Zmuszony jestem przerwać, żeby Wam opowiedzieć co przeżyłem.
Przeżyłem – to istotne w tym wszystkim słowo. Niewiele – naprawdę bardzo niewiele – brakowało, a poprzedni wpis byłby ostatnim.
Co, że to brzmi (melo)dramatycznie? Być może. Ale przesady w tym nie ma. Ani-ani.
Wszystko zaczęło się od tego, że kupowaliśmy nowe autko. No bo stare już zaczęło robić numery – niby drobiazgi (a to klamka, a to dmuchawa, a to jakieś żaróweczki…), ale każdy taki „drobiazg” oznaczał trzy stówy (co najmniej) w plecy. Więc postanowiliśmy, że kupimy nowy (…tam zaraz nowy – używany, rzecz prosta, ale nowszy), a stary się sprzeda.
I dlatego właśnie razem z kolegą B. (tym samym, co w 1995 r. był z nami w Szkocji) pojechaliśmy w piątek do Piły. Bo akurat w Pile stało auto, które się nam spodobało. Opel Combo Tour, ‚2006, niecałe 80 tysięcy na liczniku, doskonały silnik (1,7 CDTI, czyli znowu turbo-diesel).
Pojechaliśmy zatem. „My” to znaczy Puchatek i kolega B. A że auto okazało się dokładnie takie, jak w ogłoszeniu, to wracaliśmy już na dwa samochody – kolega B. z odpalonym GPS-em jechał przodem w Puchatkowym Peugeociku, a Puchatek za nim – w Opelku.
Tyle, że z Piły ruszyliśmy kwadrans po piątej, a potem trzeba było jeszcze się zatrzymać na tankowanie i jedzenie jakieś… A z Piły do G. (pod Warszawę) jest 360 kilometrów – ale jedzie się sześć godzin. Takie drogi…
No więc jedziemy. Koło wpół do jedenastej w nocy, w okolicy Płońska, utknąłem za jakimś tirem – nie było jak wyprzedzać, bo ciągle coś jechało z przeciwka. Jechałem za nim jakieś dwadzieścia kilometrów, osiemdziesiątką… Aż wreszcie – można wyprzedzać.
„Wychylam się” zza tira, rzut okiem: w ciemności rozświetlonej długimi światłami ciężarówki widać drogę na dobry kilometr do przodu. Nic nie jedzie, droga prosta, daleko (ale naprawdę daleko) z przodu widać łagodny zakręt. Linia przerywana.
Lewy kierunkowskaz, zmiana pasa, gaz, wyprzedzam. Opelek grzecznie zrywa się do biegu, sunie do przodu, jestem właśnie za połową długości tira, kiedy w oddali widzę wyjeżdżający zza zakrętu samochód.
Zakręt jest daleko, zapas jest duży, ale… Ale nagle (wszystko to trwa oczywiście znacznie krócej, niż opisuję, sekundy…) zdaję sobie sprawę, że to coś z przeciwka jedzie SZYBKO.
Nie, to jedzie BARDZO SZYBKO. Znacznie szybciej, niż mogłem sobie wyobrazić. Światła zbliżają się w takim tempie, że (jak sobie potem wyliczyłem), gość musi jechać 200 kilometrów na godzinę. Może nawet nieco więcej. W dodatku – choć przecież widzi moje światła i tira obok – nie hamuje, nie zwalnia, nawet nie miga długimi. Po prostu pędzi w moim kierunku z prędkością światła.
Mniej więcej sekundę zajęło mi zdanie sobie sprawy z faktu, że jestem w sytuacji bez wyjścia. Nie miałem szans zdążyć wcisnąć się przed tira – gość z przeciwka jechał za szybko. A że w tym momencie byłem już prawie na wysokości kabiny tira, nie zdążyłbym także wyhamować i schować się z powrotem za nim.
Wiecie co? Już słyszałem („w głowie”) ten huk.
Zrobiłem – jak się potem okazało – jedyną rzecz, którą mogłem zrobić: ostro hamując uciekłem W LEWO. Na lewe pobocze.
A potem zdarzyły się trzy rzeczy jednocześnie: ja hamowałem z piskiem opon na LEWYM poboczu, w tym samym momencie na prawym pasie mijał mnie tylny zderzak tira, a między mną a tirem przeleciał ten samochód. Nie wiem, co to było – ale jak przeleciał, to aż mi zakołysało samochodem. Od pędu powietrza. Nie, nie przesadzam i nie koloryzuję.
Kiedy stanąłem, moje prawe koła stały na poboczu (to znaczy – na asfalcie), a lewe – metr czy półtora za końcem asfaltu, na ziemi. A ja miałem jeszcze tyle przytomności umysłu, żeby na wszelki wypadek włączyć światła awaryjne i siedziałem tak ze trzy minuty, czekając aż ręce przestaną mi się trząść.
A gdyby w tym miejscu nie było pobocza? Gdyby zaraz za asfaltem był rów? Albo, co gorsza, gdyby tam była metalowa barierka? Zresztą co tam barierka – wystarczyłoby, żeby na lewo od pobocza, już poza asfaltem, stało drzewo, prawda?
Czy ten gość był pijany? Czy był po jakichś prochach? Normalnemu człowiekowi trudno uwierzyć, że ktoś także w miarę normalny może nocą, na wąskiej drodze jechać 200 czy więcej…
Cholera! Możesz jeździć rozsądnie, z wyobraźnią, zgodnie z przepisami, bezpiecznie, zachowywać wszelkie zasady – a i tak nie masz gwarancji, czy dojedziesz bezpiecznie do domu, bo możesz spotkać jakiegoś świra / pijaka / ćpuna albo młodego gniewnego który chce się popisać przed panienką swoim wielkim BMW (na przykład).
Jeszcze następnego dnia rano czułem tę adrenalinę.
***
A swoją drogą – to była noc z piątku na sobotę, a w sobotę było wspomnienie Świętych Aniołów Stróżów. No to mój anioł stróż chyba naprawdę był na swoim miejscu…
***
Kiedyś, dawno, dawno temu, w czasie jakichś studencko-turystycznych wojaży, wysokich Tatrach, w rozmowie ze znajomymi powiedziałem coś, co (mam nadzieję…) było stwierdzeniem proroczym: co jak co, ale ja na pewno nie zginę w górach ani na drodze. Bo to moje naturalne środowisko…
