Zmęczenie materiału

Kiedy Pucek miał wypadek zębowy, miał jeść miękkie rzeczy. Kupowałem mu wtedy takie musy owocowe w saszetkach – polubił je na tyle, że teraz chce takie dostawać do szkoły. Więc dostaje – kanapki, jabłko i mus. Mniam.

Wczoraj wieczorem byłem tak zmęczony, że działałem już na autopilocie. Śniadania do szkoły. Śniadaniówka Pucka: dwie kanapeczki, jabłko, mus w saszetce.

Dziś odbieram Pucka ze szkoły i już przez okno samochodu widzę, że Będzie Się Działo. Dziecko mam minę w pół drogi od „wkurzony” do „rozchichotany”.

– Wiesz, co mi dałeś na śniadanie do szkoły? – pyta po wtargnięciu do samochodu.

– No jak to, co? – dziwię się. – Kanapki, jabłko, mus…

– Ta, jasne, mus – mówi Dziecko tonem wysoce sarkastycznym (jak na dziesięciolatka ma ten ton opanowany do perfekcji). I otwiera śniadaniówkę. W śniadaniówce leżą papierki po kanapkach, niedojedzone jabłko i saszetka… karmy dla kota.

Chyba czas na urlop…

 

Plany na przyszłość…

… nie moją.

Piłka ma dokładnie zaplanowaną wizję swojej przyszłości.

Po pierwsze – chce studiować prawo. Medycyna odpadła z konkurencji.

Po drugie – chce je studiować… w Stanach Zjednoczonych. Jest dopiero w drugiej klasie gimnazjum, ale ma już wszystko zaplanowane. Do jakiej klasy pójdzie w liceum i jakie przedmioty będzie rozszerzać. Że po maturze zrobi sobie rok przerwy, żeby pójść do jakiejś pracy i odłożyć trochę pieniędzy. A potem pójdzie na studia tu, w Polsce – żeby zrobić licencjat, który umożliwi jej ubieganie się o miejsce na dobrym uniwersytecie w USA (bo tam przecież inny system studiów – college to w zasadzie jeszcze edukacja ogólna). Że potem będzie składać papiery na amerykańskie uczelnie. I że żeby się dostać na prawo musi zdać taki specjalny egzamin (nie pomnę, jak się nazywa) – więc już teraz siedzi w wolnych chwilach i rozwiązuje przygotowujące do niego testy (…i już teraz jest w stanie w przewidzianym czasie nastukać jakieś 25 – 30 procent).

A koszty? Studia w USA są drogie, więc delikatna sugestia, że raczej nie będzie nas na to stać… Ale nie, spokojnie, dziecko już wszystko sprawdziło. Że jak się dostanie, to jest system stypendialny, są kredyty studenckie, że generalnie „jak już kogoś przyjmą i uznają, że jest dobry, to nie pozwolą mu odpaść z powodów czysto finansowych” (to fakt, na tych dobrych uczelniach trochę tak to wygląda). Więc jedyne koszty na początek to opłaty ze ten super-egzamin (który można zdawać „na odległość”, w Polsce) plus koszty wizy, biletu lotniczego etc. A na to przecież zarobi sobie w tym roku po maturze. No.

Życie zaplanowane na dziesięć lat do przodu. Zaczynam się jej bać 🙂

(Jasne, zdaję sobie sprawę, że ona ma dopiero piętnaście lat i że ta wizja jeszcze sto razy może się zmienić. Ale jakoś podziwiam jej upór, zdecydowanie i siłę przebicia. I mam głębokie podejrzenie graniczące z pewnością, że jeśli wizja się nie zmieni – to dopnie swego i swój plan zrealizuje. Moja krew! 🙂

I gadaj z maszyną…

Bankomat. Karta. PIN. „Co chcesz zrobić?” Chcę wyjąć gotówkę. „Jaka kwota?” – do wyboru 20, 50, 100, 150…

20 zł poproszę.

Bankomat myśli. Burczy, trzeszczy, w końcu zamiast pieniędzy wypluwa karteczkę „Operacja niemożliwa do zrealizowania”. A na ekranie pojawia się komunikat, żebym wybrał inną sumę, podzielną przez 100.

OK, rozumiem, w bankomacie skończyły się banknoty o niższych nominałach. Tylko czy nie mógł OD RAZU wyświetlić, że do wyboru jest 100 zł lub wielokrotność? Panowie programiści, czy za dużo wymagam?

Trudno, niech będzie stówa. Klikam odpowiednie przyciski, bankomat burczy, trzeszczy, po czym już bez sprzeciwu wypłaca mi sto złotych.

W pięciu banknotach dwudziestozłotowych.

Nosz…

Kronikarsko…

Nie wiem właściwie. Mógłbym zacząć od „Tyle się dzieje…”. Albo od „Nic się nie dzieje…”. I chyba oba stwierdzenia po trochu byłyby prawdziwe.

***

Bo z jednej strony dzieje się mnóstwo – na poziomie „wydarzeń bieżących”, cytując klasyków.

Pietruszka pisał egzaminy gimnazjalne i bardzo narzeka, że pomylił się wpisując jedną odpowiedź w arkusz, w związku z czym nie będzie miał 100%…

Byliśmy w C., u Cioci. Jeden dzień co prawda, ale zawsze. A jeden dzień dlatego, że Piłka zaczęła grać w młodzieżowej orkiestrze dętej w G., która właśnie została reaktywowana i po serii prób miała pierwszy koncert 3 maja, czyli w środku majówki. Nawet fajnie grali – trochę „klasyki”, ale też trochę jazzu plus wiązankę gospel / Negro spirituals. Jak na zupełnie nowy zespół z zupełnie nowym dyrygentem i po raptem pięciu próbach – było super.

Pracy mam (za)dużo. Nie nadążam. Choć, Bogiem a prawdą, nie nadążam nie tylko dlatego, że jest jej (za)dużo. Także dlatego, że – widzę to coraz wyraźniej – pracuję wolniej, niż kiedyś. Więcej czasu zajmuje mi „wejście w rytm”, łatwiej się rozpraszam, trudniej mi się skupić, a jak już pracuję, to w określonym czasie robię mniej, niż jeszcze kilka lat temu. „Wypalenie zawodowe”? Czy po prostu wiek?…

Auto zmieniliśmy. Akcja jak z „Ziemi Obiecanej” („…ja nie mam nic, ty nie masz nic, on nie ma nic (…) razem właśnie mamy tyle, w sam raz tyle, żeby założyć wielką fabrykę…”).

Wszystko zaczęło się od tego, że nasz Osiołek miał iść do remontu. Nazbierało mu się, ma biedak swoje lata, parę większych rzeczy trzeba było przy nim zrobić – byłem przygotowany na to, że jakieś dwa – dwa i pół tysiąca będzie trzeba w tę imprezę włożyć. Trochę mnie to uwierało – rynkowa wartość Osiołka to jakieś 8 tysięcy, czyli wkładam w naprawę jedną czwartą jego wartości (albo więcej) – a przecież w razie sprzedaży ten remont jego ceny o tę sumę nie podniesie… No, ale co robić: pieniędzy na wymianę auta nie ma, nic nie wskazuje na to, żeby miały być, więc Osiołek musi jeździć. Tak się złożyło, że znajomi sprzedawali właśnie swoje auto, więc mogli mi je pożyczyć na te parę dni, które Osiołek miał spędzić w warsztacie.

Pojechałem do znajomych, wziąłem kluczyki, wsiadłem do tego pożyczonego auta… I mnie strzeliło. Auto w tym samym wieku co Osiołek, czyli wiekowe, ale po pierwsze o dwie klasy lepsze, a po drugie – znajomi z tych, co to każdy drobiazg załatwiają wyłącznie w autoryzowanym serwisie. Dlatego samochód zewnętrznie w stanie na czwórkę z plusem, ale silnik i reszta pracują jak w nowym aucie. jak powiedział pan Tomek – nasz Stały i Niezawodny Mechanik – „uuuu, warto!”.

A cena? Od rynkowej wartości Osiołka wyższa dokładnie o tyle, ile musiałbym włożyć w planowany remont. Czyli zamiast wkładać w remont, tę samą sumę dołożyłem do „nowego”, który – zdaniem pana Tomka – powinien bez większych nakładów jeszcze spokojnie dwa – trzy lata pojeździć.

Dlatego od teraz będziemy jeździć zafirą (zwaną już przez Potwory „Zefirkiem”). Czyli wreszcie z ciężarówki (bo Osiołek, nie oszukujmy się, to jednak ciężarówka była…) przesiedliśmy się do osobowego. Przy 140 km/h na autostradzie można spokojnie słuchać muzyki i rozmawiać bez podnoszenia głosu. No, luksusy po prostu. Plus komputer pokładowy, elektrycznie składane lusterka i parę innych bajerów.

Zafira_copy

Oczywiście – jak w każdej pozytywnej wiadomości – i tu musi być kropelka niepokoju: pieniądze na zakup Zefirka musiałem pożyczyć. Żeby je zwrócić – muszę sprzedać Osiołka. A żeby sprzedać Osiołka (na którego zresztą mam już chętnego) – muszę go przeprowadzić przez sąd, bo to przecież część „masy spadkowej„. A Pożyczkodawca musi dostać zwrot na początku lipca. Więc czasu mam niewiele. A jak nie zdążę, to będę musiał pożyczyć, żeby oddać. No, i takie tam.

***

A z drugiej strony – właściwie nie dzieje się nic. Aż do końca. I to jest czasami naprawdę męczące.