Roboty mnóstwo, ręka dalej boli (choć już chyba idzie ku lepszemu…) – ale muszę choćby krótko, choćby parę słów napisać.
W piątek (trzynastego…) byliśmy na niezwykłym koncercie. W niewielkiej kaplicy sióstr dominikanek klauzurowych, które mają mały klasztor kilka kilometrów od G., występowała Antonina Krzysztoń.
„Występowała” to zresztą nie do końca dobre określenie. Koncert zorganizowała pewna nasza daleka znajoma – wpływy z biletów–cegiełek przeznaczone były na wsparcie małej szkoły w Kongo.
Kaplica jest naprawdę niewielka. Na koncercie była może setka osób, może półtorej – nie więcej. Nastrój siłą rzeczy był dość kameralny, nawet osoby siedzące w ostatnich rzędach miały wrażenie bezpośredniego kontaktu z artystką… A my siedzieliśmy w drugim rzędzie. Tuż–tuż.
Antonina Krzysztoń to osoba niezwykła. Słuchanie jej muzyki z płyt jest oczywiście bardzo przyjemne, ale to jeden z tych artystów (nielicznych, czy wręcz – coraz mniej licznych) których dopiero na żywo słucha się naprawdę.
Moc tego śpiewania jest po prostu niezwykła. Niesamowite teksty – pozornie proste, ale tak uderzające… Niesamowita muzyka, nawiązująca i do folku, i do „muzyki korzeni”, czasami ocierająca się o bluesa, o reggae, o jazz… Niedefiniowalna.
Ale przede wszystkim – głos. Tak magicznego głosu nie ma chyba żaden polski artysta – a i na świecie takich niewielu. Cesaria Evora, Loreena McKennitt, czy ja wiem – Cassandra Wilson (choć to muzycznie zupełnie inna historia) – lista byłaby naprawdę krótka.
Wystarczyła krótka wokaliza bez słów, na początek – i cała niewielka publiczność była po prostu zaczarowana. Głos delikatny – i potężny zarazem. Czysty jak kryształ (swoją drogą – jeszcze jeden dowód, że sam głos to za mało, że trzeba jeszcze mieć słuch: przez cały koncert nie usłyszałem nawet jednej choćby minimalnie nieczystej nuty). Plastyczny i giętki tak, że jest w stanie oddać każdą emocję, każdy niuans, każdy szmer. Absolutnie magiczny (wiem, powtarzam się – ale nie znajduję lepszego określenia).
Instrumentarium – minimalne. Gitara (prosta, delikatna, bez fajerwerków) i bardzo, bardzo delikatna perkusja (niewielki zestaw plus różne „przeszkadzajki”, tykwy, bębenki, dzwoneczki) na której grał Manolo Alban Juarez (geniusz, swoją drogą).
Koncert był jednocześnie koncertem urodzinowym – bo właśnie w piątek Antonina Krzysztoń kończyła sześćdziesiąt lat. Aż trudno w to uwierzyć – kiedy się z nią rozmawia, trudno uwierzyć że przekroczyła pięćdziesiątkę. Kiedy się jej słucha – ma się wrażenie, że wciąż ma trzydzieści lat…
Dawnośmy się tak nie zanurzyli w muzykę graną i śpiewaną na żywo. Czysta magia.
***
Kiedy szliśmy na ten koncert, marzyłem o jednej piosence. Nie miałem wielkiej nadziei – jeden, krótki koncert, tyle płyt i tyle pieśni do wyboru… Jakie szanse, że zabrzmi właśnie ta jedna?
A jednak zabrzmiała. Jak na zamówienie. Piosenka, która towarzyszy mi od dwudziestu lat – wracając raz na jakiś czas z nowa mocą, przypominając się w różnych trudnych, smutnych i ciemnych chwilach. Jedna z tych kilku piosenek, które pomagają „przejść przez ciemną dolinę”, które przypominają o tym, co Najważniejsze.
Piosenka, która przez te ostatnie dwa lata była przy mnie szczególnie często. „Mój przyjacielu…”
Popłakaliśmy się oboje…