Dzień Babci, Dzień Dziadka…

Moi dziadkowie już nie żyją, niestety. Ale przy okazji tych dni chcę Wam opowiedzieć ciekawą historyjkę z ich życia. Historyjkę, która pokazuje jak skomplikowane mogły być „polskie losy”…

***

Dziadkowie ze strony mamy… On – góral, taki najprawdziwszy, z samego Zakopanego, z jednego z najstarszych rodów szlacheckich na Podhalu. Na Podhalu, jak wiadomo, nie było pańszczyzny, bo były to ziemie królewskie – więc szlachta od nie-szlachty różniła się co najwyżej nazwiskiem – bo „stanem posiadania” raczej nie.

W 1914 Dziadek miał bodaj piętnaście czy szesnaście lat – ale nakłamał, że ma osiemnaście, żeby go przyjęli do Legionów. Walczył w Legionach, po 1918 r. został zawodowym żołnierzem, w 1920 bił się pod Warszawą, był już wtedy bodaj rotmistrzem VI pułku ułanów krechowickich. Później w czasie ofensywy, kiedy zdobyli Lwów, poznał babcię – lwowiankę, ale (żeby było ciekawiej) pochodzenia węgierskiego. Dziadkowi koń okulał, a ich szwadronowy weterynarz po zdobyciu Lwowa spił się z radości w trupa… A babcia była lekarzem weterynarii. I tak się poznali.

Po zakończeniu wojny dziadek jeszcze jakiś czas służył, przez krótki czas był nawet adiutantem Marszałka – a potem, bodaj w 1935, zamieszkali z babcią we Lwowie.

***

Dziadkowie ze strony taty… O, to zupełnie inna historia. Zupełnie inna. Żadnych tradycji szlacheckich, ułańskich, wojskowych. Dziadkowie byli łódzkimi Żydami. Dziadek był stosunkowo zamożnym adwokatem, babcia była „housewife”, ale skończyła konserwatorium, grała na fortepianie…

Dziadek – jak wielu Żydów przed wojną – był komunistą. Ale takim naprawdę, na sto procent. Z przekonania. Wierzył w to, był przekonany że ZSRR to państwo najwyższego szczęścia ludu pracującego. Tłumaczył dzieła Lenina na polski. (Później, po wojnie, żartował że był w idealnej sytuacji do bycia komunistą: był zamożny, miał wielkie mieszkanie, stałe źródło przychodów, kucharkę i służącą. W takich warunkach można być komunistą i wierzyć w równość społeczną, prawda? W czasie wojny dziadkowi „wiara” w komunizm dość gruntownie przeszła – ale o tym niżej).

***

Kiedy wybuchła wojna, dziadkowie ze strony mamy nadal mieszkali we Lwowie. Lekcji historii nie będzie, każdy wie: weszli Rosjanie, zajęli Lwów (i nie tylko), zaczęli zaprowadzać własne porządki. W domu dziadków, na parterze (przejętym prawem kaduka, rzecz prosta) stacjonowali oficerowie Armii Czerwonej (szczęście w nieszczęściu, że oficerowie a nie zwykli „bojcy”). Wiąże się z tym parę zabawnych anegdot – ale to może innym razem.

Od początku – od wejścia „Ruskich” do Lwowa – babcia chciała uciekać, wychodząc z założenia, że „pod Niemcem” dziadek jako oficer trafi co najwyżej do obozu jenieckiego, a tu – nie wiadomo… Długo przekonywała dziadka, ale on nie chciał o tym słyszeć. „Tu mieszkamy i przed nikim nie będziemy uciekać!”.

Ale w końcu babcia postawiła na swoim – i uciekli. Sprzedali co mieli, przekupili kogo trzeba i wyjechali do Generalnej Guberni.

I dobrze zrobili – bo (jak się później okazało) gdyby zostali we Lwowie bodaj miesiąc dłużej, to dziadek leżałby pewnie teraz gdzieś w Katyniu czy Ostaszkowie. Uciekli od Sowietów do Hitlerowców – szaleństwo, wydawałoby się, ale PRZEŻYLI.

***

Dziadkowie ze strony mamy dalej mieszkali w Łodzi. Stopniowo robiło się coraz gorzej. Najpierw zakazy dla Żydów. Potem opaski z gwiazdą Dawida. Potem zamknięte dzielnice. Potem getto. Dziadkowie postanowili, że trzeba uciekać. Ale dokąd? Na Zachód się nie dało – ale przecież na Wschodzie leżało Państwo Najwyższego Szczęścia, wielki ZSRR! Więc uciekli na wschód.

Po drodze, w czasie ucieczki – w Białymstoku, w marcu 1940 r. – urodził się im się syn. Dziadkowie z małym dzieckiem dotarli do ZSRR.

Mieszkali tam sześć lat. Dziadek z powodów zdrowotnych był niezdolny do służby w wojsku, a poza tym w Państwie Najwyższego Szczęścia, jak się okazało, Żydom z Polski jakoś nie ufano. Wylądowali w jakimś kołchozie gdzieś pod Uralem. Przeżyli tam – jak wspominała babcia – najstraszniejsze chwile swojego życia. Głodowali, pracowali ponad siły. Dziadkowi – kiedy zobaczył, jak to wszystko NAPRAWDĘ, od środka wygląda – komunizm przeszedł skutecznie i do końca życia. To był straszny czas, ale… PRZEŻYLI. Jako jedni z nielicznych.

Cała rodzina mojej babci zginęła w Auschwitz. Z rodziny dziadka (licznej) uratował się poza nim tylko jego przyrodni brat. Cała reszta trafiła do komór gazowych.

***

Czy to nie mógłby być scenariusz jakiegoś dobrego filmu? Jedni i drudzy moi dziadkowie (w dodatku – mniej więcej w tym samym czasie) uciekali przed śmiercią w dwie przeciwne strony. Jedni uciekali przed komunistami „w objęcia” hitlerowców. Drudzy – odwrotnie. Szaleństwo, prawda?

Ale okazało się, że także w tym szaleństwie była metoda – bo szaleństwo okazało się SKUTECZNE. Przeżyli. Wbrew logice, wbrew jakiemukolwiek prawdopodobieństwu.

***

A trzydzieści parę lat później mój tata (ten maluch urodzony w czasie ucieczki do ZSRR) i mama (młodsza z dwóch córek, urodzona już w Puławach) poznali się… na Uniwersytecie Warszawskim, na studiach polonistycznych.

Córka szlacheckich rodziców (bo i babcia była „herbowa”) z rodziny o tradycjach patriotycznych, piłsudczykowskich i kresowych – i syn żydowskich (byłych) komunistów, z rodziny co prawda mocno inteligenckiej, niemniej zupełnie nie szlacheckiej i o zupełnie innych tradycjach… Przed wojną pewnie nie mieliby szans nawet się spotkać.

***

Myślę sobie dziś o nich. Dziadek ze strony mamy zmarł jako pierwszy – miałem bodaj trzynaście lat. Babcia ze strony taty odeszła ostatnia – siedemnaście lat temu. Dokładnie w miesiącu, w którym poznałem moją przyszłą Żonę. Już nie zdążyła jej poznać. Szkoda. Na pewno by ją polubiła…

Mruczanka Mocno Celtycka

Ostatnia z obiecywanych recenzji poświątecznych – czyli trzecia płyta podchoinkowa… Najważniejsza i najdłużej wyczekiwana. A recenzja dopiero teraz – bo to płyta, która wymagała kilkakrotnego, spokojnego odsłuchania. Wczucia się. Wmyślenia…

Loreena McKennitt, „The Wind That Shakes The Barley”. Najnowsza płyta kanadyjskiej pieśniarki o irlandzko-szkockich korzeniach, o której (pieśniarce, znaczy) jużem tu kilka razy był pisał.

McKennitt to niezwykła osobowość. Zamiłowanie do celtyckiej tradycji muzycznej – dziś znacznie częstsze niż w czasach, kiedy zaczynała karierę… – przełożyło się w jej przypadku na bardzo specyficzne podejście. Śpiewała „celtycką klasykę”, pisała własną muzykę do starych poezji i własne słowa do starych melodii, odkopywała niemal zapomniane motywy i pieśni i aranżowała je tak, że z jednej strony brzmiała w nich cała tradycja muzyczna Wysp, z drugiej – nie ulegało wątpliwości, że to autorskie opracowania.

Jej pierwsze trzy płyty – „Elemental”, „To Drive the Cold Winter Away” i „Parallel Dreams” to właściwie esencja muzyki Szkocji i Irlandii – ale nie „folkowej cepelii” granej na koncertach dla turystów, tylko najgłębszych tradycji.

„The Visit” – płyta z 1991 r. – była jeszcze w podobnym duchu, choć były już na niej także inne motywy. W kolejne albumach McKennitt zaczęła sięgać także po tradycje „muzyki korzeni” z innych stron świata (na przykład po motywy arabskie). Muzycznie było to znakomite, ale mnie już aż tak bardzo nie poruszało – klimaty wschodnie jakoś do mnie nie przemawiają.

„An Ancient Muse” z 2006 r. szła już mocno w tę stronę – mam tę płytę, ale przyznam że słuchałem jej chyba ze dwa razy. Nie wciągnęła mnie.

Potem przyszła znakomita płyta „A Midwinter Night’s Dream” ze znakomitymi opracowaniami kolęd i piesni bożonarodzeniowych – głównie z Wysp Brytyjskich – w jej autorskich aranżacjach. Rewelacja.

A najnowsza płyta?… Słucham, słucham i nie mogę się nasłuchać. To jakby powrót do korzeni. Do szkockich gór i wrzosowisk, do irlandzkich jezior i klifów, do mgieł nad munros, do klimatu starych zamków i chat zagubionych wśród skał. Płyta składa się głównie z naprawdę starych melodii, takich jak „Brian Boru’s March” czy tytułowa „The Wind that Shakes the Barley”.

Ale jest też na niej klasyka absolutna, żelazny punkt repertuaru każdego szanującego się artysty grającego muzykę celtycką – „Down By The Sally Gardens”. Dla osób nie znających iroszkockich klimatów – to trochę taka pozycja, jak u nas „Czerwony pas” czy „Hej, sokoły” – piosenka, bez której nie obejdzie się żaden folkowy festiwal, żaden wieczór w pubie… Czy biorąc „na warsztat” coś tak znanego, tak do bólu ogranego, można wycisnąć coś nowego? Można odcisnąć na tym własne piętno?

Można, jak się okazuje. Ja w każdym razie jeśli kiedykolwiek usłyszę jakiekolwiek wykonanie „Sally Gardens”, zawsze już będę porównywał z tym, co śpiewa Loreena McKennitt.

A do tego jeszcze niesamowite „The Death of Queen Jane” czy „Parting Glass”… Posłuchajcie sami – mnie ciarki chodzą po plecach, jak tego słucham.

Mruczanka Na Jazzowo

Poświąteczna recenzja numer 2.

Czy jak ktoś nazywa się Caroline Esmeralda van der Leeuw, to musi przyjmować pseudonim sceniczny? Moim zdaniem – nie musi. Zwłaszcza, jak nie śpiewa tandetnego popu (którego „grupa docelowa” słuchaczy nie jest w stanie zapamiętać artysty o imieniu dłuższym niż dwusylabowe…), tylko jazz.

Niestety pani van der Leeuw zdecydowała (a może zdecydował o tym jej agent, producent, impresario?…) że to za długie. Szkoda – muszę przyznać, że Caro Emerald nie brzmi już tak dobrze.

To znaczy – nie brzmi sam pseudonim. Bo nosząca go pani brzmi owszem, jak najlepiej.

Panie i Panowie, Puchatek ma zaszczyt polecić Państwu płytę „Deleted Scenes From The Cutting Room Floor.”

To jazz – ale jazz specyficzny. Na pierwszy rzut ucha ma się wrażenie, że żywcem przeniesiony z lat czterdziestych czy pięćdziesiątych. Z nocnych klubów pełnych papierosowego dymu, ze stylowych filmów z Bogartem… Cała zresztą stylistyka (nie tylko muzyczna – także okładka albumu, teledyski) nawiązuje właśnie do kina okresu powojennego.

Dowcip polega na tym, że jak się już wykona drugi rzut ucha, to człowiek głupieje. Muzyka, rytm, klimat – patrz wyżej, ale wykonanie i aranżacje są naprawdę bardzo współczesne. Są tu i tradycyjne jazzowe motywy, jest swing, jest i tango – a obok trąbek, saksofonów (GENIALNYCH zresztą…) są instrumenty elektroniczne, są skrecze (czy jak się tam fachowo nazywa zarzynanie płyt winylowych).

I to wszystko brzmi. Po prostu brzmi. Okazuje się, że można pożenić bardzo tradycyjną stylistykę muzyczną z bardzo współczesnymi środkami wyrazu – i jeszcze w dodatku znakomicie się przy tym bawić.

Bo pani van der Leeuw naprawdę lubi to co robi. To widać, słychać i czuć. Tak, widać też – bo Mikołaj się szarpnął i podrzucił pod choinkę wydanie dwupłytowe, z DVD z koncertu. Zabawne wrażenie – wokalistka śpiewa po angielsku, a potem rozmawia z publicznością i muzykami z zespołu (garnitury, krawaty, wszystko w stylu lat czterdziestych…) w ojczystym języku niderlandzkim.

Najbardziej chyba zaskakujące jest to, że płyta (skądinąd debiutancka) w paru krajach Europy pobiła liczne rekordy czasu utrzymywania się na szczytach list przebojów. W Holandii na przykład na liście Album Top 100 utrzymywała się podobno przez 27 tygodni. Dotychczasowy rekord (26 tygodni) pochodził z 1982 r. (!) i należał do albumu Thriller Michaela Jacksona. Czyżby wracała moda na dobrą muzykę?… Bo jednak (z całym szacunkiem dla „króla popu”) na poziomie czysto muzycznym to co reprezentuje pani Caroline Esmeralda van der Leeuw to naprawdę wyższa półka. Dużo wyższa, moim skromnym zdaniem.

Panie i Panowie – odjazd. Pełny, kompletny odjazd.

Piosenka „A Nigh Like This” grywana była w najróżniejszych stacjach radiowych (od Trójki po Zetkę i z powrotem) – na pewno ją słyszeliście. Ja zatem proponuję posłuchać dwóch innych kawałków – równie odjazdowych.

 

Mruczanka Telekomunikacyjna

Zgodnie z wczorajszą obietnicą krótki opis dokonań zdobywczyni Zaszczytnego Drugiego Miejsca w konkursie – czyli (fanfary!) TP SA.

Puchatek od ładnych paru lat jest właścicielem łącza internetowego znanego pod dumną nazwą „Neostrada” (choć Bogiem a prawdą rzeczywiście przypomina toto autostrady… w Polsce).

To, że od maja 2010 r. dosyć regularnie – mniej więcej co miesiąc – powraca problem ze zrywaniem połączenia, to już chyba kiedyś pisałem. Połączenie się zrywa, po chwili loguje ponownie… Jeśli dzieje się to raz na godzinę – pal sześć. Jeśli co dwie minuty, to nie da się ukryć, że w zasadzie uniemożliwia pracę.

Do tego dochdodzi fakt, że za każdym razem kiedy Puchatek usiłuje zgłosić ten problem, kolejna średnio rozgarbięta panienka z infolinii usiłuje mu wmawiać, że to na pweno wina jego (Puchatka) routera, bo „tak pokazuje program diagnostyczny”.

Tyle, że po jakims czasie problem znika i sieć działa normalnie – a Puchatek, choć jest człowiekiem wierzącym, to jednak nie aż na tyle żeby uwierzyć w samonaprawiające się urządzenia elektroniczne.

Ale to wszystko pikuś (Pan Pikuś!).

Po aferze z „brakiem możliwości technicznych” ze strony Netii (patrz poprzedni wpis) Puchatek szybko wycofał rezygnację z Neostrady (konkurencji na razie nie ma, a Internet necesse est). Uprzejmy pan z TP zaproponował Puchatkowi, że za te same pieniądze co dotąd miał łącze 2 Mb, teraz będzie miał (uwaga, uwaga!) 6 Mb.

– Ale to zadziała? – zapytał Puchatek podejrzliwie.

– Zadziała, zadziała – pan z TP zatarł ręce – sprawdziłem w komputerze, pańskie łącze taką szybkość obsłuży.

No więc od 1. stycznia miał Puchatek mieć 6 Mb. Ale pan uśmiechając się dodał, że ponieważ 1. stycznia jest Nowy Rok (np, faktycznie, kto by pomyślał…), to tę zwiększoną szybkość podłączą Puchatkowi już dwa – trzy dni wcześniej.

No i rzeczywiście, podłączyli. Dokładnie o 15:45 dnia 29. grudnia.

Puchatek zna tę godzinę dokładnie, bo w tym właśnie momencie stracił był jakiekolwiek połączenie z Internetem i nie odzyskał go przez kolejne 3 dni.

Bo okazało się, rzecz prosta, że liczące sobie jakieś ćwierć wieku kabelki wiszące pomiędzy centralą a Chatką Puchatków nie są w stanie zapewnić takiej szybkości transferu. Zdechł pies.

Trzy dni dzwonienia (z komórki…), awantur, tłumaczenia, irytacji – dopiero po takim czasie udało się pracownikom TP wyjasnić, że 6 Mb nie pójdzie (na szczęście potwierdził to na piśmie Pan Monter przysłany z zewnętrznej firmy, który jak usłyszał że mieli Puchatkowi dać 6 Mb, to się obśmiał tak, że się mało nie udusił).

TP dała się więc łaskawie namówić na coś, co się fachowo nazywa „migracja”, a oznacza po prostu powrót do starych, dobrych 2 Mbps.

Potem jeszcze jeden pełny dzień (1. stycznia) kiedy kable najwyraźniej dochodziły do siebie, bo mimo opuszczenia transferu do 2 Mb połączenie zrywało średnio co trzy minuty – i już od wczoraj Internet działa. Znowu. Tak, jak dawniej. Czyli nie, żeby rewelacyjnie – ale da się wytrzymać.

Nie mogły kolejne patałachy przysłać tego samego Pana Montera zanim podpisali umowę i uszczęśliwili Puchatka podwyższeniem transferu?

To co – należy się Zaszczytne Drugie Miejsce? Należy.

Puchatek żyje nadzieją, że już w tym roku pojawi się jednak na Puchatkowym Osiedlu możliwość podłączenia się do sieci u niezależnego, lokalnego providera. I że 31. grudnia 2011 r. będzie ostatnim dniem toksycznego związku z TP SA.

Czyli – c.d.n.

Miejmy nadzieję.

Mruczanka Rozstrzygająca Konkurs, czyli Słów Kilka o Wolności Wyboru

Konkurs nie był na puchatkowym blogu ogłaszany – konkurs jest nieustający i trwa bez przerwy.

Chodzi o konkurs na największego patałacha / badziewiarza / cieniasa / nieudacznika roku w kategorii „Firmy i Instytucje Świadczące Usługi Puchatkowi”.

Długo, naprawdę długo zaszczytne pierwsze miejsce w tej kategorii zajmowały (na zmianę albo ex aequo) dwie firmy: Polskie Koleje Państwowe i Telekomunikacja Polska. Mówiąc szczerze – długo, dłuuugo nie było nikogo, kto choćby zbliżyłby się do tych dwóch bezspornych liderów. Ten niepowtarzalny poziom usług, to wyjątkowe w skali europejskiej podejście do klienta, ten uroczy, artystyczny (zapewne, bo jakże to inaczej wytłumaczyć?…) burdel panujący w tych instytucjach wydawały się być poza wszelką konkurencją.

Ale oto w minionym roku Pańskim 2010 znalazł się godny konkurent! Znalazł się pretendent do tytułu który zdołał popisać się takim poziomem nieudacznictwa, że Puchatkowi – choć zaprawiony w bojach – łapy opadły i jeszcze leżą.

A więc, żeby dłużej nie trzymać wszystkich w napięciu:

Panie i Panowie, Ladies and Gentlemen, Towarzysze i Towarówki! W tegorocznym konkursie pierwsze miejsce zajmuje… (tu prosimy werble)… And the winner is…:

NETIA SA !!!!!

Tak, właśnie TA Netia. Ta od „wolności wyboru”. Ta od rewelacyjnych reklam z rewelacyjnym Tomaszem Kotem. Ta, która miała nas uwolnić od konieczności utrzymywania toksycznych związków z TP SA.

A teraz uzasadnienie werdyktu w postaci krótkiej (względnie) Historii Pewnego Telefonu.

Puchatek od dłuższego czasu był już klientem Laureata – miał mianowicie obsługiwany przez Netię telefon. Internet natomiast wciąż jeszcze dostarczała mu (Puchatkowi znaczy) stara, (nie)dobra TP SA.

No i jakoś tak pod koniec września ubiegłego (już) roku na całym puchatkowym osiedlu w mieście G. pojawiły się ulotki reklamowe Netii. Że super oferta, że „Intiernet z tieliefonom za adin zloty” i tak dalej.

Puchatek pomyślał sobie – „Czemu nie?”. Weźmie od rzeczonej Netii rzeczony pakiet, uwolni się na dobre od TP SA, będzie miał szybsze łącze (4 Mb!), a w dodatku zapłaci taniej (bo pakiet).

Jeden telefon pod numer z ulotki – i już następnego dnia zjawił się u Puchatka pan „przedstawiciel handlowy” (dawniej to się nazywało po prostu „akwizytor”… I komu to przeszkadzało…).

Pan Przedstawiciel Handlowy (nazywajmy go dalej panem PH) roztoczył był przed Puchatkiem wizję jak z kolorowej książeczki. Netia – mówił – postawiła w mieście G. nową centralę, na światłowodach. Inna jakość Internetu, lepsze parametry połączeń… Żyć nie umierać. Jedna wada: nowa centrala, więc będzie nowy numer telefonu.

OK., Puchatek ze starym numerem nie był emocjonalnie związany (zwłaszcza, że coraz częściej dzwoniły do Puchatka różne firmy z Niezwykle Atrakcyjną Ofertą). Zgodnie z zaleceniem pana PH złożył więc w Netii rezygnację z dotychczasowej linii, a w TP SA rozwiązanie umowy Neostrady z dniem jej wygaśnięcia, czyli z końcem roku. I podpisał z panem PH piękną umowę z firmą Netia na pakiet Internet + telefon. Wprawdzie okazało się, że „promocja się już skończyła i założenie kabla będzie kosztowało 100 zł, a routery też już nie kosztuja złotówkę, tylko kolejne 100”, ale to przecież pikuś (pan Pikuś!). Może stare ulotki mieli?…

A potem – zgodnie z sugestią pana PH – czekał był Puchatek grzecznie na monterów z Netii, którzy mieli założyć nowy, lepszy kabelek i nowe, lepsze gniazdko.

Pan monter zjawił się po trzech tygdoniach (spokojnie, myślal Puchatek, mamy czas). Popatrzył, pomyślał, głową pokiwał i oznajmił, że żeby Puchatkowi podłączyć rzeczone lepsze, to on musi pociagnąć bodaj ze 30 metrów kabla od jakiejś tam podcentralki. I że on to zrobi, ale musi mieć na to zgodę z Netii, więc przyjdzie za parę dni.

No i…? Tak, zgadliście – nie przyszedł. Przyszedł za to list. Do skrzynki. Nawet nie polecony. „Szanowny Panie, nawiązując do podpisanej przez Pana umowy numer… informujemy, że niestety (uwaga, teraz będzie najlepsze) nie ma możliwości technicznych podłączenia tej usługi w pana miejscu zamieszkania, w związku z czym umowę uznajemy za rozwiązaną”.

Łapiecie? Ulotki, przedstawiciel handlowy, cały cyrk – a teraz nie ma możliwości technicznych. Czy ktoś może mi powiedzieć, dlaczego te patałachy nie sprawdziły tego wcześniej, zanim dostarczono te ulotki etc.?

Ale nie, to nie koniec. Teraz, jak u Hitchcocka, napięcie dopiero zacznie rosnąć…

Puchatek najpierw szybko pofatygował się do TP SA żeby wycofać rozwiązanie umowy (bo inaczej od 1. stycznia zostałby bez Internetu). A potem zadzwonił był do Netii z awanturą. Niewielką. A jak już się wyawanturował, to zażądał, żeby wycofano w takim razie jego rezygnację z dotychczasowego numeru telefonu.

– Niestety, proszę pana, to niemożliwe – odpowiedział miły młody człowiek z infolinii. – Wycofać rezygnację można tylko do dziesięciu dni po jej złożeniu.

Puchatek zdaje sobie sprawę, że te zapiski czytają także damy, dlatego nie zacytuje tego, co powiedział miłemu młodemu człowiekowi. Wystarczyło to jednak, żeby miły etc. przełączył Puchatka do jakiegoś Znacznie Ważniejszego Pana (ZWP).

ZWP powiedział że oczywiście, że natychmiast, że to się rozumie, że bez dwóch zdań. Wycofał rezygnację, i jeszcze zaproponował Puchatkowi podpisanie nowej umowy dzięki której miałby Puchatek tańszy abonament telefoniczny (przy tych samych warunkach).

Dobre i to. Nowa umowa miała obowiązywać od 8. grudnia. Rzeczywiście, bodaj 10. grudnia przyszła już zupełnie nowa faktura, na niższą sumę. Suuuper.

Cieszył się był Puchatek… Do 21. grudnia. Bo tego dnia puchatkowy telefon zamilkł. Na amen. Awaria? Zerwane przez śnieg kable? Chyba nie, bo Neostrada działała jak zwykle (czyli tak sobie, ale jednak).

Co się stało? Tak, znowu zgadliście: niezależnie od tego ZWP który podpisał z Puchatkiem  nową umowę, jakiś idiota z innego działu nie zauważył wycofania rezygnacji i spokojnie wysłał do TP SA (właściciela kabli) infrmację, że ten klient z telefonu inumeru zrezygnował.

A TP SA z właściwym sobie refleksem wyłaczyła Puchatkowi telefon.

Kolejne telefony do Netii wykazały, że w dodatku dotychczasowy numer Puchatka został już „przekazany do TP SA”, więc oni nic już zrobić nie mogą. „Będzie pan musiał podpisać umowę z TP SA” – oznajmiła Puchatkowi jakaś kolejna panienka z infolnii.

Podusmowując: Pakietu z Netii Puchatek nie ma. Nie ma nowego Internetu, nie ma nowego telefonu. Ale za to starego też nie ma.

W związku z tym wszystkich którzy znali puchatkowy numer stacjonarny prosi Puchatek o kontakt na maila albo na numer komórkowy, to Puchatek poda nowy numer stacjonarny (internetowy VoIP, w zupełności wystarczy).

A gdyby ktoś z firmy Netia okazał się na tyle łebski, że korzystając z Google’a znajdzie ten wpis i będzie chciał odebrać nagrodę (…albo podać Puchatka do sądu za szarganie dobrego imienia firmy…) niech dzwoni. Najlepiej na dotychczasowy numer stacjonarny. I czeka tak długo, aż mu krzesło pod tyłkiem zbutwieje.

A jakby się przypadkiem dodzwonił, to usłyszy najwyżej że może Puchatkowi skoczyć tam, gdzie pan może pana majstra

Morał: Wolność wyboru w dziedzinie telekomunikacji w Polsce (poza wielkimi miastami) nie istnieje. TP SA, Netia – nieważne. Ten sam syf, ten sam bajzel, to samo podejście do klienta.

Howgh.

P.S. Żebyście nie pomyśleli, że Puchatek w ten sposób chwali swojego dotychczasowego Dostawcę Internetu, czyli TP SA – w następnej notce krótka historia badziewiarstwa w wykonaniu tej jakże zasłużonej instytucji. Netii nie przebije, ale Zaszczytne Drugie Miejsce jak najbardziej się należy.

No.