Powoli. Do przodu.
Dobre wiadomości: wszystkie badania, jakie zaleciła Pani Doktor „na wszelki wypadek” absolutnie nic nie wykazały. Nie ma cienia zmian w narządach wewnętrznych, w kobiecych, w płucach, nigdzie. Dziś było ostatnie badanie (formalność, jak to Pani Doktor określiła…) czyli scyntygrafia kości – i wszystko jest OK.
Czyli – jest tylko jeden gad, którego trzeba ubić i który nie zdążył się dochować potomstwa. I już nie zdąży…
M. generalnie znosi chemię bardzo dobrze. Przez pierwsze kilka dni wieczorami czuła się osłabiona, trochę Jej się kręciło w głowie – i to wszystko.
Za to pod koniec drugiego tygodnia – kiedy najbardziej spada odporność – złapała jakąś infekcję. Głupstwo, z którym normalnie nawet do lekarza by się pewnie nie poszło – ale przy tak osłabionym organizmie od razu gorączka i tego typu atrakcje. Leki, antybiotyk, Specjalne Zastrzyki „na porost leukocytów” – i pod dwóch dniach było po wszystkim.
Generalnie (na razie…) jest dużo lepiej, niż się obawialiśmy.
Jutro znowu jakieś badania krwi, w poniedziałek (albo dzień – dwa później, jeśli morfologia po infekcji jeszcze się nie uspokoi…) druga chemia. Ofensywa trwa (czy raczej – na razie – przygotowanie artyleryjskie i bombardowanie pozycji wroga).
A potem będzie desant i – cytując klasyków – zrobimy mu z d… jesień średniowiecza. Howgh.
***
Dla mnie osobiście najbardziej męczący jest w tym wszystkim mój teść.
Z jednej strony – rozumiem go. Pochował żonę po długiej i ciężkiej chorobie, chorobie która pozostawiła w nim ranę tak głęboką, że pewnie nigdy się do końca nie zagoi. A teraz na to samo cholerstwo zapadła jego córka. Martwi się jak cholera, przeżywa to strasznie.
Tyle, że niestety jego przeżywanie idzie w najmniej rozsądną stronę. Siedzi w Internecie i szuka. I średnio raz na kilka dni dzwoni albo wpada z kolejna genialną, jedyną, niepowtarzalną i stuprocentowo skuteczną cud–terapią którą znalazł w sieci. Mamy już za sobą dyskusję na temat Tołpy i vilcacory, teraz na tapecie jest bio–bran.
M. powiedziała mu już przy pierwszej „rewelacji” jednoznacznie: „Nie wezmę i nie zrobię nic, czego wcześniej nie zaakceptuje mój lekarz.”
A Pani Doktor – z całym spokojem, taktem i cierpliwością – kolejne tatowe rewelacje kasuje. „Odradzam” – mówi zwykle tym swoim opanowanym głosem. „Osobiście nie słyszałam, żeby to komuś pomogło” (choć np. ideę jedzenia i picia w postaci soków dużej ilości surowych warzyw, najlepiej ciemnozielonych – bioflawony! – jak najbardziej poparła).
Ale teścia to nie zraża – za kilka dni dzwoni z kolejnym objawieniem.
Problem ma trzy poziomy.
Pierwszy – to charakter mojego teścia, człowieka który nie ufa nikomu (no, może własnej córce; ale jej mężowi już nie…) i jest w stanie uwierzyć w każdą chyba teorię spiskową („…bo firmy farmaceutyczne świetnie wiedzą, że preparat z liści X leczy raka, ale nie chcą tego rozgłaszać, bo zarabiają na chemii”. To oczywiście duże uproszczenie, ale generalnie w tę stronę to idzie).
Drug poziom – to straszne wspomnienia z choroby żony i jej śmierci, które sprawiają że kiedy mowa o raku, temu skądinąd inteligentnemu i rozsądnemu facetowi kompletnie wyłącza się racjonalne myślenie. Pstryk – i już.
Trzeci – że przy całej swojej inteligencji etc. on po prostu nie ma tego „aparatu krytycznego”, który pozwalałby przy przeglądaniu „największego śmietnika na świecie” jakim jest Internet na wejściu różnicować znalezione informacje na podstawowe kategorie: „Wygląda ciekawie, warto sprawdzić” i „Widać, że to g…”.
Próbowałem mu zasugerować, że lepiej by zrobił dzwoniąc do Niej i opowiadając Jej świeże dowcipy czy zabawne historyjki z pracy dla poprawy nastroju – ale to jednak nie do przeskoczenia. Siedzi, szuka, dzwoni – i ma poczucie, że coś robi. No i OK., tylko to trochę męczące. Dobrze, że M. jest na to całkowicie odporna. Szkoda, że ja mniej.