Da capo…

Początek ubiegłego roku. Pisze do mnie pani redaktor B. z Dużego Naukowego Wydawnictwa. Pyta, czy podejmę się tłumaczenia na angielski takiej a takiej książki. Odpisuję grzecznie pani redaktor, że bardzo mi przykro, ale ja tłumaczę tylko „w jedna stronę”, z angielskiego na polski, że nie czuję się kompetentny tłumaczyć „w drugą stronę” i że mogę najwyżej poszukać wśród znajomych kogoś, kto byłby zainteresowany. Gdzieś z tyłu głowy krąży mi myśl, że już kiedyś tej pani redaktor to mówiłem, ale może mi się wydaje, może to tylko błąd w Matriksie.

Wrzesień ubiegłego roku. Ta sama pani redaktor B. pisze do mnie z propozycją tym razem redakcji dużej książki w języku angielskim – książka jest już przetłumaczona, trzeba sczytać, zrobić redakcję językową i tak dalej. W odpowiedzi powtarzam z grubsza to samo, że to nie moje kompetencje, ale… Tym razem pani redaktor bardzo prosi, żebym kogoś znalazł. Więc szukam. po tygodniu pani redaktor pisze znowu, czy może kogoś znalazłem, bo im bardzo zależy. Ale to bardzo. Więc szukam dalej, uruchamiam jakieś stare kontakty… Wreszcie piszę do pani S., osoby którą znam w zasadzie wyłącznie na płaszczyźnie oficjalnej – trochę mi głupio, ale w końcu co mam do stracenia, a może pani S. przyda się dodatkowe parę groszy. Piszę, że sprawa bardzo pilna, że się pali. Pani S. – osoba skądinąd przesympatyczna – odpowiada, że być może, tylko musi poznać treść książki, terminy i tak dalej. Więc piszę cały szczęśliwy do pani redaktor B., że właśnie jej kogoś znalazłem, fachowca, osobę doświadczoną… Pani redaktor B. odpowiada następnego dnia, radośnie informując mnie, że już nie trzeba, bo już kogoś znaleźli. Zbieram ręce z podłogi, piszę do pani S. z przeprosinami i wytłumaczeniem, w poczuciu, że zrobiłem z siebie idiotę.

Dzisiaj. Pisze do mnie pani redaktor B. Z propozycją współpracy – a konkretnie… Tak, dokładnie tak: redakcji językowej serii artykułów naukowych w języku angielskim. I że ona już mi zaraz wysyła, tylko żebym podał propozycje wyceny…

No żesz…

(Niezbyt) motoryzacyjnie

Cóż, nie da się ukryć – jest problem… Problem ma cztery kółka, tylko jeździć nie chce. Skubaniec. Zefirek od trzech tygodni w warsztacie stoi – i pan Janek (fachowiec, w dodatku specjalista od opli, co to wiele lat autoryzowany serwis prowadził) nie bardzo jest w stanie dojść, w czym rzecz. Bo wygląda, że wszystko działa – a nie działa. Najprawdopodobniej szlag trafił komputer – wiec teraz pan Janek szuka komputera od takiego samego samochodu, żeby sprawdzić, czy to rzeczywiście to. Bo nie chce mnie narażać na niepotrzebne koszty kupowania nowego komputera, jeśli się okaże, że to nic nie da.

Niby w pandemii – i przy zdalnym nauczaniu – brak czterech kółek na co dzień nie jest aż takim problemem… Raz na tydzień ktoś ze znajomych pożyczy, żeby zakupy zrobić i załatwić wszystko to, co bez samochodu załatwić trudno. I niby starcza… Ale właśnie raczej „niby”, niż „starcza”. Bo ciągle coś. Bo trzeba Piłkę zawieźć do Bursy, bo Pietruszkę na egzamin, bo to, bo tamto…

To, że Zefirek jest do wymiany, to już było wiadomo od jakiegoś czasu – nie ukrywam jednak, że miałem nadzieję, iż jeszcze kilka miesięcy posłuży. Co zrobić – jak się kupuje nastoletnie auto, to człowiek musi być przygotowany na to, że może ono odmówić współpracy.

Założyłem firmę, miałem plany, żeby nowy (…znaczy używany, rzecz prosta) samochód wziąć w leasing. Ale nikt nie da leasingu człowiekowi, który założył firmę kilka dni temu: większość firm leasingowych wymaga co najmniej pół roku funkcjonowania, niektóre zgadzają się już po czterech miesiącach (co i tak nie byłoby złe, bo dałoby się załatwić przed wakacjami, co jest istotne z przyczyn oczywistych).

Tyle, że do wzięcia samochodu w leasing – na takich warunkach, przy których będę w stanie go spłacać – muszę mieć jakiś tam „wkład własny”. A pieniądze, które teraz mam, na ten wkład własny nie wystarczą. Pozostała część wkładu własnego miała się objawić ze sprzedaży Zefirka (za którego w tym wieku i stanie jakieś tam pieniądze da się jeszcze dostać) – ale żeby Zefirka spieniężyć, to Zefirek musi być na chodzie. Inaczej można go co najwyżej sprzedać na części…

Tak, że ten… Jakby ktoś z Was akurat wygrał w Lotto, to wiecie, gdzie mnie szukać…

Jak zostałem prezesem…

Tak, jak pisałem w grudniu, życie zmusiło mnie do założenia działalności gospodarczej. Jedno muszę przyznać: strona techniczna tego procesu bardzo się zmieniła. Kiedy pierwszy raz zakładałem firmę (który to był rok, 2007?) – pół dnia spędziłem na bieganiu po urzędach. Urząd gminy, ZUS (koszmar…), skarbówka, potem jeszcze jakieś kilogramy papierków do GUS… Dziś zajęło mi to około godziny, bez wychodzenia z domu (i tylko raz dzwoniłem do pana księgowego pytać, co mam w daną rubryczkę formularza on-line wpisać).

Co nie znaczy, rzecz prosta, że rzecz jest prosta… Najwięcej zabawy – oczywiście – było ze znalezieniem właściwych kodów PKD. Dla niewtajemniczonych – to są takie czarodziejskie numerki, które wpisuje się w formularz, a które oznaczają rodzaj prowadzonej działalności; generalnie – nie oszukujmy się – mnie są te kody potrzebne mniej więcej do niczego, ale dla machiny biurokratycznej okazują się absolutnie niezbędne, mają jakieś tam znaczenie w statystykach etc. Zabawa była przednia, bo działalność typu „tłumaczenie” nie tak łatwo znaleźć w gąszczu tysiąca kodów, a już działalność typu „redakcja tekstów” (bo przecież i tym się będę czasami zajmował) to po prostu kosmos: na upartego można ją podciągnąć pod co najmniej trzy różne kody w trzech różnych działach… Ponieważ wyszukiwarka kodów na stronie Centralnej Ewidencji i Informacji o Działalności Gospodarczej działa jak (tu charakterystyczne „piiiip”), to nie będąc pewnym, postanowiłem zasięgnąć wiedzy u jej źródła – zadzwoniłem na infolinię CEIDG. Uprzejma pani na infolinii poinformowała mnie, że… nie, oni nie zajmują się kodami PKD, w tym celu muszę zadzwonić do Ośrodka Klasyfikacji i Nomenklatur Urzędu Statystycznego w Łodzi (tak, naprawdę istnieje taki urząd…).

OK, siedząc nad otwartym formularzem on-line dzwonię zatem na jeden z pięciu podanych mi numerów, który oczywiście nie odpowiada, dzwonię na drugi… Trzeci odpowiedział. Kolejna infolinia, kolejna uprzejma pani… Wyłuszczam, o co mi chodzi, ale pani przerywa mi po pierwszym zdaniu, informując mnie (cały czas bardzo uprzejmie), że takich informacji telefonicznie się nie udziela (…?), że muszę złożyć pytanie w formie pisemnej („…może być mailem”), a oni mi także pisemnie odpowiedzą. W CIĄGU DWÓCH MIESIĘCY.

Nie ukrywam: parsknąłem śmiechem tak, że pani chyba poczuła się dotknięta. Podziękowałem grzecznie, a jak się już przestałem śmiać, napisałem maila do znajomego, który od lat prowadzi dość znaną firmę zajmującą się właśnie redakcją, korektą i tak dalej. On też mi odpowiedział na piśmie. W ciągu kwadransa.

No i działalność już mam. Możecie mi mówić „panie prezesie”. Bez skojarzeń.