A tak, Puchatki na nartach były. W Rzepiskach, koło Jurgowa. Potwory dostały dwie godziny z instruktorami, potem jeszcze trochę znajomi ich uczyli.
Pietruszka, jak się okazało, zapamiętał z ubiegłego roku właściwie wszystko: wpiął narty, złapał za wyciąg, wyjechał na górę i zjechał w dół. Najpierw z oślej łączki, potem z nieco większej oślej łączki, a w końcu z największej trasy stacji narciarskiej „Jurgów Ski”.
Piłka też radziła sobie świetnie. Co prawda wróciła z nogą w gipsie (…jakże mogło być inaczej?…), ale nie złamała jej w zasadzie, tylko „ją pękła” (lewy piszczel…), i to ostatniego dnia. Więc ogólnie wyprawę narciarską można było zaliczyć do udanych.
Pucek – jako najmłodszy – uczył się oczywiście najszybciej i już trzeciego dnia rżnął w dół oślej łączki jak stary, w pełni kontrolując zjazd, hamując tam gdzie trzeba i nie przewracając się. No, prawie. I już drugiego dnia sam (!) wjechał na górę wyciągiem talerzykowym. Taki twardziel.
M. zachwycona jeździła sobie po oślej łączce, a potem także po większej oślej łączce, a ostatniego dnia nawet po Dużej Górze. Znajoma Świetna Narciarka udzielała jej światłych wskazówek i muszę powiedzieć, że byłem pod wrażeniem szybkości postępów (zważywszy, że M. jeździła na nartach „trochę” jako dziesięcioletnia dziewczynka, a potem – dopiero rok temu, w Szczyrku).
A Puchatek?.. A Puchatek robił za wyciąg dla Pucka, za nosiciela plecaka z wałówką i herbatką i generalnie za obsługę techniczną tych wszystkich przyszłych mistrzów sportu.
I wiecie co? Wcale mu z tym nie było źle.
***
Nie przepadam za nartami. Serio-serio. Nauczyłem się kiedyś jeździć… Trochę. Nie na tyle, żebym się mógł z kimś ścigać czy szusować po naprawdę trudnych trasach – ale wystarczająco, żeby zjechać sobie rekreacyjnie z większości klasycznych „nartostrad” – i się nie zabić. Nauczyłem się – nie miałem wyjścia. Jak się pochodzi (po kądzieli) z NAPRAWDĘ góralskiej rodziny, to po prostu NIE DA SIĘ nie stanąć kiedyś na nartach.
Tyle, że narty mnie – że tak powiem – „nie wciągnęły”. Niby to fajne, niby przednia zabawa, ale… Jakoś „nie to”. Dlaczego?
Przyczyn pewnie można by znaleźć wiele… Kiedyś już pisałem o tym, że moje podejście do gór nie jest podejściem turysty czy podróżnika – ale wędrowca. Ja po górach wędruję. Narty (te zjazdowe) są za szybkie, za dużego wymagają skupienia i uwagi, żeby móc wędrować. Żeby móc widzieć góry dookoła, żeby pozwolić myślom błądzić, żeby słyszeć szum wiatru i czuć na twarzy promienie słońca (albo krople deszczu). Może gdzieś, w jakichś Alpach czy innych Górach Skalistych są trasy, którymi można zjeżdżać przez pół godziny czy dłużej – ale to czysta teoria, bo wypad na narty w Alpy pięcioosobową rodziną to chwilowo rzecz nierealna finansowo.
A gdyby nawet…
Wiecie, co mnie najbardziej męczyło na tych stokach w Jurgowie, na których cała reszta Puchatkowa świetnie się bawiła? Obśmiejecie się: ludzie. Inaczej mówiąc: tłok. Kolejka do wyciągu. Sznurek narciarzy jadących pod górę z talerzykami pod odwłokami. Sznurek narciarzy zjeżdżających z góry. Tłumek pod wyciągiem, tłumek w barze, tłumek na parkingu pod stokiem. Spędzanie czasu w tłumie – czy przynajmniej w zbiorowości. Wypoczynek – mniej lub bardziej – zbiorowy i zorganizowany.
Jak idę w góry, wolę być sam (przy czym moje „sam” może obejmować obecność osób najbliższych, czy niewielkiej grupki przyjaciół). Kiedy jestem sam – sam, mogę myśleć i wędrować. Kiedy jestem sam – w małej grupie, mogę rozmawiać (wiele – chyba większość – najważniejszych i najbardziej brzemiennych w skutki rozmów w moim życiu odbyło się właśnie w górach).
Kiedy jeżdżę na nartach – nie mogę rozmawiać, nie mogę swobodnie myśleć. Wszędzie są ludzie. Wszędzie jest ruch. Nie słychać wiatru, nie ma czasu patrzeć na góry, nie da się poważnie pogadać. Jedziesz – i tyle.
Jakoś to chyba nie mój klimat. Czytelnicy – narciarze niech się nie obruszają: szanuję ich pasję i nie mam nic przeciwko niej. Tyle, że to nie moje pasja.
***
A swoją drogą – różne obrazki „z nart” zapadają w pamięć.
Pucek jadący w dół, zakręcający fachowym pługiem, hamujący na dole stoku, z miną tak absolutnie szczęśliwą, że aż się ciepło na sercu robi.
Pietruszka – intelektualista i człowiek którego normalnie trudno na dwór wygonić – wyraźnie zbudowany własną narciarską sprawnością i dumny z siebie.
Piłka – nawet ze łzami w oczach po złamaniu nogi – pytająca czy NA PEWNO za rok też tu przyjedziemy.
M. schodząca ze stoku z tym swoim szczęśliwym uśmiechem, z zaróżowionymi policzkami, z błyskiem w oczach.
Dla takich chwil warto robić za wyciąg i obsługę techniczną.
***
Ale też parę scen mniej przyjemnych.
Jakaś mała dziewczynka (na oko – cztery latka…), która bardzo nie chciała uczyć się jeździć na nartach. Płakała, wyraźnie się bała. Mamusia była nieugięta, bo „dziecko powinno jeździć na nartach, a im wcześniej zacznie, tym łatwiej się nauczy”. Więc dziewczynka miała drogi kombinezon, drogie narty, drogie buty, drogi kask i gogle (podobnie jak mamusia, rzecz prosta) – i musiała się uczyć. Mamusia wykupiła jej czas z instruktorem – instruktor (młody chłopak) był wyraźnie zmieszany i zażenowany, doskonale widział że dziecko się boi, że nie chce… Ale mamusia wiedziała lepiej. Dziecko powinno. Więc dziecko jeździło, płacząc i rozpaczliwie usiłując zrobić coś, co skłoniłoby mamusię do zakończenia tych tortur. Przez godzinę z instruktorem nie nauczyło się niczego – ale mamusia radośnie stwierdziła, że „jutro o tej samej porze”.
Po cholerę? Po co uszczęśliwiać malucha na siłę, skoro wyraźnie jeszcze do tego nie dorósł?… Bo taka moda, bo tak wypada, bo „się powinno”…
Bez sensu…