Mruczanka w Litery

Źle się czuję, kiedy nic nie czytam.

Opowiadają taką anegdotę o Antonim Słonimskim (może ją już cytowałem?), że kiedyś, nocując w obcym mieście, w jakimś hotelu, przeczytał dokładnie wszystkie etykietki na pudełkach po butach – bo nic innego do czytania nie miał, a coś czytać musiał.

Ja mam podobnie. Jak stoję na przystanku autobusowym i czekam dłużej niż dwie minuty, to – jeśli akurat nie mam ze sobą książki czy gazety – czytam wszystkie ogłoszenia i ulotki.

Tymczasem od prawie miesiąca nic nie czytałem. Przez cały styczeń męczyłem się z upiornym tłumaczeniem. Pewien Agnielski Profesor popełnił książkę, pewne Szacowne Wydawnictwo chce ją wydać… I padło na mnie.

Niestety.

Jestem po tym miesiącu wykończony. Rzecz nie w tym, że dziedzina sama w sobie nie trafiła w centrum moich zainteresowań (wybacz, Sia.siu…). I nie chodzi nawet o to, że książka napisana jest strasznie chaotycznie, że jest w niej masę błędów rzeczowych (daty się nie zgadzają, nazwy się nie zgadzają, nazwiska – dla odmiany – się nie zgadzają…).

Najgorsze było to, że rzeczony Angielski Profesor po prostu fatalnie pisze. Sili się na używanie „wyrafinowanego” słownictwa w sytuacjach, w których zupenie wystarczyłyby proste określenia. Ba, nie tylko wystarczyłyby, ale znacznie precyzyjniej oddawałyby treść… Konstruuje zdania czterokrotnie podrzędnie złożone (po nagielsku!)… Takie zdanie zajmuje czasami ćwierć strony, a w dodatku pan profesor – być może to kwestia wieku – pod koniec tych …nastu linijek wyraźnie nie pamięta już, o czym traktował początek zdania.

Tu nostalgicznie wspominam czas pracy nad „Tybetem…” Frencha – i jego (Frencha, znaczy) znakomitą, płynną, literacką angielszczyznę, tak elegancką i tak przyjemną dla ucha (tak, dla ucha właśnie…).

Na szczęście to już końcówka końcówki. Jutro jeszcze jakieś ostatnie umęczliwe, czysto techniczne zabiegi w rodzaju przemodelowania bibliografii (bo trudno to nazwać tłumaczeniem, zważywszy że w całej liczącej chyba osiem stron bibliografii są raptem dwie książki, które ukazały się po polsku…), jakieś indeksy etc. Pojutrze – ostatnie czytanie (trudno, mus to mus…), ostatnie poprawki (jak tylko Fachowiec Sia.sia odpowie na Kilka Głupich Pytań… 🙂 – i koniec.

Przez ten miesiąc – powiem szczrze – kiedy wstawałem wieczorem od pracy, to już nie miałem siły patrzeć na druk. Moje możliwości intelektualne ograniczały się już wtedy tylko do włączenia sobie kolejnego odcinka „Z Archiwum X”. A i to – z lektorem, a nie z napisami. To się nazywa „Literkowstręt ostry”. Na szczęście – nie przewlekły 😉

A teraz – koniec.

W piątek składam tłumaczenie w Szacownym Wydawnictwie.

I przynajmniej do końca weekendu – NIC NIE ROBIĘ.

Potem czeka mnie jedna popularnonaukowa książeczka dla mojego Głównego Pracodawcy. Może nie bardzo ambitna intelektualnie (poziom gimnazjum / liceum), ale przynajmniej na interesujący mnie temat (mity, legendy, podania ludowe). Dwa tygodnie, może trzy.

A potem – większa książka dla tego samego wydawnictwa, dla którego robiłem „Tybet”. I w podobnym klimacie podróżniczo-reportersko-dokumentalno-osobistym. Czyli jakiś miły oddech intelektualny 🙂

No i wreszcie może sięgnę po jakąś lekturę dla przyjemności. Jakieś sugestie? 🙂

Mruczanka ze Światełkiem w Tunelu

Ano, jest światełko. Co prawda jeszcze za daleko, aby stwierdzić z większą dozą pewności, czy to wyjście, czy nadjeżdżajacy z przeciwka pociąg…

Pamiętacie sprawę mieszkania mojego Osobistego Teścia i całą aferę powstałą na skutek mojej osobistej głupoty i niewielkiego (zdawałoby się) zaniedbania? (Jak nie pamiętacie – jest TUTAJ).

Przez długi czas – przez ponad pół roku! – sprawy szły fatalnie. Każda kolejna widomość w tej sprawie była gorsz od poprzedniej. Na każdym kolejnym „rozjeździe” sprawy szły w najgorszą możliwą stronę.

No i wreszcie coś się zaczęło zmieniać. Na początku stycznia udało się uzyskać zgodę sądu na rozważenie kwestii „przywrócenia terminu”.

Tu wyjaśnienie dla nie-prawników: ponieważ wyrok został wydane zaocznie, a Osobistego Teścia w Polsce nie było (…i nawet o tym nie wiedział…) to – rzecz prosta – nie dało się skorzystać z ustawowego terminu złożenia odwołania. A jak termin odwołania minął – to umarł w butach, wyrok jest prawomocny i z głowy.

Jedyna szansa – to tak zwane „przywrócenie terminu”. Oznacza to ze sąd uznaje, że osoba zainteresowana przeoczyła termin odwołania z jakichś obiektywnych, niezależnych od niej  przyczyn. I „przywraca” ten termin.

Tyle, że to się bardzo rzadko udaje.

Wczoraj (w poniedziałek) odbyła się rozprawa w sprawie przywrócenia terminu. Jeszcze dzień przed nasza pani prawniczka – poproszona żeby szczerze oceniła szanse – powiedziała ostrożnie, że „50 na 50”. Poczym dodała: „Najwyżej”.

Wytłumaczyła też, że sprawa wygląda tak: z punktu widzenia czysto formalnego nie ma żadnych wskazań. Nie ma też formalnych przeszkód. Czyli – wszystko zależy od sędziego i jego podejścia.

Jeśli zdarzy się sędzia – formalista i sztywniak, może podejść do sprawy na zasadzie: „Nie mam żadnych formalnych podstaw, żeby zgodzić się na przywrócenie terminu”.

Jeśli natomiast zdarzy się sędzie „normalny”, który będzie skłonny zobaczyć „ludzką stronę” całej historii, to równie dobrze może zaprezentować podejście:””Nie mam żadnych formalnych podstaw, żeby N I E zgodzić się na przywrócenie terminu”.

No i wreszcie, po pół roku – jako rzekłem – światełko. Bo zdarzył się „ludzki” sędzia. Sąd wyraził zgodę na przywrócenie terminu, rozprawa odwoławcza będzie pod koniec kwietnia.

Nasza pani prawniczka (brawa dla tej pani!!!) mówi ostrożnie, że to oczywiście jeszcze nic nie znaczy, że zobaczymy, co w kwietniu…

…ale sama dodaje (a w jej głosie brzmi optymizm), że to duży krok na przód i że teraz będzie łatwiej.

A Puchatek wie swoje. Bo Puchatek wie, ilu Dobrych Ludzi modliło się wczoraj w intencji tej rozprawy.

***

Wygląda na to, że ten paskudny ubiegły rok rzeczywiście odszedł na dobre. Że wreszcie sprawy idą tak, jak iść powinny.

***

A swoją drogą – rozprawa była wczoraj o pierwszej. Pięć po wpół do drugiej zadzownił Osobisty Teść i oznajmił grobowym głosem, że się nie udało. Puchatek mało nie dostał zawału, M. się popłakała. A ten na to zaczął się śmiać – i powiedział, że sobie żartuje i w ogóle. No, niech go drzwi ścisną z takim poczuciem humoru. Ale trzeba przyznać, że ma zdolności aktorskie. 🙂

Mruczanka na Gitarę i Orkiestrę

Pietruszka – z przyczyn zdecydowanie irracjonalnych – przez dłuuugi czas panicznie bał się muzyki słuchanej za pomocą naszej wieży. Kiedyś już o tym pisałem – żeby posłuchać muzyki w normalnej jakości (jakieś tam MP3 i inne komputerowe głośniki sie nie liczą…) trzeba było poczekać, aż Pietruszka pójdzie spać.

To już oczywiście dosyć dawno minęło, wieża jest normalnym sprzętem, Potwory także słuchają za jej pomocą swoich piosenek i bajek z płyt i kaset.

Ostatnio jednak zaszła zasadnicza zmiana. Pietruszce wyraźnie znudziły się nieco dziecięce płyty – i wpadł na nowy pomysł. Najpierw długo i uważnie przygląda się kolejnym płytom z puchatkowej kolekcji, a potem wyciąga jedną z nich i prosi mamę albo tatę, żeby tę właśnie płytę mu właczyć.

Ciekawy eksperyment, trzeba przyznać. Początkowo Puchatek myślał, że dziecko wyciaga płyty absolutnie na chybił-trafił, na podstawie estetyki okładki. Ale nie – bo na przykład potrafił wyciągnąć po kolei cztery różne płyty (po jednej dziennie!) tego samego zespołu. I nie myślcie, że w Puchatkowych płytach jest taki porządek, że stały one obok siebie!

W ten sposób Pietruszka przesłuchał już wszystkie płyty „The Pogues”. No, geny czy co? 😉 Bardzo mu się podobało (i słusznie!). Na szczęście nie zna jeszcze angielskiego, więc nie rozumie co Poguesi śpiewają. Chyba by sie zdemoralizował 😉

Myślał Puchatek, że po Poguesach przyjdzie pora na coś równie dynamicznego i „fajnego”. Błąd. Nie docenił Puchatek synowskiego gustu.

Trzy dni temu Pietruszka wyciagnął dwupłytowy album „Last Six Symphonies by W.A. Mozart”. I to w jakim wykonaniu! Columbia Symphony Orchestra pod dyrekcją Bruno Waltera.

Puchatek myślał, że jak usłyszy „samą muzykę”, to zrezygnuje. A gdzie tam! Siedział i słuchał tak, że aż mu się oczy jak spodki zrobiły. A przy czterdziestej symfonii g-moll to po prostu myślałem, że odleci! Pełny zachwyt.

A teraz siedzi (w charakterystyczny sposób: dwa metry od wieży, dokładnie w miejscu, gdzie zaczyna być słyszalny pełny efekt stereo…) i słucha kolejnej płyty.

Joaquin Rodrigo, „Fantasia para un Gentilhombre”. Academy of St. Martin-in-the-Fields, pod dyrekcją Sir Neville’a Marrinera. A na gitarze gra Pepe Romero.

Kocia Twarz, on ma sześć lat 🙂

Będą z niego ludzie.

Mruczanka Bez Tematu

Na sumaku za oknem siedzi sójka. Siada tak niemal codziennie, od kilku dni. Rozgląda się, czyści piórka… Potrafi tak siedzieć nawet kwadrans. Dopóki patrzę na nią bez ruchu.

Bo kiedy tylko podniosę rękę – nie wspominając już o wstaniu zza biurka – natychmiast odlatuje. Chciałem jej zrobić zdjęcie – ale na razie nie mam szans. Kilka razy już nawet przygotowałem aparat – leżał na biurku, z założonym teleobiektywem… Nic z tego. Kiedy tylko sięgam po aparat, sójka natychmiast odlatuje. Widać ceni sobie prywatność…

A ja dalej siedzę, męczę się z bardzo źle napisaną książką, dopada mnie mieszanka snu zimowego i zimowego stuporu… Nic mi się nie chce…

To znaczy – nie „nic”. Chce mi sie wyjść z domu. Pójść na spacer. Długi.

Ale to ryzykowne. Bo przecież:

„Niebezpiecznie jest wychodzić za własny próg, mój Frodo! Trafisz na gościniec i jeżeli nie powstrzymasz własnych nóg, ani się spostrzeżesz, kiedy cię poniosą. Czy zdajesz sobie sprawę, że to jest ta sama ścieżka, która biegnie przez Mroczną Puszczę, i że jeśli jej pozwolisz, może cię zaprowadzić aż pod Samotną Górę, albo nawet dalej (…)”

No właśnie.

Mruczanka Ekstremalna

Siedzi Piłeczka w wannie. Łazienka nagrzana, woda w wannie cieplutka, dziecko aż paruje.

Na brzegu wanny stoi plastikowy dzbanek z uszkiem. W dzbanku jest woda – bo wczoraj potwory w kąpieli bawiły się tym dzbankiem i wody nie wylały. Czyli w dzbanku jest woda. Od wczoraj. Dobre pół litra, na oko.

– Ciekawe, czy woda w tym dzbanku jest ciepła, czy zimna? – zastanawia się leniwie Piłeczka.

Puchatek (bez cienia złych intencji, żartem) odpowiada dziecku:

– Wylej sobie na brzucho, to się przekonasz.

Po czym Piłeczka jednym płynnym ruchem sięga po dzbanek i posłusznie wykonuje rodzicielskie polecenie, wylewając sobie na rozgrzany kąpielowy brzuch dzbanek Z_I_M_N_E_J wody.

– AAAAAAAAAAAAAAAAAA!!!!!!!

M. przybiega z dołu, Pietruszka dostaje ataku śmiechu, pies (na dworze) zaczyna wyć.

Kurtyna.