Mam kryzys. Tak po prostu – kryzys pracy (nie)twórczej.
Siedzę, pracuję, zarabiam dosyć, żeby nas utrzymać i jeszcze trochę więcej, niczego mi niby nie brakuje w życiu…
A jednak brakuje. Brakuje mi właśnie jakiejkolwiek działalności „twórczej”. Jakiejś odrobiny poezji w życiu… „Poezja” to nie tylko wiersze, chodzi mi raczej o tworzenie czegoś własnego (gr. „pojeo”).
Kiedyś przynajmniej prowadziłem scholę. OK, nic wielkiego, zwykła parafialna schola, dziesiątka ludzi w różnym wieku – od gimnazjalistów po osoby pod trzydziestkę – która zbierała się raz w tygodniu, żeby półtorej godzinki pośpiewać, a potem śpiewała na mszach na przykład.
Nic wielkiego – ale coś żyło, ale człowiek miał odrobinę satysfakcji widząc, jak grupka kompletnych amatorów (…pod „dyrekcją” także nieprofesjonalisty przecież…) po pół roku jest już w stanie zaśpiewać czysto naprawdę niełatwe wielogłosy, że (w przeciwieństwie niestety do wielu znanych mi parafialnych schol…) nie śpiewa na mszach „byle czego, byle pobożnie”, że nie zarzyna uszu upiornym „sacro-polo”, ale porusza ludzi swoją muzyką…
A dziś? W mojej „nowej” (od czterech lat) parafii w G. stworzenie scholi czy chóru nie wchodzi w grę (taki układ). Grać nie ma jak, gdzie i z kim. Na pisanie własnych rzeczy też nie ma ani czasu, ani – przede wszystkim – siły (jakem już kiedyś pisał, po ośmiu godzinach spędzonych przy komputerze w celach zarobkowych jakoś nie ma się już weny na następną godzinę „dla przyjemności”).
I tak to się toczy. Siedzę, pracuję, zarabiam… Ale brakuje mi „czegoś więcej”.
No, to sobie pomarudziłem.