O Tym, że Szewc Bez Butów…

Trzy tygodnie temu. Telefon. „Dzień dobry, nazywam się Kleofas Pipsztycki, dzwonię ze Szkoły Szybkiego Uczenia Się i Pamięci ‚Mały Sklerotyk’, czy mówię z panem Puchatkiem Puchatkowskim?” (wszystko to, rzecz prosta, na jednym oddechu z typową telemarketerską manierą pt. „Jeszcze nie wiesz, jak bardzo możemy cię uszczęśliwić”).

Potwierdzam, po czym słyszę jednym tchem opowiedzianą historię o tym, że przedstawiciele „Szkoły szybkiego…” etc. byli w czerwcu w szkole Potworów, prowadzili „takie zajęcia informacyjne” i że „…pańskie dzieci były zainteresowane, więc zostawiły telefon do pana, więc dzwonimy żeby zapytać, czy byłby pan zainteresowany zajęciami dla swoich dzieci…”.

Nie, nie byłbym. „A można zapytać, dlaczego?”.

A można, odpowiadam. Po pierwsze dlatego, że moje dzieci mają już bardzo dużo zajęć pozalekcyjnych i dodawanie im jeszcze jednego nie byłoby dobrym pomysłem. Po drugie dlatego, że nie wydaje mi się żeby zajęcia z szybkiego uczenia się były im bardzo potrzebne – oboje uczą się doskonale, pamięć mają świetną. Po trzecie dlatego, że nie podoba mi się fakt, że organizujecie państwo w szkole zajęcia na których wyciągacie od dzieci telefony ich rodziców nie pytając najpierw tych rodziców o zgodę. Wie pan, ustawa o ochronie danych osobowych i tak dalej… Z tego co wiem, osoba nieletnia nie może dysponować… Po czwarte wreszcie dlatego, że nie do końca wierzę w efekty takich genialnych kursów (nie licząc, oczywiście, efektu nabijania kabzy prowadzącym – ale to już, jako człek z grubsza kulturalny, pozwalam sobie zostawić w podtekście).

„Ale czy pan wie, jak funkcjonuje ludzki umysł i jak można poprawić sposoby uczenia się?” – pyta wyuczonym tonem pan Pipsztycki, udając że nie usłyszał pierwszych trzech punktów.

Otóż właśnie wiem, odpowiadam. Jestem psychologiem z wykształcenia i akurat wiem to dość dobrze.

Na tym rozmowa się kończy.

Dzisiaj. Dzwoni telefon. „Dzień dobry, nazywam się Kleofas Pipsztycki…” – i dalej jak za pierwszym razem.

Przerywam w połowie, informując pana P., że przecież już do mnie dzwonił.

„Doprawdy?” – dziwi się. „Musiałem… ZAPOMNIEĆ”.

Kurtyna.

And Bingo Was His Name…

Potwory Starsze wymyśliły, że chcą obejrzeć „Władcę Pierścieni”. Postawiłem warunek, że dopiero jak przeczytają – a co w końcu, kurczę blade (że zacytuję klasykę).

No więc (nie zaczyna się zdania od „no więc”) pierwszy tom już przeczytali. Niedzielne popołudnie, Pucek u koleżanki, Starsze Potwory zasiadają przed ekranem. Piłka trzyma w ręku pudełko od (pożyczonej) płyty z filmem. Ogląda, ogląda – i pyta:

– Tato,  a reżyser tego filmu ma na nazwisko Dekada?

– Nie – odpowiadam odruchowo. – Reżyser nazywa się Peter Jackson. A dlaczego „Dekada”?

– No bo tu jest napisane, o, popatrz: „JEDEN Z NAJLEPSZYCH FILMÓW DEKADY”…

Co To Jest: Niby Jest, a Nie Ma?

No i znowu tak samo (który to już raz?): jakieś pieniądze „wiszą” bo powinny już przyjść, ale jeszcze ich nie ma, bo tak. Inne będą, a jakże, będą – ale za miesiąc. Mniej więcej (pewnie więcej, niż mniej).

Czyli niby pieniądze są (bo zarobione, podpisane…) – ale fizycznie ich nie ma. Poziom konta niebezpiecznie zbliża się do punktu w którym, gdyby chodziło o paliwo, zapaliłaby się już lampka informująca o „rezerwie”. Tyle, że jak bak jest pusty, to się nie pojedzie – a na koncie można zrobić debet. Na szczęście (?). I już zaraz ten debet będzie – bo wiszą jakieś rachunki do zapłacenia, bo to trzeba kupić, bo tamto. Tak, jasne – za miesiąc – półtora przyjdą pieniądze. Przyjdą, bo zawsze przychodzą. Tyle, że wtedy połowa z nich będzie już „wydana”.

Sytuacja byłaby prostsza, gdyby nie mały remoncik, który (choć mały) trochę kosztował. Ale remoncik trzeba było zrobić, bo planowany był od dawna, a podjęty głównie w celu obniżenia (miejmy nadzieję – istotnego) rachunków za ogrzewanie.

No, ale rachunki za ogrzewanie będą niższe za dwa – trzy miesiące, a „rezerwa” pali się już teraz. Kolejny, cholera cienki miesiąc – mimo że, jako rzekłem, pieniądze niby są. Tyle, że ich nie ma.

Męczące.