Franciszkańska 3 i co dalej

Długo się zastanawiałem, czy o tym pisać, ale kto mnie zna, ten wie, że cicho siedzieć nie umiem… Uprzedzam, będzie długo. Krótko się nie da.

Burza medialno-polityczna po opublikowaniu reportażu „Franciszkańska 3” przewala się przez Polskę we wszystkich kierunkach i na stu różnych poziomach. Jedni się oburzają, głośno wyrażają zgorszenie, rwą się do obalania pomników, sięgają po najostrzejsze inwektywy. Drudzy „bronią papieża”, oburzają się na tych pierwszych, odsądzają ich od czci i wiary, zarzucając im (jak zwykle przy takich okazjach) „zdradę ojczyzny i Kościoła”, „stalinowskie metody”, „szarganie świętości” i tak dalej, i tak dalej…

W większości reakcji i wypowiedzi mamy tylko czerń albo biel, żadnych odcieni szarości, żadnego zniuansowania, ani sekundy namysłu. W kraju i tak już podzielonym na dwa wrogie, nienawidzące się plemiona pojawił się kolejny temat, który można do pogłębiania tych podziałów wykorzystywać. A ludzie reagują jak psy Pawłowa – bezmyślnie, bez cienia refleksji. I każdy, kto myśli inaczej, jest Wrogiem.

A ja jak zwykle stoję w środku, patrzę w jedną stronę, w drugą – i po żadnej się nie odnajduję. Ani nie rwę się do obalania pomników i odrzucenia wszystkiego, czego dokonał Jan Paweł II – ani do obrony go na siłę, tylko dlatego, że „papież wielkim Polakiem był”. I – trochę dla poukładania własnych myśli, trochę dla wyjaśnienia mojego podejścia tym kilku osobom, które tu zaglądają – chciałbym wyjaśnić, dlaczego.

1. DLACZEGO NIE RWĘ SIĘ DO OBALANIA POMNIKÓW.

Przede wszystkim – jestem i zawsze byłem zdecydowanym przeciwnikiem „cancel culture”. Nigdy nie zgadzałem się z podejściem według którego czyjś błąd (czy choćby ciężki grzech) w jednej sprawie automatycznie „zeruje” wszystkie inne jego dokonania, dzieła i osiągnięcia. Wielu wielkich ludzi miało w życiu złe chwile, wielu nie raz dokonywało fatalnych wyborów, wielu miało na sumieniu paskudne decyzje. Nie chodzi mi o usprawiedliwianie dokonanego zła („…no tak, był mordercą, ale za to pisał dobre książki”) – ale uważam, że to działa także w drugą stronę: popełnione zło nie niweczy dokonanego dobra. Ludzie nie są tylko dobrzy albo tylko źli. Niezależnie od błędów Karola Wojtyły nic nie zmieni tego wszystkiego, czego dokonał i co zdziałał.

Poza tym mam dziwne wrażenie, że ogromna większość ludzi najostrzej reagujących na ten reportaż i ujawnione w nim fakty to ludzie stosunkowo młodzi, którzy (trochę z „przywileju późnego urodzenia”) postrzegają to, czego się dowiedzieli, w kategoriach kompletnie ahistorycznych. Uwaga: nie mówię o politykach, którzy na fali tych wydarzeń robią sobie przyspieszoną kampanię wyborczą (o tym niżej) – mówię o „zwykłych ludziach”, oburzonych, wściekłych, zgorszonych. Co mam na myśli?

Po pierwsze – niemal wszyscy krytycy (nie wątpię, że w dobrej wierze) mówią o tym, że mając wiedzę na temat konkretnych wydarzeń, Karol Wojtyła zamiast to ukrywać powinien to „zgłosić”. Pytanie zasadnicze: komu miał to zgłosić? Łatwo zapominamy, że mówimy o czasach, w których nie było nawet namiastki niezależnej prokuratury: zarówno prokuratura, jak organy ścigania (milicja, służby bezpieczeństwa) były opresyjnymi instytucjami totalitarnego państwa; państwa, które w dodatku uważało Kościół katolicki za jednego ze swoich największych wrogów. Jeśli ktoś dziś sądzi, że wtedy milicja albo prokuratura uczciwie zajęłyby się sprawcą i robiły wszystko dla dobra ofiar, to chyba nie ma pojęcia, o jakich czasach mówimy. Komunistyczne władze zrobiłyby raczej wszystko, żeby taką sytuację – gdyby już wyszła na jaw – wykorzystać przeciwko Kościołowi; gdyby w tym celu miały na przykład ujawnić dane ofiar, żeby pokazać, „jaki ten Kościół jest paskudny”, nie zawahałyby się ani sekundy. Można zarzucać kardynałowi Wojtyle, że „chronił dobre imię Kościoła kosztem ofiar” – jestem jednak przekonany, że „zgłoszenie” sprawców organom państwa miałoby dla ofiar co najmniej równie fatalne konsekwencje.

Tu, oczywiście można powiedzieć: no dobrze, a co z następnymi ofiarami? Co z tymi wszystkimi, których ci pedofile skrzywdzili później (albo choćby mogli skrzywdzić) dlatego, że sprawcy nie siedzieli za kratkami, tylko byli przeniesieni gdzie indziej? Tu pojawia się „po drugie”.

Po drugie zatem – ahistoryczność, o której napisałem wyżej, wyraża się także w innej sprawie: chodzi o kwestię wiedzy (także naukowej) na temat pedofilii i związanych z nią problemów. Ahistoryczność polega na tym, że oceniamy sytuację z perspektywy świata, w którym pewien zakres wiedzy wydaje nam się oczywisty – i łatwo zapominamy, że ta „oczywistość” jest stosunkowo młoda. Pojęcie „pedofilia” znalazło się już w pierwszym wydaniu DSM (Diagnostic and Statistical Manual of Mental Disorders, klasyfikacja zaburzeń psychicznych Amerykańskiego Towarzystwa Psychiatrycznego, podstawowy „podręcznik” zaburzeń psychicznych) z 1952 r. – jednak ani w tym wydaniu, ani w drugim (DSM-II, 1968) nie podano jeszcze nawet kryteriów diagnostycznych. Pogłębienie wiedzy o tym, jak ta parafilia funkcjonuje, jakie są szczegółowe kryteria diagnostyczne i generalnie jak „działają” pedofile to – jeśli dobrze pamiętam – dopiero przełom lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku.

Nie chcę przez to powiedzieć, rzecz prosta, że w czasach, kiedy Karol Wojtyła był biskupem krakowskim, mógł „nie wiedzieć”, że pedofilia jest czymś złym. Mówię jedynie, że raczej nie wiedział (bo nawet dla specjalistów nie było to jeszcze oczywiste) jak ten problem funkcjonuje i jak działa (mówiąc w uproszczeniu) psychika pedofila.

Karol Wojtyła nie był psychologiem, seksuologiem czy psychiatrą. Był teologiem i filozofem, a przy tym także duszpasterzem. Problem pedofilii znał zapewne nie od strony opracowań naukowych, ale (znowu – mówiąc w uproszczeniu) od strony konfesjonału. Jako duszpasterz i osoba nie posiadająca specjalistycznej wiedzy mógł zatem podejmować niesłuszne, błędne i szkodliwe decyzje nie zdając sobie do końca sprawy z ich konsekwencji. Co to znaczyło w praktyce?

Wyobraźmy sobie, że biskup dowiaduje się, że jeden z jego księży dopuścił się czynów pedofilskich. To, że ów ksiądz postąpił podle i że doszło do przestępstwa – było dla biskupa oczywiste. Pytanie – co dalej?

O kwestii „zgłaszania odpowiednim organom państwa” pisałem wyżej, tu chodzi mi przede wszystkim stronę „kościelną”. Wyobraźmy to sobie: lata sześćdziesiąte i siedemdziesiąte XX w., nawet psychiatrzy i psychologowie wiedzą o pedofilii znacznie mniej, niż wiemy dziś. Biskup wie o niej stosunkowo niewiele. Jak każdy „normalny” człowiek nie do końca jest w stanie zrozumieć takie zachowania (bo – przy ówczesnym stanie wiedzy – patrzy na to właśnie raczej w kategoriach „zachowań”, konkretnych czynów, niż wewnętrznych „potrzeb”). Molestowanie seksualne DZIECKA?! Przecież to jakieś szaleństwo, obłęd (w sensie dosłownym)! Biskup ma przed soba księdza, który dopuścił się takich czynów – ale ten ksiądz (jak w przypadku opisanym w reportażu) bije się w piersi, kaja, mówi o nawróceniu i obiecuje poprawę i zerwanie z grzechem (…i być może nawet sam w to wierzy). Co zatem robi biskup, który – powtórzę – patrzy na tę sprawę nie jako psychiatra, nie jako prawnik, ale jako spowiednik i duszpasterz? Stara się rozegrać sprawę tak, aby nic więcej złego się nie stało, a nawrócony grzesznik także dostał drugą szansę. Więc grzesznika przenosi „gdzieś daleko”, gdzie nie będzie on miał kontaktu z ofiarami. I być może biskupowi wydaje się, że to najlepsze wyjście: ofiary zostały odizolowane od sprawcy, więc są bezpieczne; sprawca został odizolowany od pokus i obiektów pożądania, więc – skruszony i nawrócony – ma szanse na rozpoczęcie od nowa… A przy okazji można sprawę wyciszyć, co będzie dobre dla Kościoła (zwłaszcza w sytuacji funkcjonowania w czasach komunizmu), ale także dla ofiar, które przecież na pewno nie chciałyby, aby to nagłośniono…

Dziś, oczywiście, wiemy, że to bzdura. Wiemy, że fakt molestowania dziecka nie wynikał z tego, że pedofilowi spodobało się to konkretne dziecko, tylko z faktu istnienia pewnej parafilii która powoduje konkretne potrzeby i prowadzi do konkretnych reakcji. I że właśnie dlatego pedofil przeniesiony w nowe środowisko prawie na pewno szybko zacznie w tym nowym środowisku szukać nowych ofiar (nawet jeśli początkowo jego żal i postanowienia poprawy były szczere). Dziś wiemy, że takie działanie nie tylko nic nie zmienia, ale daje pedofilowi nowe możliwości i ostatecznie prowadzi do kolejnych dramatów, kolejnych skrzywdzonych dzieci. Wiemy, że z wielu możliwych sposobów działania to akurat jest jeden z najgorszych. DZIŚ to wiemy. WTEDY biskup mógł myśleć, że postępuje słusznie.

Czy to oznacza, że postępując w ten sposób Karol Wojtyła był bez winy? Oczywiście, że nie. I tu jest miejsce na drugi „duży punkt” tego, chcę napisać. A zatem:

2. DLACZEGO NIE RWĘ SIĘ DO „OBRONY PAPIEŻA NA SIŁĘ” i dlaczego nie przemawiają do mnie idee organizowania „marszów w obronie” i nadęte deklaracje polityków.

Ano dlatego, że prawda jest taka, że Karol Wojtyła jako biskup mógł zrobić więcej. Był człowiekiem wykształconym, myślącym, świadomym; w zderzeniu z tak niepokojącą rzeczywistością (nawet znaną tylko „od strony konfesjonału”) mógł szukać głębiej, mógł zasięgnąć opinii fachowców – psychiatrów, seksuologów. Jasne, pewnie nie zdawał sobie spawy ze skali problemu i możliwych konsekwencji, ale wszystko wskazuje na to, że działał w tej sprawie zbyt pobłażliwie, że wykazał się (podobnie zresztą jak później, choćby w sprawie Marciala Degollado) ogromną naiwnością. Mógł działać ostrzej, twardziej, bardziej zdecydowanie – i być może uratowałby w ten sposób wiele późniejszych ofiar.

Muszę też przyznać, że szlag mnie trafia, kiedy słyszę kolejne napuszone wypowiedzi polityków „broniących Ojca Świętego”, w żaden sposób nie odnoszące się do faktów i przedstawionych materiałów…

Jedni krzyczą, że „ubeckie dokumenty nie są wiarygodne”, udając, że nie widzą wszystkich innych dowodów (zeznań świadków, a także dokumentów kościelnych, także tych spoza polskiego Kościoła). Nie wspominając już o tym, że najgłośniej tego argumentu używają ci sami ludzie, którzy nie mają żadnych wątpliwości co do prawdziwości ubeckich dokumentów, kiedy atakują za ich pomocą swoich przeciwników politycznych czy dowodzą, że Lech Wałęsa „był agentem”.

Inni w ogóle nie próbują nawet sięgać po jakiekolwiek argumenty, sprowadzając całą dyskusję do tego, że „Jan Paweł II wielkim Polakiem był” i każdy, kto twierdzi inaczej, ten łotr, sprzedawczyk, zdrajca ojczyzny, narodu i Kościoła.

I tu dochodzimy do dość zasadniczego problemu dotyczącego stosunku polskiego Kościoła do osoby Jana Pawła II. Papież-Polak był dla nas (także dla mojego pokolenia) kimś absolutnie wyjątkowym. Problem polega na tym, że zamiast słuchać tego, co mówił i czytać to, co pisał, zrobiliśmy z niego „święty obrazek”. Zaczęliśmy go traktować (wybaczcie) jak idola, jak bożka. Zachwycaliśmy się tym, że chodził na kremówki, że jeździł na nartach, do znudzenia powtarzaliśmy żarty, które opowiadał, do znudzenia śpiewaliśmy piosenki, o których wspomniał, postawiliśmy setki pomników człowiekowi, który wiele razy mówił, żeby tego nie robić… Stworzyliśmy sobie „obiekt kultu” z kogoś, kto za życia wielokrotnie podkreślał, że kult i cześć należą się wyłącznie Komu Innemu.

W takim „obrazku” nie ma miejsca na rysy, pęknięcia, niedoskonałości. Nie ma miejsca na spokojne uświadomienie sobie, kim naprawdę był Karol Wojtyła, a później Jan Paweł II.

A był – tylko, aż – po prostu człowiekiem. I jak każdy człowiek miał swoje słabości czy złe chwile. I jak każdemu człowiekowi zdarzało mu się czynić zło. Zdarzało mu się podejmować niewłaściwe decyzje, źle oceniać sytuację, popełniać błędy (także takie, które powodowały bardzo złe skutki), dokonywać fatalnych wyborów. Zdarzało mu się grzeszyć.

I to, że Kościół go kanonizował, nic w tej sprawie nie zmienia: fakt ogłoszenia kogoś świętym nie oznacza, że ten ktoś był bezgrzesznym ideałem, który nigdy w życiu nie zrobił nic złego. Pozwolę sobie przypomnieć, że zgodnie z nauczaniem Kościoła i słowami Pisma każdy człowiek jest grzesznikiem. Nawet ten największy, nawet ten najbardziej podziwiany, nawet ten ogłoszony świętym. A, niestety, im bardziej ubóstwiamy i idealizujemy konkretnego człowieka, tym trudniej nam potem pogodzić się z tym, że na takim idealnym, przesłodzonym obrazie pojawiają się plamy i rysy.

A pojawiają się. I będą się pojawiać. Jan Paweł II – jak wielu innych ludzi, nie tylko tych kanonizowanych – uczynił wiele wspaniałych rzeczy. W wielu sprawach był (i jest) człowiekiem Wielkim. Ale – jak widać – były też sprawy, w których – znowu, jak każdy człowiek – okazał się mały, słaby, niedostatecznie dobry i niewystarczająco wielki. TAK PO PROSTU JEST. Od ludzi możemy się wiele nauczyć, możemy ich podziwiać – ale nigdy na sto procent, nigdy absolutnie i bezkrytycznie. Jeśli szukamy ideału – musimy go szukać Gdzie Indziej.

Co dalej? Mam nadzieję (naprawdę), że kiedy już opadną emocję, zdołamy (mówiąc „my” mam na myśli Kościół w Polsce) wyciągnąć z tej sprawy wnioski. Że powstanie – jak postuluje wielu ludzi Kościoła – niezależna komisja, złożona z naukowców, które zostanie dopuszczona do kościelnych archiwów i będzie mogła je spokojnie i rzeczowo zbadać. Bo najgorsza i najtrudniejsza prawda zawsze będzie lepsza, niż najpiękniejsze kłamstwo. Bo żadnego problemu nie da się rozwiązać przez udawanie, że go nie ma.

Jan Paweł II nigdy nie przestanie dla mnie być kimś wyjątkowym – zawsze będę uważał, że był człowiekiem wielkim i wielkich rzeczy dokonał. Ale jego wielkość nie zmienia faktu, że był człowiekiem, a więc także grzesznikiem. Każdy z nas (toutes proportions gardées) nosi w sobie te dwie rzeczywistości: wielkość Dziecka Bożego i skazę grzechu.