Tak, już po. Drugi dzień świąt, „the feast of Stephen”, minął szybko. Zawsze się narzeka, że święta tak szybko mijają… A ja nie narzekam. Gdyby nie to, że są Potwory, to pewnie bym sobie te trzy dni przesiedział w domu, sam, z muzyką.
Jakoś mi w tym roku zupełnie z tymi świętami nie było po drodze. Samo to, żeby usiąść do wigilijnego stołu, wymagało ode mnie dużo wysiłku. I nie mówię, rzecz prosta, o wysiłku związanym ze sprzątaniem i gotowaniem… Dzieci strasznie się na te święta cieszyły. Dzieci są nieprawdopodobnie elastyczne – niezależnie od wszystkich trudności i smutków potrafią szybko przystosować się do nowej sytuacji, nawet, jeśli to sytuacja trudna, smutna czy bolesna. I szybko potrafią się cieszyć, przeżywać, żyć po prostu. I chwała Bogu, że tak jest.
Ja już nie jestem taki elastyczny. Ja się tak szybko nie przystosowuję (…czy w ogóle kiedykolwiek się przystosuję?…). Dla mnie poczucie pustki, poczucie braku – obecne na co dzień – przy tym wigilijnym stole zintensyfikowało się tak, że było niemal dotykalne. Dodatkowe nakrycie… Jeden opłatek mniej… I tak dalej.
Wczoraj przyjechała Ciotka B., a z nią – Kuzynka z Ameryki, która ostatni raz była w Polsce trzy lata temu. Z kuzynką zawsze dogadywaliśmy się w pół słowa, więc było nawet bardzo sympatycznie. Siedzieliśmy, gadaliśmy… Aż Kuzynka zobaczyła leżącą przy wieży płytę i zapytała, czy może posłuchać. Jasne, że może, czemu nie. Włączyliśmy płytę.
„A Winter Garden” Loreeny McKennitt, płyta, która zawsze u nas leci w czasie Bożego Narodzenia. I nagle, słuchając jednym uchem „Coventry Carol” i „Seeds of Love” zdałem sobie sprawę, że dokładnie rok wcześniej, mniej więcej o tej samej porze, słuchaliśmy z M. tej samej płyty. Nawet o tym wtedy napisałem.
Te dwie „zimowe” płyty Loreeny McKennitt to były ostatnie dwie płyty, których razem wysłuchaliśmy. Potem już jakoś nie było ani czasu, ani siły… A potem były szpitale i wiadomo. I chyba już zawsze słuchając „Seeds of Love” będę miał przed oczami ogień płonący kominku tamtego wieczoru, w drugi dzień świąt 2014 r.