Kolejny tydzień za nami („pierwszy” według Trzytygodniowego Cyklu Chemicznego).
Czuję, że jestem zmęczony. I nie chodzi mi o takie zwykłe zmęczenie po tygodniu pracy i logistyki – bo na takie zmęczenie wystarczy weekend.
Czuję się zmęczony bardziej „długofalowo”. Fizycznie – bo mam teraz znacznie więcej pracy, jeżdżenia i załatwiania spraw niż zwykle. Normalnie większość „logistyki” dzieciowo–urzędowo–zakupowej dzieliliśmy między sobą; teraz z przyczyn oczywistych jeżdżeniem i załatwianiem spraw zajmuję się głównie ja.
Czuję się – co oczywiste – zmęczony psychicznie. Chorobą, związanym z nią napięciem, niepewnością, lękiem (który jednak ciągle gdzieś tam z tyłu głowy siedzi).
Czuję się też zmęczony emocjonalnie… Zdałem sobie sprawę, że po raz pierwszy od kiedy jesteśmy małżeństwem nie mogę być z M. do końca szczery. Zawsze było tak, że mówiliśmy sobie o wszystkim. Nie chodzi mi oczywiście o głupstwa, tylko o sprawy ważne. Kiedy źle się czułem (na dowolnej płaszczyźnie), kiedy było mi ciężko, kiedy się czegoś bałem czy coś było nie tak – zawsze mogłem z Nią o tym pogadać. I vice versa, rzecz prosta. W końcu między innymi po to ludzie są razem, nieprawdaż?
A teraz?… Kiedy w ten poprzedni czwartek przestraszyłem się, że leczenie nie bardzo działa (na szczęście, jak pisałem, niesłusznie) – chodziłem cztery dni spięty i pełen czarnych myśli. I byłem z tymi myślami sam – bo przecież nie mogłem z Nią o nich pogadać. Jaki to by miało sens? M. i tak jest zmęczona (na pewno bardziej niż ja), i tak się boi (co w tej sytuacji normalne), i tak za łatwo poddaje się własnym czarnym myślom. Ja robię co mogę, żeby to zmieniać (co jest oczywiście łatwiejsze, kiedy pojawiają się Dobre Wiadomości) – więc mówienie Jej o moich własnych lękach i niepewnościach byłoby po prostu nie w porządku.
Nie, nie myślcie że tworzę dla mojej Żony rzeczywistość wirtualną: Ona wie, że ja też się boję, że się o Nią martwię i tak dalej. Ale wchodzenie w taką rozmowę w tej sytuacji tylko po to, żeby to z siebie wyrzucić i w ten sposób sobie ulżyć byłoby jednak cholernym egoizmem.
A to przecież tylko jeden z wielu przykładów…
***
Żeby nieco pozytywniej zakończyć: poza oczywistymi trudnościami i problemami cały ten trudny czas uświadamia nam wciąż na nowo, ilu Dobrych Ludzi nas otacza. I nie mówię tylko o wielkiej fali modlitwy i wsparcia duchowego, którą czujemy i której skutków doświadczamy bardzo namacalnie.
Chodzi mi także o bardzo praktyczną pomoc. O to, że jak jedziemy do Warszawy, do Pani Doktor (czy to planowo, czy „nagle”) – to NIGDY nie ma problemu z tym żeby Pucek mógł zostać u któregoś z kolegów (i to u takiego, u którego świetnie się bawi i wcale nie kojarzy tego z „przechowalnią”); że NIGDY nie ma problemu z tym, żeby ktoś odebrał starsze Potwory ze szkoły i dowiózł do domu; że jak trzeba cokolwiek pomóc – przenieść, zawieźć, zorganizować – to nie zdarzyło się jeszcze, żebym musiał wykonać więcej niż jeden czy dwa telefony; że już teraz mamy propozycję, co mianowicie kto nam zamierza upiec / ugotować / przygotować na święta (M. ma kolejna chemię dokładnie w Wigilię rano…). Ludzie po prostu są dookoła – i po prostu sobie nawzajem (w tym wypadku – nam…) pomagają.
A ostatnio Święty Mikołaj za pośrednictwem swoich Pomocników, których nazwiska wymienić tu nie mogę, sprezentował nam pewną sumę pieniędzy. Tak po prostu – bo wiedział, że przez całe to zamieszanie mamy w okresie przedświątecznym sytuację finansową nieco trudniejszą, niż zwykle.
A przecież nasza sytuacja materialna naprawdę nie jest taka zła! I ci Pomocnicy dobrze o tym wiedzą. Ale uznali, że taka pomoc nam się przyda. Niby to „normalne”, niby my też w przeszłości pomagaliśmy w taki sposób ludziom, którzy byli w potrzebie i nie widzieliśmy w tym nic szczególnego – a jednak teraz oboje mieliśmy łzy w oczach (choć osobiście nie należę do osób specjalnie „wzruszliwych”). Dobrze, że z Pomocnikami Mikołaja kontaktowaliśmy się tego dnia tylko mailowo. W mailu nie słychać, że człowiekowi drży głos.
Świat jest pełen Dobrych Ludzi. Naprawdę.