Codzienność taka…

Nie piszę, bo nie mam kiedy. Więc teraz piszę, bo akurat mam chwilę. Bo jest wieczór. I łazienka zajęta (…), więc jeszcze nie mogę pójść spać. A już chyba chciałbym.

Książkę dostałem do tłumaczenia. I dobrze, bo – nie ukrywam – sytuację finansową mi to trochę (choćby chwilowo) ratuje. A ponieważ Duże Naukowe Wydawnictwo nie płaci ostatnio zaliczek, to jak dostanę całą sumę pod koniec listopada, to przynajmniej o święta nie będę musiał się martwić. To jest plus.

Są też minusy, niestety. Minus podstawowy jest taki, że czasu jest bardzo mało. Termin super-krótki, więc książka podzielona na trzech (troje?) tłumaczy, bo gruba. Teoretycznie do końca października trzeba ją oddać. Sygnał przyszedł w drugiej połowie września, więc zadeklarowałem się, że zdążę zrobić dwieście stron. I tyle dostałem. Ale ostateczny plik do tłumaczenia przyszedł półtora tygodnia później. Więc się zarzynam, tłukąc po dziesięć stron dziennie – oczywiście niezależnie od tego, co robię „na bieżąco”, a z czego przecież nie zrezygnuję, bo… wiadomo. A książka nie jest łatwa – ciekawa wprawdzie, ale napisana językiem nie do końca przyjaznym dla użytkownika. Więc jestem zarżnięty.

***

Piłka podjęła życiową decyzję: od tygodnia mieszka w bursie w Warszawie, do domu zjeżdża na weekendy. Kiedy składała papiery stypendialne do swojej super-hiper szkoły, zaznaczyła, że bursą nie jest zainteresowana. Bursa? Trzy osoby w pokoju? WSPÓLNA ŁAZIENKA? Nieee… Lepiej dojeżdżać.

Okazało się, że sprawy mają się nieco inaczej. Z jednej strony – dojazdy okazały się bardziej męczące, niż myślała. Dzień w dzień od trzech i pół do czterech godzin w drodze. Z drugiej – w TEJ szkole bursa wygląda… Jakby to powiedzieć… Nieco inaczej. „Bursa” to po prostu wynajęte przez szkołę piętro w pobliskim (sto metrów) hotelu biznesowym. Jedno skrzydło dla dziewcząt, drugie dla chłopców. W każdym skrzydle opiekun obecny 24/7. Pokoje jednoosobowe, z łazienkami i mini-kuchenką, poza tym większa kuchnia w pokoju wspólnym. Pełen komfort. Więc Piłka się zdecydowała (bo w umowie stypendialnej bursa była uwzględniona). I teraz zamiast wstawać przed szóstą, wstaje o siódmej (a mogłaby spokojnie nawet pół godziny później). I po szkole wraca – i ma czas na naukę i nie tylko. A do domu zjeżdża na weekendy.

A ja? No, nie jest to może jeszcze „syndrom opuszczonego gniazda”, ale przyznam, że poczułem się… Dziwnie.

***

Gdzieś w biegu – w samochodzie głównie – parę nowych „odkryć” muzycznych. Ale o tym już chyba następnym razem, bo łazienka się zwolniła…