Kontrast Świąteczny

Pozwólcie, że dziś zamiast świątecznych życzeń pokażę Wam pewien świąteczny kontrast. Dwa teksty. Oba zostały upublicznione tego samego dnia – dokładnie dziś, w dniu Bożego Narodzenia, w odstępie około pół godziny. Oba mówią poniekąd o roli chrześcijanina / katolika w świecie i podejściu do relacji między wiarą / religią…

Pierwszy – za strony Rada Maryja, na której Robert Bąkiewicz (ten od „bronienia kościołów” i Straży Narodowej) tak na ten temat mówi:

Dzisiaj Straż Narodowa ma być przede wszystkim elementem mobilizacji polskich katolików. Chcemy przywrócić chrześcijański porządek społeczny na świecie. (…) Ostatecznym celem, który stawiamy Straży Narodowej, ma być doprowadzenie do przywrócenia w Polsce, a być może na świecie (wydaje się to z dzisiejszej perspektywy bardzo trudne) społecznego porządku katolickiego, chrześcijańskiego.

Drugi – to słowa papieża Franciszka z orędzia „Urbi et Orbi” (tłumaczenie za portalem Deon.pl):

W tym momencie dziejowym, naznaczonym kryzysem ekologicznym oraz poważną niestabilnością gospodarczą i społeczną, pogłębioną przez pandemię koronawirusa, bardziej niż kiedykolwiek potrzebujemy braterstwa. A Bóg nam je oferuje, dając nam swojego Syna Jezusa. (…) Braterstwo oparte na prawdziwej miłości, zdolnej do spotkania drugiego, który jest inny niż ja, do współczucia jego cierpieniom, do zbliżenia się do niego i do zaopiekowania się nim, nawet jeśli nie jest z mojej rodziny, mojej grupy etnicznej, mojej religii. Jest różny ode mnie, ale jest moim bratem, moją siostrą. A dotyczy to również stosunków między narodami i państwami.

I dodatkowo słowa, których nie mogę na razie znaleźć w polskich tłumaczeniach / omówieniach, ale są na stronie Vatican News po włosku, w pełnej wersji wystąpienia – w tłumaczeniu o. Krzysztofa Mądla SI:

Nie możemy dopuścić, żeby ciasne nacjonalizmy nie pozwalały nam żyć jak [jedna] prawdziwa rodzina ludzka, którą jesteśmy.

Ot, taki kontrast. Każdy sam musi wybrać, która droga jest mu bliższa…

Śródpandemicznie, przedświątecznie…

Wszystko – jak wiadomo – ma swoje plusy i minusy, czyli zady i walety. Czy jakoś tak. Pandemia też. O minusach pisał nie będę, bo wszyscy je znamy. Ale parę plusów też się znajduje. W moim przypadku – paradoksalnie – plusem jest to, że żyje się taniej. Zakupy raz na tydzień – żeby jak najmniej między ludzi chodzić – więc trzeba zrobić dokładną listę, z tygodniową rozpiską obiadową, a co za tym idzie kupuje się znacznie mniej niepotrzebnych czy nadplanowych rzeczy. Jeździ się bardzo mało i głównie lokalnie, więc koszty paliwa są minimalne. Potwory nie jeżdżą do szkół, więc odpadają bilety miesięczne.

No i prezenty świąteczne… Wspólnie z Osobistym Tatą doszliśmy do wniosku, że w czasach zarazy nie ma co po sklepach za dużo łazić: wszystkie prezenty zamówione on-line, a dodatkowo zamiast setki niepotrzebnych duperelek (które po tygodniu czy dwóch służą głównie jako kurzołapki) każdy z Potworów dostanie jeden „większy” prezent, na który złożymy się wspólnie.

***

Święta… Jakoś mi w tym roku z tymi Świętami nie po drodze. To znaczy – nie o same Święta chodzi, o ich treść, o stronę duchową… Raczej o to wszystko „dookoła”. Trudno to sprecyzować, ale kiedy myślę o stawianiu choinki i tak dalej to łapię się na jakiejś niechęci, jakiejś wewnętrznie „skrzywionej minie”. Chciałbym – chyba jeszcze bardziej niż kiedyś – spędzić te święta inaczej. Powędrować gdzieś. Wyruszyć. Pójść na pasterkę do kaplicy na Wiktorówkach… Nierealne, rzecz prosta.

Minusem całej sytuacji pandemicznej (no tak, jednak bez minusów się nie da…) jest poza wszystkim to, że 24/7 jesteśmy w domu z Potworami. Dzięki błogosławionej decyzji sprzed niemal dziewiętnastu lat – o wyprowadzce z Warszawy do G. kupnie domku zamiast mieszkania – każde z nas ma swój pokój, dzięki czemu jeszcze nikt nikogo nie zabił (ani nawet nie próbował)… Nie zmienia to faktu, że wszyscy jesteśmy tym zmęczeni. Oczywiście u każdego inaczej się to zmęczenie objawia. U mnie objawia się przede wszystkim w tym, że chciałbym choć na chwilę „zmienić towarzystwo”. Że chciałbym tak zwyczajnie usiąść i pogadać przy kawie z kimś, kto ma trochę więcej niż osiemnaście lat. Nie przez telefon i nie przez Skype’a. A tu d… Znaczy się pandemia. Moi Przyjaciele i znajomi siedzą w swoich domach ze swoimi dziećmi, pewnie część z nich ma podobne myśli… Ale przynajmniej z kimś poza dziećmi mogą słowo zamienić. A ja nie.

***

Niełatwa (no co, ja też muszą sobie czasami pomarudzić…) jest też sytuacja pracowa. Z powodów czysto zewnętrznych (o których nie chce mi się pisać, zwłaszcza, że musiałbym odnieść się do Niemiłościwie Nam Panujących, a to ostatnimi czasy coraz rzadziej potrafię robić bez używania Słów Powszechnie Uznawanych za Obraźliwe…) będę musiał odejść od dotychczasowej formy pracy. Dotąd było prosto: zarabiałem głównie na umowach o dzieło. Teraz (najprawdopodobniej od lutego) będę jednak musiał założyć działalność gospodarczą, co mi się po prostu nie opłaca – ale nie bardzo mam inne wyjście. Działalność oznacza wyższe podatki, więcej pieniędzy na opłacenie ZUS i parę innych problemów. Plus jest taki, że może to mi rozwiąże kwestię samochodu – będę mógł wziąć coś w leasing. Ano, zobaczymy.

W kwestiach zawodowych (jak już jesteśmy przy marudzeniu) – poza „codziennościami” tłumaczę książkę. I cierpię jak potępieniec… Nie dlatego, że książka traktuje o sprawach, które nic mnie nie obchodzą – tu mam podejście profesjonalne, czyli zadaniowe („…dla chleba, panie, dla chleba”). I nawet nie dlatego, że jest śmiertelnie nudna. To jeszcze da się znieść (w końcu tłumaczyłem już w życiu poradnik pielęgnacji ogródków!). Problem polega na tym, że – i piszę to z pełną odpowiedzialnością i bez cienia przesady – jest to najgorzej napisana książka, z jaką w życiu (zawodowym) miałem do czynienia.

Autor (skądinąd zdaje się znakomity fachowiec i autorytet w swojej dziedzinie) po prostu fatalnie pisze. Zdania są niespójne, kolejne akapity mają się nijak do siebie (o tym, że pojedynczy akapit potrafi mieć półtorej strony, już nawet nie wspominam…). Cytaty często okazują się nie być cytatami; autor pisze coś w stylu „Minister Smith w czasie tego spotkania powiedział:”, po czym następuje cytat w cudzysłowie, który jednak okazuje się nie być przytoczeniem słów ministra Smitha, tylko fragmentu książki, której autor opowiada tę sytuację, w związku z tym w „cytacie z ministra Smitha” mowa jest o nim samym w trzeciej osobie… Albo są cytaty, która nawet SĄ cytatami, ale nie mają żadnego sensu – a po kwerendzie w sieci okazuje się, że autor przytacza dane słowa błędnie, zmieniając jakiś wyraz, który kompletnie przeinacza (czy wręcz brutalnie likwiduje) sens wypowiedzi. W książce padają fachowe (wydawałoby się) określenia, które po wrzuceniu w Google’a dają na przykład trzy (TRZY) wyniki: dwa są odniesieniami do tej książki, trzecie – do jakiejś fachowej dyskusji na forum tłumaczy, którzy (najwyraźniej) tłumaczyli tę książkę na… bułgarski. Pojawiają się skróty, których nie ma w spisie skrótów, a które wujek Google rozwija na pięćdziesiąt możliwych sposobów, z których jednakowoż żaden nie pasuje do treści książki. Pojawiają się zdania wielokrotnie złożone, przy których można odnieść wrażenie, że pod koniec zdania autor zdążył już zapomnieć, o czym traktował początek. No, dramat po prostu. A najdziwniejsze jest to, że wydawnictwo, które opublikowało to arcydzieło (mówię o oryginale) to szacowna instytucja związana z jednym z najlepszych uniwersytetów na świecie. W „podziękowaniach” („Acknowledgements”) na początku książki autor dobre pół strony poświęca podziękowaniom dla „wspaniałych i jakże kompetentnych redaktorów, dzięki którym…” etc. – a prawda jest taka, że książka sprawia wrażenie, jakby nigdy nie przebywała w jednym pomieszczeniu z jakimkolwiek redaktorem. Ale może się mylę – może przed redakcją było jeszcze gorzej?…

Dobrze, że przynamniej w miarę dobrze za to płacą.

***

Jest też trochę muzyki, o której chciałbym kilka słów. Katie Melua, Joe Bonamassa, nowy album Bruce’a Springsteena… Ale trochę już nie mam siły. Może następnym razem.

Dlaczego…?

Pisałem poprzednim razem o książce, którą czytałem (Władcy strachu. Przemoc w sierocińcach i przełamywanie zmowy milczenia” – Ewa Winnicka i Dionisios Sturis). Straszna lektura, ale w całej swojej straszności moim zdaniem – lektura obowiązkowa. Zawsze czytając takie historie mam wrażenie, że choćby w ten sposób – właśnie czytając i przeżywając – mogę oddać jakąś sprawiedliwość ofiarom i uderzyć w sprawców takich czynów, którzy bardzo chcieliby, aby nikt o tym nie mówił.

Książka (long story short) opowiada historię systemowego (tak to chyba trzeba nazwać) znęcania się i okrucieństwa wobec podopiecznych sierocińców (ale także rodzin zastępczych) na wyspie Jersey w ciagu ostatniego półwiecza. Przemoc psychiczna i fizyczna, de facto tortury, wszechobecne wykorzystywanie seksualne (i przyzwolenie na wykorzystywanie młodszych dzieci przez starsze) z brutalnymi gwałtami włącznie, najprawdopodobniej – także morderstwa. A wszystko to na sielskiej, spokojnej, uroczej wyspie, słynącej z niskich podatków, dobrych szkół, niskiej przestępczości i uznawanej za wprost doskonałe miejsce do życia.

Koszmarna to lektura. Same relacje ofiar (dziś już dorosłych ludzi) są wstrząsające – opowiadane pozornie na zimno (po po latach), a jednak pełne emocji, opisujące rzeczowo i dokładnie doznane krzywdy. Znacie takie uczucie, kiedy ktoś na pozór spokojnie opowiada o jakichś wydarzeniach, ale w jego głosie słychać krzyk?

Ale – paradoksalnie – nie to poruszyło mnie najbardziej. Tym, co dla mnie w całej tej opowieści było najbardziej wstrząsające, było wszystko to, co działo się na zewnątrz tych historii. Systemowe ukrywanie tego, co się działo. Lokalni politycy, dla których do końca ważniejsze było „dobre imię wyspy” i zachowanie funkcjonującej od wieków „Jersey way of living” niż cierpienie, życie i zdrowie ofiar. Policjanci (zwłaszcza członkowie „policji honorowej”) działający zawsze w interesie „wyspy”, nigdy w interesie ofiar. Prokuratorzy, którzy odmawiali wszczęcia śledztwa mimo zebranych dowodów i zeznań. Rządzący, którzy świadomie i cynicznie niszczyli kariery tych policjantów („importowanych” z głównej części Wielkiej Brytanii), którzy nie poddali się zmowie milczenia i uruchamiali kolejne śledztwa. I tak dalej, i tak dalej…

Bulwersujemy się (i słusznie, rzecz prosta!) historiami pedofilii w polskim Kościele. Oburzamy się (i słusznie!) na biskupów, którzy wiedząc o skłonnościach albo działaniach jednego czy drugiego księdza zamiast zadziałać, przeciąć sprawę, zgłosić gdzie trzeba – zamiatali wszystko pod dywan. Zjawiskiem, które jest dziś niemal symbolem całego procederu, jest osławione „przenoszenie do innej parafii” (czy wręcz diecezji) księdza, który krzywdził nieletnich – na skutek czego nie tylko unikał on kary, ale mógł krzywdzić kolejne ofiary. Oburza nas to. Gorszy.

Ale kiedy czytam o tym, co się działo na Jersey, dochodzę do wniosku, że te historie z naszego podwórka to jeszcze nic. Bo tam (mówiąc obrazowo, bo na Jersey akurat nie duchowni byli sprawcami) nawet „nie przenoszono do innej parafii”. Ludzie, o których wiadomo było, że znęcają się nad dziećmi, molestują, gwałcą, dalej pracowali w sierocińcach. Nikt nikogo nie przenosił, skargi trafiały w próżnię, jakimkolwiek próbom zmiany sytuacji natychmiast ukręcano łeb.

Chłopak, który został brutalnie zgwałcony przez zamożnego gentlemana, zabierającego go na przejażdżki w ramach „pomocy sierotom”, opowiedział wszystko pielęgniarce (podobno skądinąd miłej kobiecie), do której trafił, bo po tym, co się stało, przez kilka dni krwawił z odbytu. Co zrobiła pielęgniarka? Nic. Powiedziała mu, że na pewno zmyśla, pewnie się przewrócił i tyle. Zamożny gentleman zabierał go potem na takie „przejażdżki” jeszcze wielokrotnie.

Dzieci, które w rodzinie zastępczej były bite, głodzone i wykorzystywane seksualnie, próbowały się poskarżyć – i nic. Zagrożono im, że jak jeszcze raz coś takiego „wymyślą”, to trafią do szpitala psychiatrycznego. Nie chodzi nawet o to, że im nie uwierzono – nikt nawet nie wysłuchał, co mają do powiedzenia.

Zeznania wielu świadków dowodzą, że w największym domu dziecka na wyspie wielokrotnie zjawiali się różni „sławni i bogaci”, którzy po prostu wybierali sobie dzieci, które później ich „obsługiwały”. Nie mówimy o gwałcie w ciemnej uliczce czy o sprytnym pedofilu kryjącym się w ciemnych korytarzach sierocińca, ale o systemowym (wiem, że używam tego słowa po raz kolejny) wykorzystywaniu, o którym bez cienia wątpliwości wiedział dyrektor i (zapewne) większość personelu. I co? I nic. Nikogo nawet „nie przeniesiono do innej parafii”. Większość sprawców spokojnie dożyła swoich dni na emeryturze, ciesząc się do końca życia szacunkiem otoczenia.

Wstrząsająca jest historia o nauczycielu z miejscowego college’u (w realiach brytyjskich college to odpowiednik naszego liceum, przypominam), który wykorzystywał seksualnie nie tylko sieroty z domu dziecka, ale także swoich uczniów – dzieci z dobrych domów, z zamożnych i szanowanych miejscowych rodzin. I co? I nic. Nawet kiedy już zebrano dowody (łącznie z filmami, które s…syn sam nagrywał!) dyrektor college’u nie widział powodu, żeby go zwolnić z pracy, bo to przecież znakomity nauczyciel, szanowany w społeczności, lubiany przez uczniów i rodziców… A kiedy – wyłącznie dzięki uporowi „importowanych” policjantów – drań został wreszcie oskarżony, dyrektor zgodził się na to, aby… nie prowadził więcej zajęć z uczniami, ale nadal otrzymywał pełną pensję. A rodzice – rodzice! – urządzili awanturę szefowi policji, że psuje dobre imię szkoły…

I – przypomnę – to wszystko nie działo się w jakimś (pardon) Bantustanie, tylko na terenie będącym dependencją Korony Brytyjskiej. Europa Zachodnia, cywilizacja, pierwszy świat.

Trzy myśli, które nie dają mi spokoju po przeczytaniu tej książki.

Po pierwsze – zarozumiałem, co miały – mają – wspólnego wszystkie ofiary takich czynów. Wszystkie: i te na Jersey, i te w Polsce, i w USA, i gdziekolwiek. Tu nie chodzi o status (choć oczywiście łatwiej krzywdzić sierotę, o którą nikt się nie upomni), o pochodzenie, inteligencję, wygląd, zachowanie. Jedynym, co łączy wszystkie ofiary, jest to, że nikt ich nie słuchał.

Po drugie – zrozumiałem, co łączy wszystkich sprawców takich czynów. Tu nie chodzi o to, czy ktoś jest nauczycielem, opiekunem w sierocińcu, bogatym i znanym prezenterem radiowym (jak niesławny Jimmy Savile), księdzem czy może prostym woźnym albo stolarzem. Jedynym, co łączy sprawców jest to, że mieli władzę. Władzę oczywiście na bardzo różnych poziomach – ale jednak władzę nad tymi dziećmi.

Po trzecie – chyba zrozumiałem, dlaczego ci ludzie to robili. Dlaczego dopuszczali się tych okropności, dlaczego krzywdzili, bili, molestowali, gwałcili. Odpowiedź na to pytanie mrozi krew w żyłach. No bo pomyślcie: naukowcy sądzą że skłonności pedofilskie (w najszerszym sensie – także te „graniczne” i te, które nigdy nie przekładają się na zachowania pedofilskie, a pozostają w sferze jakichś tam tendencji, myśli etc.) może przejawiać do 5 procent męskiej populacji. Tych „prawdziwych” pedofili, którzy dopuszczają się czynów uznawanych za przestępstwo, jest znacznie mniej – prawdopodobnie poniżej 1 procent populacji. Pedofilia to zachowanie objęte w naszej cywilizacji szczególnie silnym tabu. A jednak w sprzyjającej sytuacji całe mnóstwo zupełnie normalnych ludzi – od wysoko postawionych polityków i celebrytów, poprzez pedagogów, wychowawców, aż po przypadkowych woźnych, stolarzy czy czy monterów – zachowywało się tak a nie inaczej i najwyraźniej nie widziało w tym nic szczególnie złego. Odpowiedź, dlaczego to robili, jeśli się dobrze wczytać w historie opisane we „Władcach strachu”, jest bardzo prosta: BO MOGLI.

I nie mogę się oprzeć myśli, że to fatalnie o nas świadczy. O nas jako gatunku.