Nie wiem, czy ktoś pamięta wpis niemal dokładnie sprzed roku o tym, jak Pewne Duże Wydawnictwo chciało, abym im tłumaczył książkę za – realnie – poniżej 18 złotych za stronę. Wykłóciłem się wtedy, ostatecznie tłumaczenie wziąłem, ale za stawkę wynegocjowaną (co nie znaczy, że wysoką, ale jednak wyższą).
No więc nie wiem, czy to wydawnictwo tak ma w styczniu, ale – po ostatnich, bardzo pozytywnych przecież doświadczeniach – znowu dostałem propozycję, po której nie wiedziałem już, czy śmiać się, czy płakać.
Pani redaktor (ta sama, co rok temu) już w listopadzie zapowiadała, że będzie miała dla mnie duże tłumaczenie i że BARDZO jej zależy, żebym to właśnie ja je robił, bo takie mają do mnie zaufanie i taki jestem najlepszy na świecie et cetera. No i rzeczywiście – jest. Dwa tomy (ba, tomiszcza!) Bardzo Poważnego Podręcznika dla studentów pierwszego roku ekonomii. Pani redaktor bardzo by chciała, żebym wziął oba, bo to zawsze lepiej, jak jeden tłumacz to robi (jasne, że lepiej – bo redakcja ma mniej roboty z ujednolicaniem tekstu…). Super, odpowiadam, chętnie, tylko dwa zasadnicze pytania: jaki jest termin i ile za to płacą.
Termin do ustalenia, a płacą nie „od strony”, tylko po prostu za całość. A suma za całość to… i tu padła suma X, której Wam nie zacytuję, ale która w pierwszej chwili po prostu poraziła mnie swoją wielkością (bez ironii: suma na oko była naprawdę ogromna). Ach, ta magia wielkich liczb… No to super, prawda?
No więc nie, nieprawda. Wziąłem pliki, które przysłała mi pani redaktor – od groma i trochę, wszystkie w .pdf – i dzięki uczynności kolegi S., który wie, jak się takie czary robi (dzięki!) wyciągnąłem z nich goły tekst, żeby dowiedzieć się, ile tego jest.
Jak zobaczyłem, ile – padłem. Po pierwsze wiedziałem już, że nie ma szans, żebym zrobił oba tomy (chyba, że miałbym czas minimum do końca września, a raczej października…). A po drugie…
Po podzieleniu tej pozornie ogromnej sumy przez liczbę stron (już po odjęciu od tej liczby stron wszystkich indeksów i innych rzeczy, które nie do mnie należą) wyszło, że stawka za stronę to… 18 złotych. Ale nie, to nie jest „znowu” 18 złotych.
Ty razem to jest 18 złotych BRUTTO. I za stronę ORYGINAŁU, a nie tłumaczenia. Netto wychodzi 16,47 złotego. A jeśli weźmie się pod uwagę, że tekst tłumaczony z angielskiego „puchnie” o jakieś 10 procent, to realna stawka za stronę TŁUMACZENIA wyniosłaby w najlepszym razie 15 złotych.
PIĘTNAŚCIE ZŁOTYCH, …mać.
Kiedy zaczynałem żyć z tłumaczeń typowa stawka za tłumaczenie książkowe oscylowała wokół 30–32 złotych brutto za stronę. Dziś – 15 lat później! – jak uda się dostać netto 22, to się człowiek cieszy. Ale 15?! To już nie jest mało – to jest po prostu śmieszne (i nie w znaczeniu „funny”, tylko „ridiculous”, żeby nie było wątpliwości). A przecież nie mówimy o firmie „Krzak” wydającej marne kryminały czy romansidła. Mówimy o jednym z najbardziej prestiżowych, naukowych wydawnictw – i o podręczniku akademickim, w dodatku wykorzystywanym na mocno „zamożnym” kierunku.
No więc odpisałem pani redaktor – grzecznie (w końcu to nie ona ustala budżety…), ale dość jednoznacznie, że za te pieniądze na pewno tego nie wezmę. A za ile wezmę? Może jeden tom wezmę za kwotę Y (stanowiącą połowę X plus 10 procent)? Napisałem więc – szczerze – że poniżej 20 zł za stronę nie mamy oczym mówić. A żeby to moje minimum osiągnąć, mógłbym wziąć ten mniejszy z dwóch tomów – ale jeśli kwota Y byłaby kwotą NETTO (uczciwie mówiąc – i tak byłoby to bardzo mało, ale jeszcze miałoby sens).
No i czekam na odpowiedź.
Jak dostaję taką propozycję, to najchętniej w ogóle machnąłbym na to ręką i odpowiedział w sposób najbardziej nieprzyjemny, na jaki pozwoliłaby mi kultura i dobre wychowanie. Problem polega na tym, że kwota Y (…netto…) naprawdę bardzo by mi się przydała, zwłaszcza w perspektywie jakichś wakacji (i koniecznego prędzej czy później remontu samochodu).
Ja rozumiem, że w 2008 r. stawki spadły, bo był wielki kryzys finansowy i wszyscy cięli koszty. Ale, do licha, ten kryzys skończył się dziesięć lat temu!
