Mistrz negocjacji…

Przeżyłem wczoraj sytuację, której poziom surrealizmu zaskoczył nawet mnie. Z taką formą negocjacji handlowych jeszcze się nie spotkałem i pewnie nie spotkam się za szybko…

Sprzedawałem Zefirka. Ogłoszenia wisiały w sieci już prawie miesiąc, w tym czasie jakieś dziesięć osób wyraziło zainteresowanie, ale ostatecznie nikt nie kupił. To znaczy – chętni byli, ale nie za taką cenę, jaką proponowałem. A za taką cenę, jaką oni proponowali, to ja nie byłem chętny.

Oczywiście cena, która widniała w ogłoszeniach była do negocjacji (co zresztą stało jednoznacznie napisane). Przy braku chętnych cenę ogłoszeniową co kilka dni opuszczałem – zależało mi na sprzedaży Zefirka zanim będę musiał wykupić kolejne ubezpiecznie.

Ja rzecz prosta rozumiem, że cenę się negocjuje. I rozumiem, że tak samo, jak mnie zależy na sprzedaniu jak najdrożej – tak kupującemu zależy na kupieniu jak najtaniej. Tak działa rynek. Ale podejście różnych handlarzy, usiłujących bezczelnie zbić cenę do poziomu jednej trzeciej ceny z ogłoszenia bywa naprawdę irytujące.

„Eeee, panie, bo koło dwumasowe tłucze”. Ano tłucze, jest do wymiany, co w ogłoszeniu jasno napisałem (nie było sensu inwestować w wymianę koła dwumasowego w samochodzie, który i tak szedł na sprzedaż – wolałem sprzedać go odpowiednio taniej i niech nowy właściciel się w to bawi).

„Panie, ale ono BARDZO GŁOŚNO tłucze!”. Ano fakt – ale koszty wymiany koła dwumasowego są takie same niezależnie od tego, czy jest trochę zużyte, czy bardzo zużyte.

„Ale tu jest zarysowane…”. Ano jest, w ogłoszeniu było, na zdjęciach było pokazane.

„Ale tapicerka do prania, klocki hamulcowe pewnie będzie trzeba zmienić, ale o, tu się rdza pojawia…”. Szanowny panie, przyjechałeś pan oglądać samochód, który ma SZESNAŚCIE LAT, więc czego pan oczekujesz – nówki sztuki z salonu? Za takie pieniądze…?

Wszystkie te narzekania, cmokania i kręcenia głową nieodmiennie prowadziły do stwierdzenia typu „Daję X złotych i biorę”. Przy czym X to była właśnie na przykład jedna trzecia ceny wyjściowej… No nie, za X pan nie bierze, bo ja panu za tyle nie daję. Adios, amigo.

I tak się to kręciło – do wczoraj. Bo wczoraj zjawił się pan I., który Zefirka był kupił. Pan I. przyjechał z Rumunii. Po polsku mówił średnio, ale wystarczająco. Negocjowaliśmy jak dwaj arabscy kupcy na targu w Kairze (…nie byłem, ale znam z opowieści 😉

I kiedy w końcu doszliśmy do kwoty, która dla i dla pana I., i dla mnie była do zaakceptowania, pan I. powiedział mi, że u nich (nie wiem, czy „u nich” to znaczyło „w Rumunii”, czy wśród jego kolegów…) jest taki zwyczaj, że po ostatecznych negocjacjach kupujący musi zbić cenę jeszcze choć troszkę niżej – choćby symbolicznie. Że to taki „punkt honoru”. Ja się nie chciałem zgodzić, dyskusja trwała kolejne naście minut, aż pan I. zaproponował salomonowe rozwiązanie: ja zejdę z wynegocjowanej ceny o 100 zł, a on za to sprezentuje mi… dwa piękne komplety noży. Które też wyciągnął z bagażnika swojego auta i wręczył mi razem z gotówką.

Kto mnie zna, ten wie, że niełatwo mnie zaskoczyć, ale tym razem muszę przyznać, że szczęka mi opadła. Z taką formą negocjacji jeszcze nie miałem do czynienia. Rozśmieszyło mnie to tak, że się zgodziłem (pomyślałem, że już pal sześć ten „honor kupującego”, ale pewnie dla niego ta stówa to jednak dużo więcej, niż dla mnie – niech mi to w księgach niebieskich zapisane będzie).

No i tak: Zefirek sprzedany, pieniądze w banku (od raz pojechałem do wpłatomatu, nie lubię trzymać pieniędzy w domu…), a na stole w kuchni leżą dwa pudełka z nożami. W każdym są trzy noże (naprawdę bardzo ostre i sprawiające wrażenie niezłej jakości) i obieraczka do warzyw. Chyba wystawię na Allegro…

Pandemicznie

Nasz przyjaciel, A., od czterech tygodni leży w szpitalu. Na „covidowym” OIOM-ie. Pod respiratorem. Stan – jak mówią lekarze ”na granicy ciężkiego i krytycznego”, ale stabilny. Ilość „syfu” schodzącego z zainfekowanych płuc była taka, że przestały funkcjonować nerki – lekarze mają nadzieję, że uda się je z powrotem uruchomić, ale na razie co drugi dzień musi być dializowany. Czy przeżyje? „Trudno powiedzieć”. „Trzeba mieć nadzieję”. „Robimy co możemy”.

A. jest rok młodszy ode mnie. Jest wielkim, silnym facetem – taki typowy „kawał chłopa”. Zdrowy, w dobrej kondycji, zero „chorób współistniejących”.

W domu czeka na niego żona i troje dzieci. Żona codziennie wieczorem zapisuje w zielonym zeszycie wszystkie ważniejsze wydarzenia, zabawne teksty dzieci, śmieszne czy znaczące sytuacje. „Przecież jak mu się już poprawi, to będzie miał miesiąc, może więcej, przerwy w życiorysie” – mówi. „Niech sobie chociaż poczyta, co się działo”.

Mam wrażenie, że ten zielony zeszyt jej samej pozwala trzymać głowę nad wodą.

A w sklepie znowu jakiś matołek awanturował się, że ktoś ogranicza jego wolność, bo każe mu zakładać tę (…) maseczkę. A dziś na Twitterze znowu trafiłem przypadkiem na wpis kolejnego oszołoma, twierdzącego, że przecież nie ma żadnej pandemii, że to wszystko spisek, „jakaś grypka”, a w szpitalach leżą statyści (czy jakoś tak).

Jestem zmęczony, psychicznie zmęczony ludzką głupotą, bezmyślnością, egoizmem. Jak widzę matołka bez maseczki w sklepie, krzyczącego na kasjerkę, że on nie zamierza maski założyć, bo nie, i ona mu nie może rozkazywać, to przysięgam, że mam ochotę odwinąć się i strzelić go w ten głupi dziób.

Nie, nie robię tego i nie zrobię przecież. Ale szlag mnie trafia, bo myślę wtedy o A. pod respiratorem. Myślę o jego żonie, która ostatni raz widziała męża jak trzech „kosmitów” w białych kombinezonach pakowało go półprzytomnego do karetki. Myśle o jego dzieciach – mniej więcej w wieku moich, które nie wiedzą, czy jeszcze tatę żywego zobaczą.