Mruczanka Muzyczna

Słucham i słucham, już od jakiegoś czasu słucham. I muszę napisać – w kategorii „Puchatek Poleca”, oczywiście.

Katie Melua, „The House”. Czytelników którzy trafią tu za sprawą wujka Google’a szukając jakichś informacji o doktorze Gregorym Housie muszę rozczarować – nie o niego tu chodzi.

O tym, że Katie Melua jako taka należy do kategorii „Puchatek Poleca”, czytelnicy tych zapisków wiedzą doskonale. Prywatnym Puchatka zdaniem ta Pani to największe, co wydarzyło się w muzyce popularnej w ciągu ostatnich kilku lat. Po śmierci Elli Fitzgerald jakiś zasmucony krytyk napisał, że „…odeszła ostatnia Wielka Dama piosenki – teraz zostały już tylko śpiewające modelki”. Przesadzał, rzecz prosta – bądź co bądź śpiewają jeszcze i Aretha Franklin, i Cassandra Wilson, a i takie panie (że sięgnę do bardzo różnych stylów muzycznych) jak Annie Lennox czy Barbara Streisand trudno nazwać „śpiewającymi modelkami”. Ale fenomen Katie polega na tym, że także w najmłodszym pokoleniu (mój Boże, ona jest ode mnie o czternaście lat młodsza!) jest jeszcze czego szukać.

Fascynujące jest to, że każda jej płyta jest inna. Skakanie po stylach, wydawałoby się – muzyczny miszmasz, a jednak całość jest konsekwentna i przemyślana. Jest tu jazz, jest blues (i to jaki!), jest trochę amerykańskiej klasyki, zabawne przeróbki bardzo znanych rzeczy… Niesamowite jest to, że dziewczyna która ma raptem dwadzieścia sześć lat potrafi być tak muzycznie dojrzała i świadoma – czy śpiewa piosenkę Guthriego, czy song Cohena, czy „Moon River” – pozostaje sobą, nikogo nie udaje (a to dziś naprawdę rzadkie zjawisko).

A nowa płyta? Zaczyna się od bardzo delikatnej piosenki „I’d Love To Kill You” (to aż nie do pomyślenia, że w epoce MTV można zacząć płytę od czegoś tak subtelnego i miękkiego). „The Flood” – zaskakująca, dynamiczna. A potem energetyczna „Happy Place”, liryczna „Red Balloons” czy „A Moment of Madness” utrzymana trochę w konwencji starego wodewilu (łącznie, jeśli dokładnie wsłuchać się w tło, z trzeszczeniem starej, winylowej płyty!). Zabawa konwencjami, zabawa stylami. Tu nie ma rejonów zakazanych, nie ma „off limits”.

A najlepsze w tym wszystkim jest to, że w każdym z tych stylów, w każdym klimacie, w każdym nastroju Katie Melua jest równie dobra – i wyraźnie czuje się równie swobodnie.

***

I coś, co dla mnie zawsze jest bardzo ważne: teksty tych piosenek są równie mocną stroną płyty co sama muzyka i głos wokalistki. To są naprawdę dobre teksty. Poetyckie, wieloznaczne, znakomicie napisane. Intrygujące. Zmuszające do myślenia. A w dodatku – i tu moje wielkie brawa – autorką większości tych tekstów jest sama piosenkarka.

I wiecie co? Moim zdaniem tu właśnie – cytując klasyków – jest pies pogrzebany.

Bo Katie Melua nie jest po prostu piosenkarką. Nie jest „dobrym głosem”, który odtwarza cudze teksty i melodie. Ona należy do kategorii, na którą po polsku nie ma prostego określenia – po angielsku to się nazywa „singer-songwriter”. Po polsku mówimy o piosence autorskiej, ale na co dzień to określenie kojarzy się raczej z poezją śpiewaną i tego typu klimatami. A „singer-songwriter” może reprezentować dowolny styl muzyczny – do tej kategorii należy przecież i Bob Dylan, i Leonard Cohen, i Paul Simon, ale także Suzanne Vega czy Tracy Chapman, Bruce Springsteen…

To piosenkarze i piosenkarki,  których największą siłą – niezależnie od znakomitej muzyki i warsztatowego profesjonalizmu, rzecz prosta – są właśnie teksty.

Kiedy Katie śpiewa „I’d love to kill you with a kiss”, słuchacz jej wierzy. Kiedy wyznaje „I’m twisted” – człowiek zastanawia się, jaka jest naprawdę. A kiedy śpiewa „Who is in that house? 
I opened the door to see…” – dreszcze chodzą po plecach.

Ona jest prawdziwa. Nie udaje, nie „odtwarza” muzyki. Jej muzyka żyje. To chyba cała tajemnica.

I jeszcze jedno: są piosenkarze i piosenkarki, którzy – choć sławni, wielcy i utytułowani – są w zasadzie nierozpoznawalni. Co mam na myśli? Kiedy słyszę w radiu „nową piosenkę Madonny”, to jeśli nikt jej nie zapowie (albo RDS się nie wyświetli) nie mam pojęcia, kto to śpiewa. Bo prawda jest taka, że 99 procent piosenek takiej Madonny (to tylko przykład, rzecz prosta) mógłby śpiewać dokładnie ktokolwiek, z tym samym efektem.

Ale kiedy śpiewa Cohen, Dylan, Suzanne Vega czy Annie Lennox – po pierwszych zaśpiewanych linijkach wiadomo, kto zacz – nawet, jeśli piosenki w życiu się nie słyszało.

Katie Melua też należy do tego grona. A to – w każdym razie z mojej strony – naprawdę duży komplement.

Mruczanka – Thriller

Uwaga – opowieść dla czytelników o mocnych nerwach.

Miał Puchatek pisać o wczorajszych przyjemnościach, jako że Puchatki wczoraj świętowały fakt, że już jedenaście lat ze sobą wytrzymują. Potwory zostały na pół dnia sprzedane do znajomych, a Puchatki były w kinie i na randce zupełnie same dwa. A po południu – już razem z Potworami – pojechały na duże rodzinne lody. Czyli generalnie dzień był miły i spokojny…

…do czasu.

Około godziny dziesiątej (wieczorem, rzecz prosta) M. pławiła się w wannie a Puchatek usypiał potwory. Nagle… (w thrillerach zawsze jest jakieś „nagle”, prawda?) sprzed Chatki dobiegł wyraźny odgłos (charakterystyczny bardzo) otwieranej i zamykanej furtki. I otwieranej i zamykanej jeszcze raz. I jeszcze. Furtka na noc jest zwykle zamykana na klucz, ale o tej porze jeszcze nie była.

Nie powiem, trochę się był Puchatek zdziwił. Owszem, są wśród znajomych ze dwie czy trzy osoby które wchodzą przez puchatkową furtkę bez pukania, ale zwykle po uprzednim telefonie i raczej nie o tej porze.

Wyjrzał Puchatek przez okno – furtka otwarta (w sensie – prawie na oścież) a koło domu w ciemności wyraźnie ktoś był. Postać która zamajaczyła była męska, duża i zdecydowanie nieznajoma. Zamajaczyła – i zniknęła za węgłem wyraźnie kierując się do drzwi wejściowych.

Puchatek ma taką specyficzną cechę, która już parę razy w życiu bardzo mu pomogła (a ze dwa razy nawet to życie uratowała, bez przesady i przenośni). Jak Puchatek się przestraszy, to nie panikuje, nie staje sparaliżowany, tylko działa szybko, sprawnie i z wyjątkowo jasnym umysłem. Ot, taki dar Boży.

Co więc Puchatek zrobił? Z prędkością podświetlną zbiegł na dół i… zasunął zasuwę w drzwiach wejściowych, oddzielających przedsionek od domu. A w przedsionku wyraźnie ktoś był…

Wyjrzał Puchatek przez balkon – ale przedsionek „za rogiem”, z balkonu niewidoczny. Wyjrzał Puchatek przez małą szybkę w drzwiach wejściowych – ciemno, nic nie widać. Ale wyraźnie ktoś tam jest.

W pierwszym odruchu chciał Puchatek wyjść i sprawdzić, ale… zdecydował, że jednak nie. Cholera wie kto to, ilu ich i jakie ma(ją) zamiary. A Puchatek jest jeden i zdecydowanie nie jest Chuckiem Norrisem.

Co więc Puchatkowi zostało? Broń potężna: telefon. Zadzwonił Puchatek na 112 i rzeczowo zrelacjonował sytuację. Pan policjant powiedział, że wysyła patrol i doradził, żeby jednak z domu nie wychodzić, tylko poczekać na kolegów. Na jego kolegów, znaczy się.

Koledzy zjawili się po kilku minutach, które to kilka minut Puchatek spędził stojąc na balkonie i nasłuchując, co się dzieje. Nie działo się generalnie nic, ale na dole (w przedsionku) w dalszym ciągu wyraźnie ktoś był.

Wreszcie zjawili się Stróże Prawa. Puchatek zamachał do nich radośnie z balkonu. Panowie weszli przez furtkę. Puchatek (czując się zdecydowanie pewniej w obecności dwóch bądź co bądź uzbrojonych policjantów) otworzył drzwi od środka.

No i rzeczywiście – był tam Pewien Pan. Pan był w stroju niekompletnym (czyli ubrany tylko od pasa w dół, że się tak wyrażę – topless). Wysoki. Łysy. Wytatuowany.

A wiecie co robił?… (tu następuje wzrost napięcia)

Spał. Spał sobie na linoleum w puchatkowym przedsionku.

Tak, jak się zapewne część czytelników domyśla, pan był w stanie wskazującym. W rozmowie z policjantami (kiedy już go dobudzili) okazało się, że pan zdecydowanie nie miał złych zamiarów.

Pan okazał się być robotnikiem, który przyjechał z jakiegoś Podlasia jako członek ekipy budującej czy remontującej jakiś dom w okolicy. Przyjechał był tego dnia rano – a że była sobota, to wieczorem wyszedł zabalować i… się zgubił. Nie wiadomo, gdzie zostawił koszulę, ale ponieważ był w stanie jak wyżej, kompletnie nie mógł trafić do domu (tzn. do miejsca, gdzie wraz z kolegami miał pracować). A że puchatkowa brama wydała mu się znajoma, więc wszedł i chciał spokojnie do rana pospać.

Puchatek razem z panami z policji chyba kwadrans głowili się, gdzie tu w okolicy ktoś „buduje czy remontuje takie dwa połączone mieszkania”. Było to o tyle trudne, że z pana trudno było wyciągnąć jakiekolwiek precyzyjne informacje z uwagi na stan.

Skończyło się na tym, że Puchatek skargi nie wniósł, policjanci pana puścili wolno, pouczywszy w krótkich żołnierskich słowach, żeby bez dzwonienia czy pukania na obce posesje nie właził.

A Puchatek na pożegnanie dał panu starą (ale w dobrym stanie…) ocieplaną koszulę, bo noc była zdecydowanie zbyt chłodna na poszukiwanie kwatery topless.

***

Ale wiecie, co w całej tej historii jest najbardziej wkurzające? Postawa Dzielnego Psa Obronnego rasy malamut alaskański.

Bo kiedy pan Zagubiony spał sobie smacznie w puchatkowym przedsionku, to Dzielny Pies Obronny… spał sobie spokojnie obok niego, na swoim kocyku.

– Ależ pan ma dzielnego psa stróżującego! – pokiwał ironicznie głową Stróż Prawa, kiedy się już z Puchatkiem żegnał.

– A daj pan spokój – odparł Puchatek z ciężkim westchnieniem. Bo cóż innego zostało do powiedzenia…

Kocia Twarz, następnym razem kupię jamnika. Jamniki przynajmniej drą gęby.

Mruczanka (szybko) bieżąca

I co ja mam pisać… Że jestem zmęczony? Że mam już strasznie dosyć tego roku (szkolnego, znaczy się)? Że marzę o wyjechaniu gdzieś? Nie, nie o „wyjechaniu” – marzę o Wędrówce. Takiej prawdziwej.

Siedzę i pracuję – i z każdą zapisaną stroną czuję się bardziej wypompowany. Coś, co normalnie robię w godzinę – teraz zajmuje mi dwie. A – jak na złość, oczywiście – pracy w tym przedwakacyjnym okresie mam tyle, że powinienem raczej robić ją dwa razy szybciej.

Mam takie poczucie, że nic mi nie wychodzi. Że za cokolwiek się złapię – idzie nie tak, jak powinno. A w każdym razie nie tak, jak ja bym chciał. Obiektywnie rzecz biorąc to oczywiście nieprawda… No i co z tego.

Potrzebuję wakacji. BARDZO potrzebuję. I będą, nawet się zapowiadają bardzo pozytywnie (o tym niżej albo następnym razem), ale najpierw jeszcze miesiąc roboty. A ja mam poczucie, że to właśnie o ten miesiąc za dużo.

***

Tak, dzieje się też dużo dobrych rzeczy.

Starsze Potwory dostały się do szkoły muzycznej. Oba. Było bodaj 30 miejsc i około 300 chętnych. Piłka będzie grała na swoim wymarzonym flecie poprzecznym – już podskakuje z radości na samą myśl, na razie piłując flet prosty, z którym w zasadzie się nie rozstaje. Pietruszka (z przyczyn bliżej niewyjaśnionych) od roku mówił, że chce grać na… klarnecie. I dostał się na ten klarnet, jako jedyny (nauczyciel mógł wziąć tylko jednego nowego ucznia).

W dodatku oboje nauczyciele są sympatyczni, młodzi i wyluzowani (co, jak wiadomo, w szkołach muzycznych daleko nie zawsze tak wygląda…).

Minusem te historii jest to, że od września poza „normalnym” jeżdżeniem do szkoły i w parę innych miejsc trzeba będzie Potwory wozić jeszcze do szkoły muzycznej. Przydałoby się może szofera wynająć?…

BTW: Pietruszka na egzaminie miał maksymalną ilość punktów w obu komisjach: „słuchowej” i „manualnej”. O ile to pierwsze nie dziwi (pani A., która uczy Piłkę fletu, twierdzi że Pietrucha ma słuch absolutny…), o tyle to drugie nieco nas zaskoczyło (na plus, rzecz prosta). Rozwija się człowiek.

***

Jak już o genialnych dzieciach: Pietruszka pisał test na zakończenie pierwszej klasy (nie ma on żadnego wpływu na dalszą szkolną karierę, jest tylko formą sprawdzenia ucznia i nauczyciela, który go uczył). Maksymalnie można było dostać 60 punktów. I tyle właśnie Pietruszka zdobył. Jako jedyny w klasie. No, po prostu mutant jakiś.

Ja chyba nigdy z żadnego „dużego” testu czy sprawdzianu nie dostałem maksymalnej ilości punktów. Zadzwoniłem zatem do Osobistego Ojca z tekstem: „A ja mam mądrzejszego syna niż Ty!”.

Obśmiał się jak norka.