Poza pogrzebem – kilka dni wcześniej – byliśmy też na weselu. Żenił się syn mojej kuzynki, ślub był piękny, wesele kapitalne – pewnie coś jeszcze o nim napiszę. Ale tu nie o tym… Tu o kuzynce G., która zupełnie niespodziewanie zdołała na ten ślub i wesele dotrzeć, choć wszystko wskazywało na to, że jej nie będzie.
Kuzynka G. – młodsza siostra mamy Pana Młodego – od niemal 30 lat mieszka za oceanem. Atlantyckim, znaczy się. W Los Angeles. Od prawie 20 lat ma już amerykańskie obywatelstwo. Wyjechała tuż po 1989 r., ma wykształcenie i zawód, z którym w USA po nostryfikacji dyplomu od ręki znalazła dobrą pracę (fizjoterapeutka po wydziale rehabilitacji warszawskiej AWF).
Niestety, różne życiowe problemy – i, nie ukrywajmy, nałogi, głupie decyzje, nieprzemyślane działania, beztroska i takie trochę typowo polskie „jakoś to będzie” – sprawiły, że żyje jej się tam obecnie nie najlepiej. Nałogi wprawdzie zdołała opanować, ale problemy osobiste doprowadziły do problemów zdrowotnych, problemy zdrowotne – do problemów zawodowych (bo trudno być pełnowartościowym fizjoterapeutą, jak się samemu ma nie do końca sprawną rękę na przykład). Nie wspominając już o tym, że jak wiadomo w USA problemy zdrowotne sporo kosztują – kuzynka G. była niby ubezpieczona, ale jak miała wypadek, to okazało się, że ubezpieczenie jednak wszystkiego nie pokrywa – w efekcie całe oszczędności poszły na koszty leczenia i rehabilitacji (a i tak by nie starczyło, gdyby nie pomogła jej ciotka B. – jej matka, moja ciotka – mieszkająca w Polsce).
Teraz kuzynka ma lat 50+, zdrowie średnie (eufemizm), sytuację finansową nędzną, wygląda na osobę o dziesięć lat starszą niż jest – i w ogóle amerykański sen jakby się trochę czarno-biały zrobił…
Co robić? Ano, kuzynka wymyśliła proste rozwiązanie: sprzeda dom i wszystko co ma – i wróci do Polski. Bo jak sprzeda dom w LA, to spokojnie starczy jej na kupno tutaj (choćby u nas w czy w okolicy) małego domku z ogródkiem i jeszcze sporo zostanie. Super pomysł, prawda?
No właśnie nie bardzo. Odbyłem z G. długą rozmowę na ten temat. Nie próbowałem jej od tego pomysłu odwodzić – to jej życie i jej decyzja – ale chciałem uświadomić jej kilka problemów, z których moim zdaniem po prostu nie zdaje sobie sprawy.
RAZ: z czego będzie tu żyła? OK, dom kupi i wyposaży, kupi jakiś mały samochód, wiele jej nie trzeba, męża nie ma, dzieci nie ma. To, co zostanie z „amerykańskich” pieniędzy, wystarczy może jeszcze na pół roku życia, może na rok. Ale co dalej? W swoim zawodzie – w którym zresztą kiedyś była świetna – na dłuższą metę nie popracuje z powodów wyżej wymienionych. Same rekomendacje (znakomite) z paru bardzo dobrych amerykańskich szpitali nie wystarczą, jeśli fizycznie nie jesteś w stanie robić tego, co trzeba. A co poza tym potrafisz? Ano, niewiele, szczerze mówiąc. Plusem jest doskonała znajomość angielskiego (po niemal trzydziestu latach w Ameryce) – ale te same trzydzieści lat przebywania w niemal wyłącznie amerykańskich środowiskach sprawia, że znajomość polskiego już nie ta. Ja na razie rozwiązania tego problemu nie widzę. Ona też.
DWA: jakieś ubezpieczenie…? G. wyjechała, jak pisałem, niedługo po Wielkich Przemianach, zaraz po skończeniu studiów. Przez ostatnie prawie trzy dekady była – z punktu widzenia polskiego prawa – kompletnie „poza systemem”. NIGDY nie miała opłacanych jakichkolwiek składek ZUS, ani zdrowotnych, ani emerytalnych. A jej zdrowie jest takie, że na pewno będzie potrzebowała opieki lekarskiej, rehabilitacji i paru innych rzeczy, które w takiej sytuacji po prostu kosztują. Dużo. A emerytura? G. jest po pięćdziesiątce – nawet zakładając, że znajdzie tu jakąś pracę i będzie coś na ZUS odprowadzać, ile odłoży do emerytury? Za co będzie żyła, kiedy już nie będzie w stanie pracować (a, niestety, zważywszy na jej kondycję może to być wcześniej, niż by chciała)?
TRZY: do tego wszystkiego dochodzi fakt, że po tych trzydziestu latach „tam” ona nie ma tu żadnego środowiska, żadnej sieci społecznej. Jest paru dawnych kolegów z czasów szkolnych, z którymi ma jakiś tam kontakt – przy czym „jakiś tam” to bardzo dobre określenie. Ma matkę – ciotkę B. – która ją kocha i zrobiłaby dla niej wszystko, ale ma ponad osiemdziesiąt lat, coraz więcej problemów ze zdrowiem (jak to w tym wieku) i ani w sprawach pracy jej nie pomoże, ani w kwestii finansowej (oszczędności, które miała, już jej przekazała do USA – patrz wyżej). Ma ojca, w podobnym wieku, co prawda zdrowego i dość majętnego (ciotka B. i jej mąż są rozwiedzeni), z którym jednak z różnych powodów rodzinnych jest wiecznie skłócona do tego stopnia, że nie są w stanie wytrzymać ze sobą dłużej, niż pół godziny – a potem zawsze kończy się awanturą. Ma siostrę – kuzynka M. (mama pana młodego z wyżej wymienionego ślubu i wesela) jest osobą o poukładanym życiu, ma męża i dwoje dorosłych dzieci, współprowadzi małą, ale dynamiczną firmę, finansowo radzi sobie dobrze – chyba jednak nie na tyle dobrze, żeby wziąć na siebie utrzymywanie siostry (nawet, gdyby chciała). No i ma mnie, młodszego kuzyna, który finansowo nie pomoże jej na pewno, a w innych sprawach też niewiele zdziała, bo ma swoje problemy i troje dzieci na utrzymaniu.
Czym innym jest wyjazd na drugi koniec świata, kiedy ma się dwadzieścia pięć lat, jest się młodym, zdrowym i ma całe życie przed sobą – zupełnie czym innym jest porzucenie wszystkiego i wyjazd na drugi (…pierwszy?) koniec świata, kiedy ma się 50+ lat, marne zdrowie i żadnych oszczędności poza tym, co się może sprzedać. Trochę się boję, jak to się wszystko rozegra.
No, to sobie ponarzekałem.