Ano, tak, jak obiecywałem… Kolejność dosyć przypadkowa. Nie szkodzi.
Pisałem już, gdzie leży Inverness. Kiedyś o samym miasteczku też będzie, bo jest urocze i miłe wspomnienia się z nim wiążą… Ale dziś – droga z Inverness na zachód.
Droga niemal od początku biegnie wybrzeżem Loch Ness. Lodowcowe jezioro, typowe – długie a wąskie. A że droga – siłą rzeczy – biegnie nieco wyżej, to przez prawie cały czas widać także przeciwległy brzeg (o nim też kiedyś wspomnę). Po kilkunastu milach przejeżdża się przez urocze misteczko o uroczo celtyckiej nazwie Drumnadrochit, znane z tego, że jest w nim muzeum… potwora z Loch Ness, oczywiście. To znaczy – takich muzeów jest kilka, także w samym Inverness jedno działa – ale do w Drumnadrochit jest „oficjalne” (cokolwiek by to miało znaczyć). Kilka mil dalej – nad samym brzegiem jeziora – ruiny zamku Urquhart Castle, zburzonego w czasie którejś z wojen. Warto zobaczyć. Kolejne kilkanaście mil – i dojeżdża się do kolejnego uroczego miasteczka – Invermoriston (w szkockiej odmianie gaelika „inver” ozbacza „ujście” – i rzeczywiście, w tym miejscu rzeka Moriston wpada do Loch Ness).
I tu – dla turysty autostopowego – trudny wybór. Można jechać dalej główną drogą (hmmm…. w Szkocji pojęcie „głównej drogi” nie do końca oznacza to, do czego jesteśmy przyzwyczajeni… Ale o tym kiedy indziej). Wtedy dojedzie się na zachodnie wybrzeże – do Fort William, leżącego nad Loch Linnhe, które z kolei przechodzi w zatokę Firth of Lorn. O tym też kiedyś będzie – bo to bardzo piękne miejsca.
Można natomiast odbić od „głównej drogi” w mniej główną drogę, poczatkowo biegnącą prosto na zachód, potem skręcającą nieco na północ. I tu zaczyna się robić naprawdę ciekawie. Teren jest coraz dzikszy, bardziej górzysty, lasy ustępują miejsca wrzosowiskom, nagim skałom. Droga biegnie wzdłuż kolejnych jezior, wije się po stokach wzgórz, przekracza piękny most w Shiel. Potem jedzie się nią wzdłuż Loch Duich i nagle – jakieś 10 mil od Shiel – ukazuje się oczom wędrowca widok, który każe zmusić kierowcę (przypominam, jedziemy autostopem), żeby stanął. I żeby dał nam wyjść, popatrzeć, może zdjęcia zrobić…
Otóż – na jeziorze (tak, na jeziorze – na małej, skalistej wyspece, kilkadziesiąt metrów od brzegu, na którą biegnie jedynie wąska, wyraźnie rękę ludzką usypana grobla) stoi sobie zamek. Ot tak, „in the middle of nowhere”. Dookoła wzgórza, wijące się lodowcowe jezioro, mgły (prawie zawsze są tam jakieś mgły). Nastrój – znowu, co zrobić – jak ze starych eposów, jak z baśni.
Poniżej wklejam linki, na których możecie sobie to cudo obejrzeć. Zapewne powiecie: „gdzieś to już chyba widziałem…” – i pewnie będziecie mieli rację. Bo ten zamek – Eilean Donan Castle – zwany „najbardziej romantycznym zamkiem Szkocji” jest bardzo znany. Grał w wielu filmach – począwszy od któregoś „Bonda” (gdzie był oczywiście tajną siedzibą brytyjskiego wywiadu 🙂 aż po „Nieśmiertelnego”.
Ale powiadam wam – to, co widzieliście w filmach to nic. Trzeba wylądować w tym miejscu wieczorem, jakąś godzinę przed zachodem słońca, kiedy mgły są szczególnie piękne – czerwono-złote – i kiedy nigdzie jak okiem sięgnąć nie ma żywej duszy. Tylko góry, ciemna woda jeziora, mgły i zamek. Trzeba wylądować tam, kiedy zamek jest już zamknięty dla zwiedzających, na parkingu na brzegu jeziora nie ma samochodów, a w zamku ktoś (pewnie członek personelu, może nocny stróż) siedzi sobie gdzieś w komnacie i – nieświadomy, że gdzieś pod zamkiem siedzą sobie jacyś dziwni turyści, którzy wcale nie spieszą się dalej – gra sobie na cynowym whistlu „Fanny Power”, a zaraz potem „Sally Gardens”, i jeszcze inne piękne rzeczy, których tytułów nawet Puchatek już nie pomni…
I trzeba sobie tak siedzieć, aż słońce zajdzie, mgły zgasną, a że właśnie jest nów – to gwiazd nad głową jest więcej, niż powietrza, kórym się oddycha. I trzeba tak siedzieć i o niczym nie myśleć i nic nie mówić. I warto nie być tam samemu – ale z kimś, z kim można właśnie nie myśleć i milczeć.
Tylko trzeba się cieplutko ubrać – w nocy bywa zimno. Namiot nie bardzo jest jak rozbić, ale nic to – jak chłód da się we znaki, można zawsze zarzucić plecak na grzbiet i powędrować dwie czy trzymile do Dornie. Nie, w Dornie nie ma kampingu – ale jakaś łączka zawsze się znajdzie, a rano można odpalić palniczek i zrobić herbatkę, albo pójść do lokalnego pubu na gorące kakao. I ruszyć dalej – bo z Dornie już tylko kilka mil do Kyle of Lochalsh, skąd pływają promy na wyspę Skye. Ale o tym już chyba następnym razem…
Puchatek.
A, byłbym zapomniał – obiecane linki do obrazków:
http://www.eileandonancastle.com/