Ano, w Tatrach byliśmy, jako przed wyjazem pisałem. Dużo się działo, chodziliśmy nieco (doszliśmy z Potworami na Rusinową, co samo w sobie – w tym składzie – jest wyczynem. Wygląda na to, że po trochu, po kawałku, będzie można jednak Potworom góry pokazywać.
Coś jeszcze pewnie o tym napiszę, jakieś zdjęcia powrzucam na Picasę – ale to już chyba nie dziś. Bo dziś wstaliśmy o trzeciej w nocy, żeby wyruszyć o czwartej i ominąć korki na zakopiance. I teraz trochę jestem mało przytomny…
Ale dziś muszę Wam opowiedzieć coś, co tam przeżyłem. Ale najpierw mały wstęp.
Jestem człowiekiem wierzącym. Moja wiara jest dla mnie ważna. Od wielu lat jestem świadomym, zaangażowanym członkiem Kościoła. Fakt – zawsze (operując pewnymi uproszczonymi symbolami…) bliżej mi było to „Tygodnika Powszechnego” czy „Przeglądu Powszechnego” niż do Radia M. czy telewizji na T. Bliżej do ks. Bonieckiego, o. Oszajcy, ks. Tischnera czy biskupa Życińskiego niż do o. Rydzyka i jemu podobnych. Do prawdziwej duchowości (konsekwentnej, otwartej, takiej jaką proponował ks. Franciszek Blachnicki) niż do prymitywnego populizmu wiadomych mediów.
Muszę jednak powiedzieć, że od dosyć długiego czasu moje bycie w Kościele było dla mnie coraz trudniejsze. Coraz bardziej byłem zmęczony bezmyślnością i integryzmem sporej części Kościoła w Polsce. Coraz bardziej irytwało mnie, że przed moimi znajomymi i bliskimi muszę „świecić oczami” za machlojki o. Rydzyka, za antysemityzm w radiu na M., za politykierstwo niektórych duchownych (właśnie politykierstwo, niemające nic wspólnego z odpowiedzialnym uprawianiem polityki rozumianej jako troska o dobro wspólne), za ton, formę i nastrój wypowiedzi niektórych biskupów. Że nazwanie pedofila pedofilem było nazywane „atakiem na Kościół” tylko dlatego, że ten akurat pedofil nosił sutannę…
Oczywiście, jak napisałem wyżej, Radio M. to tylko przykład, nawet jeśli ekstremalny.
Było mi czasami naprawdę ciężko. Bolało mnie, że mój Kościół tak wygląda, że ta rzeczywistość, która dużo dla mnie znaczy, coraz częściej – jak zresztą powiedział kardynał Dziwisz… – ma w oczach świata „twarz o. Rydzyka”. Bolało, że kolejni politykierzy wycierają sobie gębę Chrystusem i Kościołem dla własnych politycznych korzyści. Że w kulturze wyrosłej na Augustynie, Tomaszu, Pascalu, Tomaszu Morusie i tylu innych promuje się bezmyślność, owczy pęd. Że formułką „Nauczanie Kościoła” pokrywa się zwykłą niechęć do podejmowania trudnych decyzji, do samodzielnego myślenia, do podejmowania odpowiedzialności, do wyrażania własnego zdania. I tak dalej, i tak dalej – myślę, że każdy mniej więcej rozumie, o co mi chodzi.
Ale ad rem. Byliśmy w Białce Tatrzańskiej, gdzie siostry serafitki prowadzą dom pomocy społecznej dla dzieci upośledzonych umysłowo.
Dzieci… Część tych „dzieci” to już dorośli ludzie. Ludzie, którzy trafili do sióstr jako małe dzieci, a teraz mieszkają tam nadal, bo… Bo nie mają gdzie pójść.
Na dole domu znajduje się duża sala dla najciężej upośledzonych dzieci. Niepełnosprawność umysłowa łączy się u nich z niepełnosprawnością fizyczną, a najczęściej z niej właśnie wynika. Z wad rozwojowych, genetycznych, z porażeń mózgowych.
Poskręcane, bezwładne ciała, wiecznie otwarte usta, z których w najlepszym przypadku dobywa się bezkształtny jęk. Część z nich karmiona jest dożołądkowo, przez sondy. Niektóre poruszają się w specjalnych chodzikach, inne samodzielnie potrafią tylko leżeć.
Dwaj bliźniacy, którzy „tacy się urodzili”, trafili tu kiedy mieli kilka tygodni. Dziś mają po osiemnaście lat. Mały Gabryś, którym rodzice opiekowali się do trzeciego roku życia, trafił tu po śmierci matki, bo ojciec nie był w stanie zapewnić mu opieki. Dziś ma bodaj sześć czy siedem lat, waży dwanaście kilo (czyli tyle, co mój najmłodszy synek, który ma rok i dwa miesiące…).
To takie dzieci, które w Sparcie zrzucano ze skały. Które w Trzeciej Rzeszy „miłosiernie uśmiercano”. Których rodzicom dziś w wielu miejscach świata proponuje się już tylko eutanazję, żeby „się nie męczyły”.
A te siostry stworzyły im dom.
Tak, właśnie dom. Bo to nie jest zwykły „zakład opiekuńczy”. To jest Dom z prawdziewgo zdarzenia. Siostry nie „opiekują się” tymi dziećmi. One są z nimi przez cały czas. Karmią, poją, przewijają, rehabilitują – ale też rozmawiają, przytulają, każdego z nich traktują jak własne dziecko. Co więcej – traktują jak Człowieka. Bez taniego współczucia i łzawych wzruszeń – ale z takim ogromem naturalnej, „zwyczajnej” miłości, która mnie po prostu zatkała. Uwierzcie mi, nie jestem człowiekiem specjalnie „wzruszliwym” (kto mnie zna, ten wie…) – ale tam przez cały czas modliłem się, żeby ktoś nie zaczął czegoś do mnie mówić, bo jakbym spróbował coś odpowiedzieć, to bym się poryczał jak dziecko.
Dom jest zbudowany i wyposażony tak, jak domy pomocy na amerykańskich filmach. Wszystko jest w najlepszym gatunku. Jest nawet mały basen, w którym organizuje się zajęcia terapuetyczne. Ktoś zapytał, czy to nie rozrzutność. – Rozrzutność? – zdziwiła się siostra, która nam pokazywała dom. – Proszę pani, te dzieci nie mają NIC – podkreśliła. – Nie mają domów, nie mają żadnego świata poza tym domem. Chcemy, żeby przynajmniej tu miały najlepsze możliwe warunki.
Pieniądze? Oczywiście państwowe dotacje nie pokrywają dziesiątej części kosztów. Ale kiedyś przyjechali tu jacyś Amerykanie polskiego pochodzenia. Szukali kwater, zobaczyli dom, popłakali się. Po powrocie do USA zorganizowali zbiórkę – i od tego czasu organizują ją co roku. A kiedyś zjawli się – też przypadkiem – jacyś Duńczycy. Po powrocie do domu załozyli fundację i wspierają dom. A kiedyś przyjechał jakiś zamożny pan z Warszawy – najpierw zrezygnował z urlopu i przez tydzień pomagał, potem zaczął organizować zbiórki wśród znajomych biznesmenów. I tak dalej, i tak dalej… Miłość uruchamia w ludziach człowieczeństwo. Banał, prawda?
Sześćdziesiątka Bardzo Chorych Dzieci – dzieci które będą Bardzo Chore już do końca życia – ma Dom. Tak, jest kilkunastu świeckich pracowników – jacyś opiekunowie, rehabilitanci, terapeuci – którzy przychodzą „na godziny”. Ale większość pracy wykonują same siostry. I robią to z taką miłością i oddaniem (widziałem to!), wobec których czuję się o, taki malutki.
I wiecie co?
To jest mój Kościół. To jest Kościół, do którego należę i do którego chcę należeć. To jest Kościół żywy, prawdziwy. Święty. I nie zmieni tego żaden Rydzyk czy inny biznesmen czy politykier w zakonnej kiecce.
Gdybyście byli w okolicach Białki Tatrzańskiej, zajrzyjcie tam. Warto.