Mruczanka Stuknięta Psia Krew

Wyjeżdżał Puchatek z podporządkowanej. Skręcał był w lewo. Stanął, jak Pan Bóg przykazał. Popatrzył w prawo – pusto. Popatrzył w lewo – jedzie zielony Golf i miga prawym migaczem, że skręcać będzie w tę ulicę, z której Puchatek wyjeżdża.

No, jak on skręca, to Puchatek rusza.

BUUUUUM.

Cholera, nie skręcił.

Kierowca (nota bene – znajomy, jak się okazało) przysięgał, że kierunkowskazu nie wrzucał. Puchatek kierunkowskaz widział – ale odpuścił. I tak nie udowodni, a choćby udowodnił – to i tak z punktu widzenia kodeksu drogowego jest Puchatka wina. Bo z podporządkowanej, bo zasada ograniczonego zaufania, bo teoretycznie nie powinien Puchatek ruszać, aż tamten zacznie skręcać…

Prawy błotnik, zderzak, atrapa, oba reflektory, chłodnica, etc.

I już Puchatek nie ma wątpliwości, że postąpił słusznie wykupując pełne auto-casco i assistance. Bo tak – cała naprawa na koszt ubezpieczyciela. Tyle, ze Puchatkowi składkę podniosą – ale zważyszy, że ubezpieczenie ma do października, to obecnie najmniejsze zmartwienie.

A, Puchatek cały. Tylko wkurzony. Trochę.

Żesz, by to szlag.

Ot, co.

Mruczanka Literacko-Muzyczna…

Tytuł zobowiązuje – a zatem najpierw o literkach 😉

Najbliższe dwa – trzy tygodnie to książka dla Dużego Amerykańskiego Wydawnictwa, popularnonaukowa, ale dla dzieci (gimnazjum). Czyli – może nie powalająca intelektualnie, ale przynajmniej w miarę ciekawa. Mity, legendy, podania ludowe i ich wpływ na współczesną kulturę, nie tylko masową. Czyli tematyka jakże Puchatkowi bliska 🙂

Potem – kolejny miesiąc to książka dla Bardzo Małego Wydawnictwa, tego samego, które wydało „Tybet”… Książka (mam ją już na biurku) opowiada o Dalajlamie. Szczegółów podać nie mogę, bo książka rzeczona także na Zachodzie… jeszcze się nie ukazała. To, co mam przed sobą, to egzemplarz „próbny”, w okładkach z szaergo papieru, po redakcji ale przed ostateczną korektą („…mogą się zdarzyć literówki…”).

Mówiąc uczciwie ani Tybet, ani buddyzm tybetański, ani osoba Dalajlamy, ani w ogóle Azja nigdy nie były moja pasją. Co nie zmieia faktu, że to jest po prostu ciekawe. I znakomicie napisane – autor (przepraszam, szczegółów na razie podać nie mogę) to uznany pisarz, laureat paru nagród literackich, mający na koncie sporo naprawdę dobrych książek, stały współpracownik i felietonista paru najlepszych gazet w Wielkiej Brytanii… Jakaż to będzie miła odmiana po drętwym, sztucznym i naukawym języku profesora B…. 🙂

Jak tłumaczę dobrą literaturę, to znacznie mniej się męczę – nawet, jeśli wymaga ona tyle samo wysiłku, szukania, sprawdzania i kombinowania. Finansowo to oczywiście znacznie mniej opłacalne niż wiele innych rzeczy, ale jak się cały rok tłumaczy michałki (choćby bardzo naukowe…) to można raz w roku zająć się pracą „bardziej dla sztuki” 🙂

***

A muzycznie: Puchatkowe Odkrycie Roku.

Nie, nic supernowego 🙂

Na „rynku muzycznym” średnio co tydzień pojawia się kolejne nazwisko „niepowtarzalnej gwiazdy”, najczęściej słodko-plastikowej panienki, której głosu ani stylu nikt nie jest w stanie odróżnić od tysięcy jej podobnych „niepowtarzalnych gwiazd” wpluwanych z niezwykłą regularnością przez międzynarodową machinę promocyjną. Wiadomo, takie „niepowtarzalne gwiazdy” szybko się publiczności nudzą (i nic dziwnego…), więc trzeba promować nowe. Show must go on.

Gdyby człowiek chciał posłuchać choć przez kilka chwil każdej z nich, na nic innego nie miałby już czasu (swoją drogą – jakże ja współczuję dziennikarzom muzycznym, którzy z zawodowego obowiązku muszą to całe badziewie znać…). Dlatego też muszę przyznać, że wielokrotnie słyszę w radiu jakieś nazwiska, po których padają określenia „gwiazda”, „przebój” i tym podobne – a ja w życiu o nich nie słyszałem.

A jednak czasami – nie za często – zdarzają się wyjątki. Pojawia się ktoś, kto naprawdę ma coś do zaproponowania. A ja na kogoś takiego trafiam (z wyżej wymienionych przyczyn…) zwykle długo, dłuuugo po „premierze”…

No i właśnie trafiłem. Zafascynowała mnie Pewna Pani (oczywiście mówię o fascynacji czysto muzycznej, żeby nie było ;-).

Katie Melua śpiewa naprawdę znakomite rzeczy. Znakomite muzycznie: na pierwszy „rzut ucha” proste i bez fajerwerków, ale jak się wsłuchać… Trochę w tym jazzu, chwilami trochę bluesa, trochę innych klimatów. Niby to lekkie, niby trafia na listy przebojów nawet – ale nic wspólnego nie ma ze znakomitą więszością popowej papki, którą karmią nas media.

Znakomite są jej teksty – naprawdę poetyckie, operujące ciekawymi porównaniami, metaforyką, nastrojem…

Znakomite jest także wykonanie. Melua śpiewa do bólu naturalnie, jest sobą, nie szarżuje (choć w wielu piosenkach słychać, że naprawdę sporo potrafi). Nikogo nie udaje. Jej interpretacje są bardzo osobiste, niezwykle szczere – czy śpiewa własne utwory, czy takie klasyki jak „Moon River”. Ostatnio w radiu (radia słucham głównie w samochodzie…) najczęściej słychać jej przebój „If You Were a Sailboat” – skądinąd naprawdę kapitalna piosenka (co rzadkie) ze świetnym tekstem (co jeszcze rzadsze, zwłaszcza w przypadku „piosenek o miłości”). Ale posłuchajcie jej „Shy Boy”, czy „Nine Million Bicycles”, albo „The Closest Thing to Crazy”… Rewelacja.

No i jest jeszcze coś, co mnie zupełnie rozbroiło: jej wykonanie „In My Secret Life” Leonarda Cohena. Ta sama muzyka, te same słowa – a zupełnie inny utwór… Bardzo „cohenowski” w klimacie, a jednak niezwykle autorski… Bez „interpretacyjnych fajerwerków” (po jakie zwykle sięgają wykonawcy piosenek Cohena starając się ukryć fakt, że nie potrafią stworzyć „klimatu”) – ale też bez nachalnego „udawania Cohena” (co robi na przykład Zębaty). Perełka.

Już wiem, na jakie płyty będę w najbliższym czasie polował na Allegro. Jak tylko zapłacą mi za profesora B… 🙂

Tak, zdecydowanie pani Katie Melua trafia na listę sygnowaną „Puchatek Poleca”.  🙂

Mruczanka z Dzikiego (…) Zachodu

Pietruszka, wychodząc z wanny, skarżył się wczoraj, że coś go swędzi. Po łapce się drapał. Oględziny rzeczonej łapki (i reszty Szanownego Prawie Sześciolatka) nic wszakże nie wykazały. Ano cóż – swędzi, trudno. Może go co użarło?

***

Minęły trzy godziny. Puchatek z M. szykowali się już do spania, ale jeszcze o czymś zawzięcie dyskutowali. Nagle z sypialni Potworów dały się słyszeć charakterystyczne odgłody: BUM – SZUR – PAC – TUPTUPTUPTUP…

I po chwili zbliżającego się tuptupania w drzwiach sypialni pojawił się nieduży, acz mocno zaspany człowiek.

Wzrostem przypominał Pietruszkę. Fryzurą rozwichrzoną – takoż. Nawet piżamkę miał zdecydowanie pietruszkową. Tylko jeden szczegół sie nie zgadzał.

Otóż nieduży człowiek w pietruszkowej piżamie był C Z E R W O N Y. Czerwony jak wódz Apaczów po prostu.

Czerwony pysio. Czerwone łapy. Czerwone nogi. Czerwona szyja. Po podciagnięciu i opuszczeniu stosownych części ubioru okazało się, że za to brzuch i pupa też. Czerwone.

***

Szybki telefon do pietruszkowej Chrzestnej Mamy, lekarza pediatry zresztą. Jakieś pytania z gatunku „…a czy to jest bardziej czerwone, czy bardziej takie różowe?…”. I decyzja, że jednak trzeba do lekarza, bo kto wie, jak to się rozwinie…

Do lekarza. Ha, o północy do lekarza… Na szczęście w szpitalu w G. jest bardzo sprawna nocna pomoc lekarska.

Pani Doktor – siwa, sympatyczna starsza pani – zareagowała bardzo spokojnie. Obejrzała, westchnęła i zapytała:

– Czy ten młody indianin jadł dziś mandarynki?

Jako żywo, jadł. Ale przecież jadał już wielokrotnie i jeszcze nigdy…

– Tak bywa – oznajmiła Pani Doktor spokojnie. – Może trafił na jakąś bardziej pryskaną… – Po czym zwróciła się do pielęgniarki: – Pani Aniu, 30 miligramów Czegoś-Tam-Takiego proszę. Domięśniowo.

Pani pielęgniarka strzykawkę wyciagnęła, rzeczonego specyfiku w nią nabrała, Pietruszka dostał szprycę w pupsko.

– Ale dzielny facet, nawet nie drgnął! – powiedziała z uznaniem Pani Doktor.

– No ba! – skomentował Puchatek. Z dumą 🙂

A Pietruszka po zejściu z kolan odwrócił się i z tym swoim szczerbatym uśmiechem (górne jedynki przeszły na własność Wróżki Zębuszki) powiedział do Puchatka:

– Ale powiesz mamie, że byłem dzielny?

***

Pół godziny później byliśmy już w domu. Do rana po indiańskiej karnacji zostało tylko niewielkie kółko na pupie i jeszcze mniejsze na prawej nodze.

A dziś rano do przychodni, do naszej Stałej Pani Doktor.

Diagnoza: pokrzywka. Terapia: zyrtec, wapno. I nie przejmować się.

A, i „może się powtórzyć”.

Baaardzo pocieszające 🙂

Mruczanka z Elementami Klasyki

Potwory bawią się w ogródku (podgoda iście wiosenna…). Piłeczka bawi się z Szymusiem, synkiem znajomych (na przechowaniu).

Pietruszka coś kombinuje (szczegóły nieznane), ale mu nie wychodzi. A jak Pietruszce nie wychodzi, to Pietruszka się wścieka. Ten typ tak ma.

– Tatoooo! – okrzyk Pietruszki z ogrodu. Głos rozżalony, wyraźnie obrażony na życie.

– Co się stało, Pietruszko? – pyta Puchatek. A Pietruszka, z miną naburmuszoną, wielce obrażony, Absolutnie poważnie:

– Nie lubię poniedziałku!

Nie ty jeden, synu, nie ty jeden… 🙂

***

Piłeczka, po powrocie z ogródka, do Szymusia, którego Puchatek zaraz odwozi do rodziców:

– Tylko pamiętaj, powiedz swojej mamie że chcesz się ze mną ożenić!

Kurtyna opada łapiąc się za głowę.

Mruczanka Karnawałowa

A w przedszkolu był wielki bal… O, jaki wielki… I to w sam Tłusty Czwartek! Były pączki, ciastka i piętnaścioro poprzebieranych dzieciaków. Łomattko 🙂

Swoją drogą – ewolucja przebrań daje do myślenia. Jeszcze w ubiegłym roku Pietruszka stanowczo zażądał, żeby go przebrać za renifera (i tak też się stało). Piłeczka natomiast była biedronką. Przeznakomitą biedronką – siedmiokropką.

W tym roku Pietruszka przebrany był za kosmonatutę.

A Piłeczka – oczywiście – za królewnę.

W pewnym wieku dziewczynki po prostu MUSZĄ być królewnami, księżniczkami i wróżkami. Nawet Piłeczkowa Koleżanka, która zawsze, na wszelkich przebieranych kinderbalach występowała jako kot, w tym roku była wróżką w różowej (a jakże) sukience. Ha, taki wiek widocznie.

Poniżej: królewna Piłeczka i kosmonauta Pietruszka. Bez komentarza 🙂