O Bardzo Szacownym Wydawnictwie, co to zupełnie się nie spieszyło z płaceniem, już tu pisałem. Niestety, choć pieniądze wreszcie się pojawiły, to problemy z Wydawnictwem wcale się nie skończyły.
Dzwoni Pani Redaktor K., która to obie tłumaczone przeze mnie książki redaguje (nota bene – robi to, moim zdaniem, nie do końca profesjonalnie, a w każdym razie ja kilka spraw rozwiązałbym zupełnie inaczej – ale to inna historia). Oznajmia mi, że są już wydruki próbne obu książek (czyli cały tekt wydrukowany na luźnych kartkach, ale już złamany i ułożony tak, jak będzie w książce, łącznie z ilustracjami, czcionkami i takimi tam). No i czy ja będę w Warszawie w najbliższych dniach, to bym odebrał.
Jestem zdziwiony, ale staram się tego nie okazywać (jeszcze). No bo – Bogiem a prawdą – skoro tłumaczenie oddałem, zostało przyjęte (na co mam podpisany paoierek), a potem jeszcze przejrzałem i zaaprobowałem pierwszą redakcję (walcząc co prawda o kilka rozwiązań do upadłego…) – to w zasadzie co mnie to wszystko dalej obchodzi?
No, ale dobrze – załóżmy optymistycznie, że to objaw szacunku dla tłumacza, który ma prawo (…) przejrzeć i skomentować zmiany, jakich dokonano na jego (…) tekście.
Ale Pani Redaktor mówi mi, że (skoro w Warszawie nie będę), to ona mi wyśle te wydruki kurierem. Po dwa egzemplarze.
Tu moja słynna Czerwona Lampka zaczyna energicznie migać. – Dlaczego dwa? – pytam.
– No, bo jeden do przejrzenia i ewentualnych uwag, a drugi żeby pan mógł zrobić indeks – oznajmia Pani Redaktor takim tonem, jakby to było oczywiste.
Nie, to nie jest oczywiste. „Robienie” indeksu do tego typu książki to kilka dni ciężkiej pracy, która zdecydowanie nie należy do tłumacza. To TYPOWA praca redakcyjna. Pani Redaktor – zapewne ze względu na mój młodo brzmiący w słuchawce głos – wyszła zdaje się z założenia, że ma do czynienia z nieopierzonym gówniarzem, który nie wie co do kogo należy i bez słowa odwali za nią JEJ pracę.
Miała pecha, bo to nie jest pierwsza książka, którą w życiu tłumaczyłem. Co więcej, kilka książek także w życiu redagowałem – i wtedy JA robiłem indeks, bibliografię i tym podobne przyjemności. I do głowy by mi nie przyszło, żeby to proponować tłumaczowi.
– O, naprawdę? – zapytałem zatem, tym razem nie kryjąc już zdziwienia. – Myślałem, że to będzie robić redakcja?…
– A, wie pan, to ja dopytam… – speszyła się Pani Redaktor i szybko zakończyła rozmowę. O indeksie więcej mowy nie było, kurier przywiózł mi po jednym egzemplarzu obu książek…
A co do poprawek i zmian, jakie Pani Redaktor wprowadziła, to może zmilczę. Powiem tylko, że na przykład uparła się, aby zostawić niektóre tytuły przytaczanych w tekście prac w wersji autora, czyli np. pisane częściowo małymi literami (po angielsku każde słowo tytułu z wyjątkiem przyimków piszemy wielkimi literami – taka zasada; autor – nota bene, jak wie Sia.sia, w ogóle popełanijący mnóstwo błędów, pisuje je różnie. Uznałem, że trzeba to zmienić i ujednolicić. Pani redaktor uznała, że nie, bo przecież „…autor wie lepiej”. Nie pomogło nawet wskzania linków do stron wydawców tych książek, gdzie pisownia jest poprawna…).
Czuję się zażenowany. Poczekam jeszcze na ostatnią część honorarium (po wydaniu książek, czyli wrzesień / październik…), a potem zamierzam na furtce wywiesić ogłoszenie z logo Szacownego Wydawnictwa i napisem „Tych państwa nie obsługujemy”…