Tytuł zobowiązuje – a zatem najpierw o literkach 😉
Najbliższe dwa – trzy tygodnie to książka dla Dużego Amerykańskiego Wydawnictwa, popularnonaukowa, ale dla dzieci (gimnazjum). Czyli – może nie powalająca intelektualnie, ale przynajmniej w miarę ciekawa. Mity, legendy, podania ludowe i ich wpływ na współczesną kulturę, nie tylko masową. Czyli tematyka jakże Puchatkowi bliska 🙂
Potem – kolejny miesiąc to książka dla Bardzo Małego Wydawnictwa, tego samego, które wydało „Tybet”… Książka (mam ją już na biurku) opowiada o Dalajlamie. Szczegółów podać nie mogę, bo książka rzeczona także na Zachodzie… jeszcze się nie ukazała. To, co mam przed sobą, to egzemplarz „próbny”, w okładkach z szaergo papieru, po redakcji ale przed ostateczną korektą („…mogą się zdarzyć literówki…”).
Mówiąc uczciwie ani Tybet, ani buddyzm tybetański, ani osoba Dalajlamy, ani w ogóle Azja nigdy nie były moja pasją. Co nie zmieia faktu, że to jest po prostu ciekawe. I znakomicie napisane – autor (przepraszam, szczegółów na razie podać nie mogę) to uznany pisarz, laureat paru nagród literackich, mający na koncie sporo naprawdę dobrych książek, stały współpracownik i felietonista paru najlepszych gazet w Wielkiej Brytanii… Jakaż to będzie miła odmiana po drętwym, sztucznym i naukawym języku profesora B…. 🙂
Jak tłumaczę dobrą literaturę, to znacznie mniej się męczę – nawet, jeśli wymaga ona tyle samo wysiłku, szukania, sprawdzania i kombinowania. Finansowo to oczywiście znacznie mniej opłacalne niż wiele innych rzeczy, ale jak się cały rok tłumaczy michałki (choćby bardzo naukowe…) to można raz w roku zająć się pracą „bardziej dla sztuki” 🙂
***
A muzycznie: Puchatkowe Odkrycie Roku.
Nie, nic supernowego 🙂
Na „rynku muzycznym” średnio co tydzień pojawia się kolejne nazwisko „niepowtarzalnej gwiazdy”, najczęściej słodko-plastikowej panienki, której głosu ani stylu nikt nie jest w stanie odróżnić od tysięcy jej podobnych „niepowtarzalnych gwiazd” wpluwanych z niezwykłą regularnością przez międzynarodową machinę promocyjną. Wiadomo, takie „niepowtarzalne gwiazdy” szybko się publiczności nudzą (i nic dziwnego…), więc trzeba promować nowe. Show must go on.
Gdyby człowiek chciał posłuchać choć przez kilka chwil każdej z nich, na nic innego nie miałby już czasu (swoją drogą – jakże ja współczuję dziennikarzom muzycznym, którzy z zawodowego obowiązku muszą to całe badziewie znać…). Dlatego też muszę przyznać, że wielokrotnie słyszę w radiu jakieś nazwiska, po których padają określenia „gwiazda”, „przebój” i tym podobne – a ja w życiu o nich nie słyszałem.
A jednak czasami – nie za często – zdarzają się wyjątki. Pojawia się ktoś, kto naprawdę ma coś do zaproponowania. A ja na kogoś takiego trafiam (z wyżej wymienionych przyczyn…) zwykle długo, dłuuugo po „premierze”…
No i właśnie trafiłem. Zafascynowała mnie Pewna Pani (oczywiście mówię o fascynacji czysto muzycznej, żeby nie było ;-).
Katie Melua śpiewa naprawdę znakomite rzeczy. Znakomite muzycznie: na pierwszy „rzut ucha” proste i bez fajerwerków, ale jak się wsłuchać… Trochę w tym jazzu, chwilami trochę bluesa, trochę innych klimatów. Niby to lekkie, niby trafia na listy przebojów nawet – ale nic wspólnego nie ma ze znakomitą więszością popowej papki, którą karmią nas media.
Znakomite są jej teksty – naprawdę poetyckie, operujące ciekawymi porównaniami, metaforyką, nastrojem…
Znakomite jest także wykonanie. Melua śpiewa do bólu naturalnie, jest sobą, nie szarżuje (choć w wielu piosenkach słychać, że naprawdę sporo potrafi). Nikogo nie udaje. Jej interpretacje są bardzo osobiste, niezwykle szczere – czy śpiewa własne utwory, czy takie klasyki jak „Moon River”. Ostatnio w radiu (radia słucham głównie w samochodzie…) najczęściej słychać jej przebój „If You Were a Sailboat” – skądinąd naprawdę kapitalna piosenka (co rzadkie) ze świetnym tekstem (co jeszcze rzadsze, zwłaszcza w przypadku „piosenek o miłości”). Ale posłuchajcie jej „Shy Boy”, czy „Nine Million Bicycles”, albo „The Closest Thing to Crazy”… Rewelacja.
No i jest jeszcze coś, co mnie zupełnie rozbroiło: jej wykonanie „In My Secret Life” Leonarda Cohena. Ta sama muzyka, te same słowa – a zupełnie inny utwór… Bardzo „cohenowski” w klimacie, a jednak niezwykle autorski… Bez „interpretacyjnych fajerwerków” (po jakie zwykle sięgają wykonawcy piosenek Cohena starając się ukryć fakt, że nie potrafią stworzyć „klimatu”) – ale też bez nachalnego „udawania Cohena” (co robi na przykład Zębaty). Perełka.
Już wiem, na jakie płyty będę w najbliższym czasie polował na Allegro. Jak tylko zapłacą mi za profesora B… 🙂
Tak, zdecydowanie pani Katie Melua trafia na listę sygnowaną „Puchatek Poleca”. 🙂