzony, M. – zmęczona i też zaniepokojona sytuacją.
Myślałem, myślałem… I wychodziło mi, że ten hipotetyczny złodziej po prostu NIE MIAŁ KIEDY mnie obrobić. Po mieście jeździłem autem, w żadnym tłoku nie byłem, na ulicy nikt na mnie nie wpadł… Impossible.
– Wiesz co? – powiedziałem do M. – Weź Ty tę moją kurtkę i przejrzyj jeszcze raz kieszenie. WSZYSTKIE kieszenie. Może w jakimś zaćmieniu schowałem dokumenty gdzieś indziej? (Oczywiście, że przeszukałem wcześniej wszystkie kieszenie – ale wiecie jak to jest: ktoś inny szuka i znajduje…).
No więc M. sięgnęła na tylne siedzenie i zaczęła przeglądać kieszenie. Pierwsza kieszeń, druga, trzecia…
– A co to jest? – zapytała w pewnym momencie moja Żona ze szczerym zdziwieniem, wyciągając z jednej z kieszeni Dziwny Przedmiot.
– To? – wybałuszyłem oczy (a w zasadzie jedno oko, bo drugim musiałem jednak obserwować drogę, co przy prędkości autostradowej bywa pomocne). – To jest kluczyk do samochodu!
– Widzę – odparła M. – Ale nie nasz.
– No jasne, że nie nasz – odpowiedziałem z pełnym poczuciem absurdalności sytuacji. – Przecież nasz jest w stacyjce. Poza tym to jest kluczyk od Hyundaia…
– Wygląda na to, że to nie jest twoja kurtka, kochanie… – skonkludowała M. po kilku chwilach zdziwionej ciszy.
– Najwyraźniej – potwierdziłem. – Ale czyja? – dodałem rozpaczliwie, uświadamiając sobie, że jedynym miejscem w którym mogłem tego dnia zamienić kurtki była szpitalna szatnia.
– Wygląda na to, że ktoś ma identyczną kurtkę jak twoja – kontynuowała M. – Ten sam fason, kolor, te same kieszenie, nawet ten sam rozmiar. Tyle, że jeździ Hyundaiem.
Hyundai! Słowo–klucz. Szpital nie był jedynym miejscem, gdzie mogłem zamienić kurtki. Kto jeździ Hyundaiem? Tatuś mój rodzony, rzecz prosta.
Wyszedłem od ojca w jego kurtce. Identycznej jak moja – obie kupiła kiedyś ciotka, jedną dla niego, drugą dla mnie.
M.. zadzwoniła i krztusząc się ze śmiechu powiedziała swojemu ulubionemu teściowi, że jednak ma w domu moje dokumenty. A my właśnie wieziemy do G. jego kluczyk do auta…