Męska Rozmowa

M. złapała jakąś infekcję. Nic wielkiego – trochę gardło, trochę głowa boli… Powinna wyleżeć się i odpoczywać, ale gdzie tam – jeśli nie ma wysokiej gorączki, to nie ma takiej siły, która byłaby w stanie zatrzymać Ją w łóżku. Więc choroba zamiast trwać tydzień ciągnie się już dwa.

Rozmawiam przez telefon z kolegą D., który pyta o zdrowie M. Mówię, jak jest.

– Bo ona powinna poleżeć parę dni w łóżku – komentuje przytomnie kolega D.

– Wiem! – odpowiadam zrezygnowanym tonem. – Ale wiesz, jak to jest z kobietami. Nie przetłumaczysz…

– Bo to trzeba użyć racjonalnych argumentów – podpowiada D.

– W tym przypadku chyba raczej siły – odpowiadam ponuro. – Nic innego nie zadziała.

– Nie, właśnie racjonalnych argumentów – upiera się D. – Ja to mam przepracowane. Mówię: „Jak poleżysz grzecznie trzy dni, to czwartego pójdziemy na zakupy”. I zawsze działa.

Dawno się tak nie uśmiałem…

Rocznicowo

Piętnaście lat. Kiedy to minęło?

Wiem, że to brzmi banalnie, ale naprawdę mam wrażenie, jakby to było wczoraj…

Piętnaście lat temu była ciepła, nieco parna sobota. M. miała na rano umówioną fryzjerkę, a żeby mogła sprawnie od niej wrócić, zamówiliśmy taksówkę. No i ta taksówka… nie przyjechała, oczywiście. Dziś już nie pamiętam, dlaczego. Chwila nerwów, jakieś komórkowe dogadywania… Na szczęście M. udało się złapać na ulicy inna taksówkę i nie musiała w ślubnej fryzurze jechać rozklekotanym Ikarusem.

A potem w zasadzie wszystko już szło dobrze.

Oczywiście jeśli nie liczyć faktu, że z kościoła do sali, w której było zaplanowane spotkanie i mini–przyjęcie dla wszystkich, trzeba było przejść piechotą (odległość rzędu kilometra, na pewno nie więcej), co niektórzy goście odebrali jako Marsz Śmierci, bo planując tę prostą operację nie wzięliśmy pod uwagę niektórych cioć na wysokich szpileczkach… :–)

Do dziś się z tego śmiejemy. A tu proszę, piętnaście lat minęło. 5479 dni (tak, wliczając w to lata przestępne). Jakieś dzieci się po domu plączą… Nie do wiary.

(Nie całkiem) Koncertowo

Roboty mnóstwo, ręka dalej boli (choć już chyba idzie ku lepszemu…) – ale muszę choćby krótko, choćby parę słów napisać.

W piątek (trzynastego…) byliśmy na niezwykłym koncercie. W niewielkiej kaplicy sióstr dominikanek klauzurowych, które mają mały klasztor kilka kilometrów od G., występowała Antonina Krzysztoń.

„Występowała” to zresztą nie do końca dobre określenie. Koncert zorganizowała pewna nasza daleka znajoma – wpływy z biletów–cegiełek przeznaczone były na wsparcie małej szkoły w Kongo.

Kaplica jest naprawdę niewielka. Na koncercie była może setka osób, może półtorej – nie więcej. Nastrój siłą rzeczy był dość kameralny, nawet osoby siedzące w ostatnich rzędach miały wrażenie bezpośredniego kontaktu z artystką… A my siedzieliśmy w drugim rzędzie. Tuż–tuż.

Antonina Krzysztoń to osoba niezwykła. Słuchanie jej muzyki z płyt jest oczywiście bardzo przyjemne, ale to jeden z tych artystów (nielicznych, czy wręcz – coraz mniej licznych) których dopiero na żywo słucha się naprawdę.

Moc tego śpiewania jest po prostu niezwykła. Niesamowite teksty – pozornie proste, ale tak uderzające… Niesamowita muzyka, nawiązująca i do folku, i do „muzyki korzeni”, czasami ocierająca się o bluesa, o reggae, o jazz… Niedefiniowalna.

Ale przede wszystkim – głos. Tak magicznego głosu nie ma chyba żaden polski artysta – a i na świecie takich niewielu. Cesaria Evora, Loreena McKennitt, czy ja wiem – Cassandra Wilson (choć to muzycznie zupełnie inna historia) – lista byłaby naprawdę krótka.

Wystarczyła krótka wokaliza bez słów, na początek – i cała niewielka publiczność była po prostu zaczarowana. Głos delikatny – i potężny zarazem. Czysty jak kryształ (swoją drogą – jeszcze jeden dowód, że sam głos to za mało, że trzeba jeszcze mieć słuch: przez cały koncert nie usłyszałem nawet jednej choćby minimalnie nieczystej nuty). Plastyczny i giętki tak, że jest w stanie oddać każdą emocję, każdy niuans, każdy szmer. Absolutnie magiczny (wiem, powtarzam się – ale nie znajduję lepszego określenia).

Instrumentarium – minimalne. Gitara (prosta, delikatna, bez fajerwerków) i bardzo, bardzo delikatna perkusja (niewielki zestaw plus różne „przeszkadzajki”, tykwy, bębenki, dzwoneczki) na której grał Manolo Alban Juarez (geniusz, swoją drogą).

Koncert był jednocześnie koncertem urodzinowym – bo właśnie w piątek Antonina Krzysztoń kończyła sześćdziesiąt lat. Aż trudno w to uwierzyć – kiedy się z nią rozmawia, trudno uwierzyć że przekroczyła pięćdziesiątkę. Kiedy się jej słucha – ma się wrażenie, że wciąż ma trzydzieści lat…

Dawnośmy się tak nie zanurzyli w muzykę graną i śpiewaną na żywo. Czysta magia.

***

Kiedy szliśmy na ten koncert, marzyłem o jednej piosence. Nie miałem wielkiej nadziei – jeden, krótki koncert, tyle płyt i tyle pieśni do wyboru… Jakie szanse, że zabrzmi właśnie ta jedna?

A jednak zabrzmiała. Jak na zamówienie. Piosenka, która towarzyszy mi od dwudziestu lat – wracając raz na jakiś czas z nowa mocą, przypominając się w różnych trudnych, smutnych i ciemnych chwilach. Jedna z tych kilku piosenek, które pomagają „przejść przez ciemną dolinę”, które przypominają o tym, co Najważniejsze.

Piosenka, która przez te ostatnie dwa lata była przy mnie szczególnie często. „Mój przyjacielu…”

Popłakaliśmy się oboje…



Jak Się Człowiek Nie Ma Czym Pochwalić…

…to zawsze może dziećmi, prawda?

Koniec roku za pasem. W szkole Potworów jest taka „klasyfikacja ogólna”, obejmująca wszystkie dzieci z klas 4–6 (czyli te, które już otrzymują „normalne” oceny). Klasyfikacja bierze pod uwagę zarówno średnią ocen, jak miejsca, nagrody i osiągnięcia w konkursach, olimpiadach, występach, a także „działalność społeczną”. Pietruszka jest w tej klasyfikacji ogólnej na trzecim miejscu w szkole. Piłka – na czwartym. (Przy czym miejsca pierwsze i drugie zajmują szóstoklasiści, żeby nie było. Nota bene – także dzieci znajomych.).

Mutanty jakieś, ani chybi…