Świątecznie, choć Monotematycznie

Mówcie co chcecie: możecie to nazywać „magią świąt” czy jakkolwiek inaczej, ale to działa…

Dziś rano (!) M. miała piątą chemię. Tak, dziś, 24. grudnia. Pani Doktor przy poprzedniej zapytała, czy chcemy to przesunąć na „po świętach” – ale przecie i tak nigdzie nie jedziemy, M. znosi te trucizny bardzo dobrze, a od początku Pani Doktor mówiła, że najlepiej byłoby regularnie i bez przesunięć. Więc co tam…

Tyle, że pojechaliśmy wcześnie rano (Potwory jeszcze spały, do Pucka przyszła Sąsiadka – mama Pany Marianny, Puckowej narzeczonej…). Kiedy M. siedziała już na fotelu i czekała na chemię, ja pojechałem do domu (odwiedziwszy po drodze Ciocię B., która – oczywiście – wyprodukowała dla nas piernik i słój kutii, oraz Jeszcze Jednych Znajomych, którzy dowiedziawszy się o dzisiejszej chemii upiekli nam jeszcze dwa ciasta; tak, wiem, bardzo lubię długie zdania wtrącone). A kiedy M. skończyła, do domu przywiózł ją Puchatkowy Ojciec.

Wigilia – wbrew obawom – przebiegła zupełnie normalnie. Nawet teść był do wytrzymania. Co nie jest takie oczywiste.

Zupy, pierogi, słodkości… Prezenty…

A potem, kiedy już siadłem i spokojnie wyciągnąłem wypis po chemii (żeby zrobić dzienną rozpiskę leków na te kolejne trzy tygodnie…), dostałem jeszcze jeden prezent. Dodatkowe zdanie w wypisie, którego w poprzednich nie było, a które w świetle tego co pisałem poprzednio nabiera dodatkowego znaczenia:

„Klinicznie: dalsza poprawa w stanie miejscowym”.

W przekładzie na polski: idzie w dobrą stronę.

Jeśli wszystko będzie dobrze, ostatnia chemia za trzy tygodnie, a za kolejne trzy (mniej więcej) operacja.

Górki i Dołki…

Kolejny tydzień za nami („pierwszy” według Trzytygodniowego Cyklu Chemicznego).

Czuję, że jestem zmęczony. I nie chodzi mi o takie zwykłe zmęczenie po tygodniu pracy i logistyki – bo na takie zmęczenie wystarczy weekend.

Czuję się zmęczony bardziej „długofalowo”. Fizycznie – bo mam teraz znacznie więcej pracy, jeżdżenia i załatwiania spraw niż zwykle. Normalnie większość „logistyki” dzieciowo–urzędowo–zakupowej dzieliliśmy między sobą; teraz z przyczyn oczywistych jeżdżeniem i załatwianiem spraw zajmuję się głównie ja.

Czuję się – co oczywiste – zmęczony psychicznie. Chorobą, związanym z nią napięciem, niepewnością, lękiem (który jednak ciągle gdzieś tam z tyłu głowy siedzi).

Czuję się też zmęczony emocjonalnie… Zdałem sobie sprawę, że po raz pierwszy od kiedy jesteśmy małżeństwem nie mogę być z M. do końca szczery. Zawsze było tak, że mówiliśmy sobie o wszystkim. Nie chodzi mi oczywiście o głupstwa, tylko o sprawy ważne. Kiedy źle się czułem (na dowolnej płaszczyźnie), kiedy było mi ciężko, kiedy się czegoś bałem czy coś było nie tak – zawsze mogłem z Nią o tym pogadać. I vice versa, rzecz prosta. W końcu między innymi po to ludzie są razem, nieprawdaż?

A teraz?… Kiedy w ten poprzedni czwartek przestraszyłem się, że leczenie nie bardzo działa (na szczęście, jak pisałem, niesłusznie) – chodziłem cztery dni spięty i pełen czarnych myśli. I byłem z tymi myślami sam – bo przecież nie mogłem z Nią o nich pogadać. Jaki to by miało sens? M. i tak jest zmęczona (na pewno bardziej niż ja), i tak się boi (co w tej sytuacji normalne), i tak za łatwo poddaje się własnym czarnym myślom. Ja robię co mogę, żeby to zmieniać (co jest oczywiście łatwiejsze, kiedy pojawiają się Dobre Wiadomości) – więc mówienie Jej o moich własnych lękach i niepewnościach byłoby po prostu nie w porządku.

Nie, nie myślcie że tworzę dla mojej Żony rzeczywistość wirtualną: Ona wie, że ja też się boję, że się o Nią martwię i tak dalej. Ale wchodzenie w taką rozmowę w tej sytuacji tylko po to, żeby to z siebie wyrzucić i w ten sposób sobie ulżyć byłoby jednak cholernym egoizmem.

A to przecież tylko jeden z wielu przykładów…

***

Żeby nieco pozytywniej zakończyć: poza oczywistymi trudnościami i problemami cały ten trudny czas uświadamia nam wciąż na nowo, ilu Dobrych Ludzi nas otacza. I nie mówię tylko o wielkiej fali modlitwy i wsparcia duchowego, którą czujemy i której skutków doświadczamy bardzo namacalnie.

Chodzi mi także o bardzo praktyczną pomoc. O to, że jak jedziemy do Warszawy, do Pani Doktor (czy to planowo, czy „nagle”) – to NIGDY nie ma problemu z tym żeby Pucek mógł zostać u któregoś z kolegów (i to u takiego, u którego świetnie się bawi i wcale nie kojarzy tego z „przechowalnią”); że NIGDY nie ma problemu z tym, żeby ktoś odebrał starsze Potwory ze szkoły i dowiózł do domu; że jak trzeba cokolwiek pomóc – przenieść, zawieźć, zorganizować – to nie zdarzyło się jeszcze, żebym musiał wykonać więcej niż jeden czy dwa telefony; że już teraz mamy propozycję, co mianowicie kto nam zamierza upiec / ugotować / przygotować na święta (M. ma kolejna chemię dokładnie w Wigilię rano…). Ludzie po prostu są dookoła – i po prostu sobie nawzajem (w tym wypadku – nam…) pomagają.

A ostatnio Święty Mikołaj za pośrednictwem swoich Pomocników, których nazwiska wymienić tu nie mogę, sprezentował nam pewną sumę pieniędzy. Tak po prostu – bo wiedział, że przez całe to zamieszanie mamy w okresie przedświątecznym sytuację finansową nieco trudniejszą, niż zwykle.

A przecież nasza sytuacja materialna naprawdę nie jest taka zła! I ci Pomocnicy dobrze o tym wiedzą. Ale uznali, że taka pomoc nam się przyda. Niby to „normalne”, niby my też w przeszłości pomagaliśmy w taki sposób ludziom, którzy byli w potrzebie i nie widzieliśmy w tym nic szczególnego – a jednak teraz oboje mieliśmy łzy w oczach (choć osobiście nie należę do osób specjalnie „wzruszliwych”). Dobrze, że z Pomocnikami Mikołaja kontaktowaliśmy się tego dnia tylko mailowo. W mailu nie słychać, że człowiekowi drży głos.

Świat jest pełen Dobrych Ludzi. Naprawdę.

A Jednak Się Kręci…

Bieganina wokół spraw codziennych jest ostatnio tak intensywna, że naprawdę nie ma już czasu na cokolwiek innego. A jednak muszę coś napisać…

Ostrożnie Pozytywne Newsy chyba się potwierdzają – choć oczywiście dojście do tego musieliśmy (w tym zwłaszcza ja…) okupić dawką nerwów.

W ostatni czwartek robiliśmy badania, która miały potwierdzić (…lub nie) skuteczność leczenia. Jeśli gad się zmniejsza – to wiadomo, że chemia działa i rokowania od razu są lepsze. Jeśli mimo chemii rośnie – wiadomo że jest źle. Jeśli się nie zmienia… Cóż, wtedy trzeba szukać innej, silniejszej chemii – ale generalnie szanse maleją.

W wynikach USG przeczytałem tylko dotyczące głównego ogniska hasło „23 mm” – i trochę się zdołowałem, bo pamiętałem że w mammografii też wyszło 23 mm. Czyli żadnych zmian?…Przekazaliśmy wyniki Pani Doktor i pojechaliśmy do domu.

W domu nie wyciągałem już tych wszystkich badań, żeby M. nie zaczęła się w nie na nowo wczytywać – bo i po co.

Wczoraj przyszliśmy na czwartą chemię. Pani doktor jak gdyby nigdy nic bada, wysyła papierki, każe pakować się do sali „chemicznej”. Wiec pytam, wyrażając swoje obawy możliwie jak najdelikatniej… A Pani Doktor patrzy z lekkim zdziwieniem. No przecież wyniki są dobre, leczenie działa, przecież gdyby nie działało to by nie fundowała M. kolejnej takiej samej chemii, tylko już szukała czegoś innego…

Po czym wyciąga wyniki badań – jednych, drugich, trzecich – i pokazuje.

Faktycznie – w mammografii wyszły wymiary 23 na 20 mm. A w tym USG z czwartku – 23 na… 9 (!) mm. Czyli ten s…syn jednak się zmniejszył! Tylko w jednej płaszczyźnie – ale w tej jednej o ponad połowę. I te dwa mniejsze też są mniejsze, niż były.

I Pani Doktor po raz pierwszy odkąd mamy z Nią do czynienia uśmiechnęła się. (To znaczy: uśmiechała się i wcześniej, ale to zawsze był taki specyficzny uśmiech z lekkim dystansem, z rezerwą. Tak, jakby mówiła: „Uśmiecham się, bo państwa lubię, bo wam dobrze życzę, ale nie chciałabym żebyście mój uśmiech potraktowali jako obietnicę czy zapewnienie, że wszystko idzie dobrze”. A wczoraj uśmiechnęła się szeroko, jakby była naprawdę zadowolona.)

Jasne, to jeszcze nic nie znaczy. Jeszcze może być różnie. Ale skoro chemia działa, to pierwszy przełom już jest. Szanse rosną.

Zostawiłem M. pod kroplówką (leki „kapią” trzy do czterech godzin, a ja muszę wracać do M. odbierać Potwory ze szkół; M. leży sobie i czyta, a potem przyjeżdża mój tata i odwozi ją do domu). Pojechałem do G. Odebrałem Potwory, zrobiłem zakupy, ogarnąłem kilka spraw – była piąta po południu, a M. z tatą byli w drodze, kiedy po raz pierwszy tego dnia mogłem siąść spokojnie na parę chwil. Pietruszka był na treningu (gra w piłkę!), Piłka była na tańcach (nowoczesnych!), Pucek bawił się jakimiś klockami. Przez krótką, ulotną chwile w domu panowała cisza. Siedziałem (trwało to może kwadrans…), piłem kawę – i nagle poczułem, jak złazi ze mnie napięcie, które siedziało mi na karku od czwartku, od tych badań. Poczułem – dosłownie. Ręce mi drżały. Zdałem sobie sprawę, że przez cztery dni miałem cały czas napięte mięśnie.

Potrzebowałem tego. Potrzebowałem jakiejś Dobrej Wiadomości.