Mruczanka Finansowa

Tysiąc Złotych Polskich Nowych jest nam winien T. Miał oddać już dawno, ciągle coś się przesuwało, teraz miało być „najwyżej do końca miesiąca”. Koniec miesiąca jest dzisiaj. T. się nie odzywa.

Trzy tysiące (w tej samej walucie) winien nam jest Urząd Skarbowy z tytułu nadpłaconych podatków.

Ponad cztery tysiące jest nam winne Bardzo Szacowne Wydawnictwo, które wypłaci je dopiero po wydaniu tłumaczonych przeze mnie książek (ostatnia rata honorarium).

Ile to jest razem? No właśnie.

A nasze konto zaczyna świecić pustkami. Kocia Twarz.

(A, no i są jeszcze dwa tysiące od Dużego Portalu, ale ich nie wymieniam, bo Duży Portal płaci terminowo, co oznacza że zapewne zaraz po Najdłuższym Weekendzie Nowoczesnej Europy pieniadze się pojawią. Chociaż tyle.)

Mruczanka Zirytowanka

O Bardzo Szacownym Wydawnictwie, co to zupełnie się nie spieszyło z płaceniem, już tu pisałem. Niestety, choć pieniądze wreszcie się pojawiły, to problemy z Wydawnictwem wcale się nie skończyły.

Dzwoni Pani Redaktor K., która to obie tłumaczone przeze mnie książki redaguje (nota bene – robi to, moim zdaniem, nie do końca profesjonalnie, a w każdym razie ja kilka spraw rozwiązałbym zupełnie inaczej – ale to inna historia). Oznajmia mi, że są już wydruki próbne obu książek (czyli cały tekt wydrukowany na luźnych kartkach, ale już złamany i ułożony tak, jak będzie w książce, łącznie z ilustracjami, czcionkami i takimi tam). No i czy ja będę w Warszawie w najbliższych dniach, to bym odebrał.

Jestem zdziwiony, ale staram się tego nie okazywać (jeszcze). No bo – Bogiem a prawdą – skoro tłumaczenie oddałem, zostało przyjęte (na co mam podpisany paoierek), a potem jeszcze przejrzałem i zaaprobowałem pierwszą redakcję (walcząc co prawda o kilka rozwiązań do upadłego…) – to w zasadzie co mnie to wszystko dalej obchodzi?

No, ale dobrze – załóżmy optymistycznie, że to objaw szacunku dla tłumacza, który ma prawo (…) przejrzeć i skomentować zmiany, jakich dokonano na jego (…) tekście.

Ale Pani Redaktor mówi mi, że (skoro w Warszawie nie będę), to ona mi wyśle te wydruki kurierem. Po dwa egzemplarze.

Tu moja słynna Czerwona Lampka zaczyna energicznie migać. – Dlaczego dwa? – pytam.

– No, bo jeden do przejrzenia i ewentualnych uwag, a drugi żeby pan mógł zrobić indeks – oznajmia Pani Redaktor takim tonem, jakby to było oczywiste.

Nie, to nie jest oczywiste. „Robienie” indeksu do tego typu książki to kilka dni ciężkiej pracy, która zdecydowanie nie należy do tłumacza. To TYPOWA praca redakcyjna. Pani Redaktor – zapewne ze względu na mój młodo brzmiący w słuchawce głos – wyszła zdaje się z założenia, że ma do czynienia z nieopierzonym gówniarzem, który nie wie co do kogo należy i bez słowa odwali za nią JEJ pracę.

Miała pecha, bo to nie jest pierwsza książka, którą w życiu tłumaczyłem. Co więcej, kilka książek także w życiu redagowałem – i wtedy JA robiłem indeks, bibliografię i tym podobne przyjemności. I do głowy by mi nie przyszło, żeby to proponować tłumaczowi.

– O, naprawdę? – zapytałem zatem, tym razem nie kryjąc już zdziwienia. – Myślałem, że to będzie robić redakcja?…

– A, wie pan, to ja dopytam… – speszyła się Pani Redaktor i szybko zakończyła rozmowę. O indeksie więcej mowy nie było, kurier przywiózł mi po jednym egzemplarzu obu książek…

A co do poprawek i zmian, jakie Pani Redaktor wprowadziła, to może zmilczę. Powiem tylko, że na przykład uparła się, aby zostawić niektóre tytuły przytaczanych w tekście prac w wersji autora, czyli np. pisane częściowo małymi literami (po angielsku każde słowo tytułu z wyjątkiem przyimków piszemy wielkimi literami – taka zasada; autor – nota bene, jak wie Sia.sia, w ogóle popełanijący mnóstwo błędów, pisuje je różnie. Uznałem, że trzeba to zmienić i ujednolicić. Pani redaktor uznała, że nie, bo przecież „…autor wie lepiej”. Nie pomogło nawet wskzania linków do stron wydawców tych książek, gdzie pisownia jest poprawna…).

Czuję się zażenowany. Poczekam jeszcze na ostatnią część honorarium (po wydaniu książek, czyli wrzesień / październik…), a potem zamierzam na furtce wywiesić ogłoszenie z logo Szacownego Wydawnictwa i napisem „Tych państwa nie obsługujemy”…

 

Mruczanka Drogowa Złośliwa

Jechał Puchatek zatankować. Potwory siedziały z tyłu, jak Pan Bóg przykazał, w fotelikach. M. była u lekarza.

Dojeżdżał Puchatek małą, osiedlową uliczką do stacji benyznowej. Aby wjechać na stację, należało skręcić z uliczki w prawo. Puchatek jest Kulturalnym Kierowcą, więc w odpowiedniej odległości od skrętu włączył odpowiedni (czytaj: prawy) kierunkowskaz, spokojnie zwolnił i na chwilę stanął, bo wjazd na stację jest równocześnie wyjazdem, którym właśnie coś wyjeżdżało.

A jak Puchatek stanął, to z tyłu usłyszał nie bardzo głośne, ale jednak wyraźne „BUM”.

No, żesz w mordę jeża. Wysiadł Puchatek z auta, Potwory uspokoił. Sprawcą odgłosu okazał się być Elegenacki Młody Człowiek (lat co najwyżej dwudziestu) w Bardzo Wypasionym Mercedesie klasy E. Ciemnozielonym, błyszczącym i w w ogóle przepięknościowym.

Niestety, przepiękność była chwilowo nieco zakłócona – zakłócenie przybrało nieprzyjemny kształt stłuczonego migacza i pękniętego reflektora. Jak na ceny mercedesa – jakieś półtora – dwa tysiące złotych polskich nowych.

Elegancki Młody Człowiek usiłował Puchatkowi imputować, że nie wrzucił (Puchatek) kierunkowskazu – co Puchatek był wyśmiał, bo kierunkowskaz (jak łatwo było zauważyć) nadal migał. W dodatku Puchatek jechał czterdziestką (zgodnie z ograniczeniem), więc nawet jakby uskutecznił ostre hamowanie (co się w końcu na osiedlowych uliczkach zdarza, na przykład kiedy z chodnika nagle wyjeżdża Szybki Deskorolkarz…) – to Elegancki i tak powinienm zdążyć zahamować. Oczywiście gdyby nie jechał niecierpliwie pół metra za puchatkowym zderzakiem.

Puchatek przyzna, że stratami materialnymi Eleganckiego specjalnie się nie przejął, znacznie bardziej przejął się stanem własnego autka. Ale na krótko, gdyż oględziny – najpierw pobieżne, potem dokładniejsze – wykazały jednoznacznie, że na Puchatkowym tylnym zderzaku nie ma NAJMNIEJSZEGO śladu. Hłe hłe hłe.

Mercedes klasy E jest niski. Peugeot Partner jest wysoki. Resztę niech sobi Szanowni Czytelnicy sami dopowiedzą.

Elegencki chyba zdawał sobie sprawę, że cierpi za własną głupotę, bo nawet nie się za bardzo nie pienił. Puchatek uprzejmie oznajmił, że on sam pretensji nie zgłasza (hłe hłe hłe), ale jeśli Elegancki sobie życzy, to oczywiście możemy policję wezwać. Elegencki sobie nie życzył. Bóg z nim. 🙂

„Ano widzi pan, lepiej utrzymywać odpowiednią odległość jak sie jedzie za CIĘŻARÓWKĄ” – oznajmił Puchatek złośliwie na pożegnanie.

No. 🙂

Mruczanka Alaskańska Raz Jeszcze

Pamiętacie pilotowy odcinek „Przystanku Alaska”? Doktor Joel Fleischman trafia na Alaskę, gdzie ma przez cztery lata „odpracowywać” stypendium, dzięki któremu ukończył studia medyczne na dobrym uniwersytecie. Jest przekonany, że będzie pracował w szpitalu w Anchorage, ale – jak wiemy – trafia do „zapadłej dziury”, czyli słynnego miasteczka Cicely. Gdzieś na Alasce. In the middle of nowhere.

Kiedy główny bohater jedzie autobusem z Anchorage do Cicely dookoła widać krajobrazy, na widok których Puchatek zaczyna się nerwowo wiercić na kanapie i przypominać sobie, kiedy ostatni raz miał plecak na grzbiecie (PRAWDZIWY plecak, a nie to małe coś z czym się biega po mieście…).

Fleishman przybywa do Cicely, spotyka „tubylców”, jest załamany – wiadomo. Ostatecznie trafia w końcu „na kwaterę”, przeżywa koszmarną noc (szczury!), wstaje rano, wynosi do śmieci martwego szczura…

…Po czym nagle (właśnie, nagle!) podnosi głowę i (zupełnie innym tonem, z niekłamanym zachwytem) woła „O, mój Boże!”.

Bo dookoła rozpościera się taki krajobraz, że nawet wychowany w Nowym Jorku mieszczuch po prostu MUSI się zachwycić. Choćby na chwilę.

I tu właśnie dochodzę do wniosku, który (zwłaszcza gdyby przyjrzeć mu się z poziomu czysto racjonalnego) jest oczywiście nieco dziecinny: dużo bym dał, żeby znaleźć się w sytuacji doktora Fleishmana. Żeby móc bez większych trosk zamieszkać w takim miejscu, wśród takich ludzi. Naprawdę.

Tu nie chodzi konkretnie o Alaskę (wcale nie jestem fanem długiej zimy). W Polsce też są takie miejsca. I w wielu innych miejscach na świecie.

Nie, nie zrozumcie mnie źle. Dobrze mi tu, gdzie jestem, nie narzekam na swoje życie. Ale może kiedyś… Jak dzieci będą już dorosłe…

…Zamieszkamy gdzieś indziej?

Weź mnie w góry dalekie, weź mnie w góry ogromne…

 

Mrucznka Odcinkowa

Pisał Puchatek jakiś czas temu o swojej manii związanej z kultowym serialem „Z Archiwum X”. Mania jest kontynuowana, kolejne odcinki pochłaniane z radością.

Niestety, „X” ma jedną wadę – ogląda go Puchatek samotnie. M. – przy całej swojej tolerancji dla puchatkowych zboczeń – serialu nie toleruje (w ogóle nie znosi nic, co choćby trąci horrorem – a trzeba przyznać, że niektóre odcinki owszem, trącą ;-).

Siada sobie zatem Puchatek wieczorkiem, kiedy M. już zwykle śpi, z kubeczkiem herbaty i kontempluje ;-).

Ale oto – hear ye, hear ye! – dobry los uśmiechnął się do Puchatka oferując mu możliwość spędzania czasu telewizyjnego także u boku ukochanej. Gdyż pewne wydawnictwo (którego takoż Puchatek reklamować nie będzie, bo mu za to nikt nie płaci…) zaczęło właśnie wydawanie innego superkultowego serialu, tym razem – uwielbianego pasjami przez oboje Puchatków.

Pierwsze dwa odcinki juz mamy. Ten niepowtarzalny nastrój… To specyficzne poczucie humoru…

Panie i panowie:

Przed Wami „Northern Exposure”, czyli „Przystanek Alaska”. Witamy w Cicely 😉

(Kategoria „Puchatek Poleca”, rzecz prosta).

 

Mruczanka Wiosenna, Co Nie Znaczy że Pozytywna

Niestety, Puchatek odczuwa wszlekie klasyczne symptomy zbliżającej się wiosny. A najbardziej charakterystycznym (i, trzeba przyznać, najtrudniejszym do opanowania…) jest ABSOLUTNY, CHRONICZNY SPADEK CHĘCI DO PRACY.

Długi spacer? Chętnie. Rower? Jak najbardziej. Wyjechać gdzieś? Czemu nie. A skoro sumienie nie pozwala na żadną z powyższych aktywności, to można przynajmniej wstać od biurka i zrobić sobie …nasty kubek herbaty czy filiżankę kawy. Zawszeć to kilka minut nicnierobienia.

A robota – wbrew starym przysłowiom – ma jednak coś z zająca: jak się jej raz pozwoli uciec, to potem strasznie trudno ją dogonić. I robią się zaległości. Ech. 😦

 

Mruczanka o Konflikcie Interesów

Kiedyś (dawno, dawno temu, obecność po drodze gór i lasów zależy od miejsca zamieszkania Czytelnika) było tak, że Puchatek pracował w Jednej Dużej Gazecie, a M. właśnie urodziła Pietruszkę i chwilowo „siedziała w domu”* z Wyżej Wymienionym.

Praca w gazecie to dom wariatów – cały tydzień człowiek biegał, skakał, gadał z setką ludzi na raz, pisał na akord jakieś teksty tylko po to, żeby za moment znowu biec gdzieś „na miasto”.

Kiedy więc przychodził wreszcie dzień wolny od pracy – Puchatki miały lekki konflikt interesów. Puchatek – zmęczony „bieganiem” najchętniej posiedziałby chwilę w domu, muzyki posłuchał, pogadał i nacieszył się spokojem. M. natomiast – znudzona „siedzeniem w domu” – miała ochotę gdzieś wyjść, zorganizować jakoś wspólny czas.

Teraz jest odwrotnie. To Puchatek siedzi w domu (i pracuje ciężko, żeby nie było!), a M. wychodzi razem z Potworami (trzy razy w tygodniu). No i „konflikt” siłą rzeczy jest „w przeciwną stronę” – bo Puchatka nosi, a M. (nieco ostatnio… jakby to powiedzieć… obszerniejsza** 😉 niespecjalnie ma ochotę się gdzieś ruszać…

A Puchatka jakieś lasy ciągną… Góry jakieś… Echhhhh… 😉

__________________

* „Siedzenie w domu” pisze Puchatek w cudzysłowie, gdyż każdy kto miał okazję mieć małe dziecko wie, iż siedzenie jest zwykle OSTATNIĄ rzeczą, którą można w tym czasie robić. Czyli – chodzi o pewien skrót myślowy. Howgh.

** Jak w starym dowcipie, w którym pewien gazda rozmawia przez telefon z miejscowym lekarzem:

– Panie dochtoze, przijezdzojcie, bo mojo staro rodzi!

– A bóle już ma? – dopytuje lekarz.

– Łooo, jesce jakom wielkom! 😉

Mruczanka Obrzydliwa

M. obcina Piłeczce paznokcie. Jedna nóżka, druga nóżka, jedną łapka, druga… Ale kiedy dochodzi do palca wskazującego prawej łapki – Piłeczka stanowczo prostestuje.

– Nie, tego mi nie obcinaj, bo ten mi jest BARDZO potrzebny!

– Do czego potrzebny? – dziwi się M.

– Jak to, „do czego” – reaguje z oburzeniem dziecię. – Do dłubania w uchu!

🙂

 

Mruczanka Spacerowa

Koszmarny dzień. Był wczoraj, znaczy się. Jakieś tysiące małych, umęczliwych robótek – a to artykuł dla Portalu, a to jakieś prasówki dla kolegi S. – uniemożliwiły mi normalną pracę nad książką, którą tłumaczę. A kiedy już myślałem, że uda mi się wszystko zamknąć do popołudnia i mieć trochę spokoju, zadzwonił Teść, że… właśnie jest w drodze. O, jak miło. Mattkapolka ostatnio pisała o sowjej teśiowej, ja pewnie o Teściu też wkrótce parę słów napiszę.

Tak czy owak – popołudnie z głowy. Kiedy wreszcie skończyłem wszystko, co musiałem skończyć wczoraj – była dziesiąta wieczorem. A ja byłem tak zmęczony, że nawet spać mi się już nie chciało.

Postanowiłem zatem pójść na spacer. Tak, właśnie o dziesiątej wieczorem.

Z Puchatkowej Uliczki da się pójść w dwie strony – w lewo, czyli „do miasta”, albo w prawo, czyli „na pola”. Poszedłem w prawo. Pola są najprawdziwsze – jeszcze …naście lat temu była tam wieś. Dalej jest lasek, jakieś stawy rybne, trochę nowowybudowanych domów oraz dużo ciszy i spokoju. Zwłaszcza nocą.

Nad ziemią unosiła się warstwa mgły, nad głową świeciły mi gwiazdy, nie było żadnych ludzi, żadnych samochodów, nawet psy prawie nie szczekały. Cisza. Prawie już zapomniałem, jak dobrze jest wędrować nocą (nawet, jeśli ta wędrówka ogranicza się do pięciu kilometrów i trwa godzinę).

A las nocą to chyba jedno z najpiękniejszych miejsc, jakie można sobie wyobrazić…

Wracając puściłem sobie jeszcze „Eelemental” Loreeny McKennitt (podziękowania dla producentów komórek z odtwarzaczami MP3 😉 – i wróciłem do domu wyluzowany, uspokojony, wyciszony. Całe napięcie, zdenerwowanie i jazgot spłynęły ze mnie do ostatniej kropli.

A na koniec dnia okazało się w dodatku, że po pierwsze – Ważne Wydawnictwo wreszcie raczyło zapłacić, a po drugie – w sobotę przyjadą do nas Serdeczni, a Rzadko Widywani Znajomi, między innymi Znajoma o Wielkim Głosie, ta od KARTKI Z AWINIONU. Więc moze wreszcie kartka trafi do adresatki? 🙂

Czyli – dzień fatalny o miłym zakończeniu. Lepiej tak, niż odwrotnie.

 

Mruczanka Prospołeczna

Takie małe nawiązanie do tego, co napisałem TUTAJ.

Zbliża się czas rozliczeń z fiskusem. Wielu z nas – bardzo rozsądnie – oddaje 1 proc. swojego podatku Organizacjom Pożytku Publicznego. I słusznie – po co pakować w Worek Bez Dna i Becikowe Dla Każdego, skoro można te pieniądze wydać Lepiej.

Jeśłi nie zdecydowaliście jeszcze, na co Wasze parę groszy ma pójść – wejdźcie koniecznie TUTAJ.

I tyle.