Mruczanka Szkocka – Dzień Pierwszy

Dzień pierwszy to był 27. lipca. Dwa dni po tym, jak Puchatek przekroczył wiek lekkopółśredni i stał się Oficjalnym Czterdziestolatkiem. Kocia Twarz.

Wstać trzeba było o czwartej rano, żeby odbyć niezwykle skomplikowaną podróż: najpierw kolega (się zlitował chłopak…) podwiózł mnie na dworzec w G., skąd pociągiem o niechrześcijańskiej godzinie piątej pięć (czy coś kole tego) ruszyłem do Stolicy. W stolicy złapałem pociąg do grodu Kraka (nota bene – pociąg jadący przez G., ale bez zatrzymywania… No, bo przecież powiatowe miasto G. to niewarta uwagi dziura, raptem 30 tysięcy mieszkańców, nie to co metropolia taka jak Włoszczowa, prawda?). W Krakowie za pomocą specjalnego połączenia kolejowego (no proszę, da się… Ale nie w Warszawie, prawda?) dojechałem na lotnisko Balice. A na lotnisku Balice – po przejściu wszystkich stosownych kontroli – wsiadłem na pokład samolotu Boeing 737 Niezbyt Ekskluzywnych Linii Lotniczych, których nazwy wymieniać nie będę, bo mi za reklamę nie płacą.

Mój Boże… Kiedy za czasów „przed-dzieciowych” jeździliśmy z M. do Szkocji, tanie linie lotnicze jeszcze nie istniały. Żeby za zdroworozsądkowe pieniądze dostać się na wyspy (na „normalne” bilety lotnicze oczywiście nie było nas wtedy stać…) trzeba było jechać autobusem do Londynu. Dwadzieścia cztery godziny, nie licząc późniejszego dojazdu na Północ. Miało to oczywiście swój urok (doba w autobusie z Ukochaną Kobietą, prom przez kanał La Manche, białe skały Dover…) – ale w przypadku wyprawy na kilka dni poświęcanie doby na przejazd w jedną stronę byłoby kłopotliwe. A tu proszę – za te same pieniądze w ciągu dwóch i pół godziny pokonałem drogę z Krakowa do Edynburga.

Kiedy samolot podchodzi do lądowania w Edynburgu, wlatuje najpierw nad zatokę Firth of Forth, gdzie zawraca dużym łukiem nad lotnisko – widok miasta z lotu ptaka naprawdę robi wrażenie, zwłaszcza że stolica Szkocji jest wyjątkowo pięknym miejscem (niektórzy twierdzą, że to w ogóle najładniejsze i najbardziej „przyjazne dla użytkownika” miasto na Wyspach). O Edynburgu jednakowoż będzie później – w ostatni dniu Wyprawy.

Lądowanie, formalności skrócone do minimum (układ z Schengen to jednak fajna sprawa – machnięcie dowodem osobistym i „Next, please”). Bagaż z karuzeli, przejście przez sale przylotów i…

I po wyjściu z budynku nagle poczułem, że… Nie bardzo wiem, jak to opisać. Poczułem, że wróciłem. Właśnie tak – nie „przyjechałem”, ale wróciłem.

Piętrowy autobus (niebieski co prawda, ale zawsze) w ciągu dwudziestu minut dowiózł mnie do centrum Edynburga. Lewą stroną ulicy, rzecz prosta.

Korciło mnie, żeby połazić po mieście – wiedziałem jednak, że ostatniego dnia wyprawy i tak spędzę tu co najmniej kilka godzin, a teraz chciałem jak najszybciej pojechać dalej. Na Północ.

Dworzec autobusowy. Kiedy odjeżdża najbliższy autobus o Inverness? Za pół godziny? Wspaniale. Kupiłem bilet i poszedłem do dworcowego baru, bo od czwartej rano nic nie jadłem, a była już druga po południu.

Kiedy po dużej, podgrzewanej kanapce wróciłem do „bramki”, autobus już stał. Siadłem (z samego przodu, z widokiem przez panoramiczną przednią szybę, tak mi się poszczęściło!) i kiedy ruszyliśmy, pomyślałem że pewnie zaraz zasnę (bądź co bądź wstałem bardzo wcześnie i spędziłem dzień dosyć intensywnie). Nic z tego. Widoki tak mnie wciągnęły, że mimo zmęczenia siedziałem z wytrzeszczonymi oczyma, wspominając kolejne mijane miejsca, które – choć od ostatniej wyprawy do Szkocji minęło jedenaście lat! – pamiętałem doskonale.

Autobus jechał ponad trzy i pół godziny – ale nawet nie zdążyłem się zmęczyć.

Pod wieczór byłem już w Inverness. Po jedenastu latach nie musiałem nawet pytać o drogę na kemping – po prostu wysiadłem z autobusu, zarzuciłem plecak i poszedłem przez główny most, a potem na zachód wzdłuż rzeki Ness, jakieś dwa-trzy kilometry. Jakbym był w domu.

Kemping nic się nie zmienił – nawet ceny chyba nie wzrosły… Rozbiłem namiocik (tak, ja też nie lubię zdrobnień, ale to coś co przywiozłem ze sobą na miano „namiotu” raczej nie zasługiwało; „namiocik” to właśnie stosowne określenie. Historię namiociku też opowiem, bo jest zabawna – ale za chwilę.

A potem poszedłem się trochę umyć, a potem – choć była już niemal dziewiąta wieczorem i zmęczony byłem jak pies – nie mogłem się powstrzymać przed pójściem z powrotem do miasta. I nie chodziło mi nawet o jedzenie, nie chodziło o zwiedzanie (Inverness jest urocze, ale jak się w nim raz było, to wszystkie jego zabytki człowiek zna na pamięć – a ja byłem w nim razy kilka…). Chciałem po prostu poczuć klimat „ostatniego większego miasta u progu Highlands”. Chciałem popatrzeć na ludzi siedzących w kafejkach i pijących ciemne piwo, whisky i kawę, na rozgadanych Szkotów śmiejących się na rogach ulic z opowiadanych dowcipów i patrzących z życzliwym uśmiechem (naprawdę!) na snujących się turystów. Chciałem przejść się nad lekko zamgloną Ness, poczuć na twarzy chłodną wilgoć, usłyszeć „Quite a cool evenig, isn’t it?” od przypadkowego przechodnia z psem…

Coś, co zawsze fascynowało mnie w Wielkiej Brytanii (nie mówię o Londynie, który jest pod tym względem podobny do większości Wielkich Miast na świecie…), to życzliwość, otwartość i uśmiech tak zwanych „zwykłych ludzi” spotykanych na ulicy w mniejszych miasteczkach czy na prowincji. Uśmiech, kilka słów, choćby „How are you” czy proste „Good luck” kiedy stoisz przy drodze i łapiesz okazję… Charakterystyczna rzecz: próbowaliście kiedyś w Polsce „łapać stopa” w rejonach turystycznych? Nad morzem, w Tatrach, na Mazurach? Owszem, da się – ale kto zabiera takich autostopowiczów? Najczęściej – inni turyści. Miejscowi raczej się nie zatrzymują. Owszem, zdają sobie sprawę że turyści to pieniądze, więc szanują ich, ale… Jakby to powiedzieć… Raczej właśnie ich „cenią”, niż lubią.

Tam jest odwrotnie. Kiedy łapie się okazję – czy to na wylocie z Edynburga, czy na głuchej drodze głęboko w Highlands – zatrzymują się właśnie miejscowi. Życzliwi, sympatyczni, zwykli ludzie…

***

Wróciłem na kemping po dziesiątej wieczorem, poszedłem pod prysznic, po czym zakopałem się w śpiworze i zasnąłem w ciągu pięciu sekund.

A następnego dnia znowu musiałem wstać w miarę wcześnie (choć nie o czwartej rano), bo kwadrans po dziewiątej miałem autobus z dworca autobusowego w Inverness do Portree na wyspie Skye.

Ale o tym już w następnym odcinku…

***

A, jeszcze miało być o namiociku… Kiedyś chyba – jako „prawdziwy turysta” – wstydziłbym się przyznać, ale dziś jako szacowny czterdziestolatek mam w głębokim poważaniu, co o mnie ktoś pomyśli…

Historia namiociku jest zabawna. Kiedy jeździliśmy z M. autostopem po Europie, mieliśmy ze sobą Dobry Namiot. Ale taki Naprawdę Dobry Namiot. Salewa, model Sierra Leone, jakby kto pytał. Znakomita rzecz – wygodna dwójka, dosyć lekka, z dwoma niewielkimi przedsionkami pod tropikiem w sam raz na plecaki. No i rewelacyjnie nieprzemakalna (nominalna wytrzymałość tropiku – 10 000 mm słupa wody!). Ten namiot nigdy nas nie zawiódł. Po najgorszych nocnych ulewach i nawałnicach wychodziliśmy z niego w stanie równie suchym, jak wchodziliśmy poprzedniego wieczoru. Po nocy na klifach przy bardzo silnym wietrze nie tylko nie odleciał, ale nawet maszty się nie odkształciły ani na milimetr.

Ten namiot leży sobie grzecznie w piwnicy – ale kiedy planowałem Wyprawę, od razu wiedziałem, że go nie wezmę. Był za duży na jedną osobę, ważył prawie 3 kilogramy – to niedużo jak na taki namiot, ale sporo jak na limit 15 kilo bagażu w samolocie… Najpierw pomyślałem, że kupię sobie dobry jednoosobowy namiot typu „ultra-light”. Niestety, superlekkie namioty dzielą się na dwa zbiory nie posiadające części wspólnej: są albo dobre, albo tanie. Te dobre to wydatek rzędu (przy odrobinie szczęścia…) około 500 złotych, a zwykle więcej. Pomyślałem, że wydawanie takiej sumy na sprzęt potrzebny na jednorazową, kilkudniową wyprawę to przesada. Pożyczenie takiego namiotu też okazało się trudne – bądź co bądź był to środek wakacji.

Postanowiłem zatem kupić tani namiocik. Rumienię się, gdy to piszę: kupiłem go w supermarkecie. Za 35 (słownie: trzydzieści pięć) złotych. Jadnowarstwowy, bez tropiku. W normalnych warunkach nie odważyłbym się pojechać z czymś takim w rejony, gdzie pogoda bywa kapryśna. Ale…

Ale doszedłem do wniosku, że:

a. Czasy się zmieniły, pieniędzy mam trochę więcej, jakby co zawsze mogę zamiast na kemping pójść do hostelu czy do B&B.

b. Jadę sam, o nikogo nie muszę się troszczyć, więc jak zmoknę – to będę mokry, a potem wyschnę. A jak pogoda będzie na tyle fatalna, że trudno będzie wyschnąć, to patrz punkt a.

Namiocik sprawdził się zupełnie nieźle – wadą konstrukcji jednowarstwowej jest fakt, że na ściankach osadza się wilgoć z oddechu, ale ponieważ byłem sam, mogłem ułożyć się w środku i wilgotnych ścianek nie dotykać. A przy wszystkich wadach miał jedną gigantyczną zaletę, która miała znaczenie nie tylko w samolocie: ważył ciut powyżej kilograma.

A ostatniego dnia w Edynburgu zostawiłem go w hostelu (kemping był za daleko od centrum, a ja musiałem być na lotnisku o szóstej rano…) z karteczką, że jak komuś potrzebny namiot, to niech go sobie weźmie. Nie chciało mi się wozić go z powrotem do Polski. 🙂

c.d.n.

Mruczanka Nadmorska

Tak, jesteśmy nad morzem. Polskim zupełnie. Będziemy się BYCZYĆ. Totalnie, absolutnie i całkowicie.

Ale zdaję sobie sprawę, że jestem Wam winien relację z mojej urodzinowej wyprawy szkockiej. Relacja będzie, słowo. Tyle, że na razie nie zdążyłem. Wróciłem we wtorek 3. sierpnia i miałem czas intensywnego nadrabiania życia rodzinnego. Do komputera prawie nie siadałem (i nie mogę powiedzieć, żeby mi tego szczególnie brakowało…).

Będzie opis. Dzień po dniu. Dziś powiem Wam tylko, że w ciągu siedmiu dni (dzień ósmy to już był tylko samolot powrotny) pokonałem trasę Edynburg – Inverness – Skye – Lewis – Harris – North Uist – Benbecula – South Uist – Barra – Oban – Sterling – Edynburg.

I powiem Wam jeszcze, że to najpiękniejsze miejsca na Ziemi (w subiektywnym rankingu, rzecz prosta).