Karton, karton po horyzont…

Idę na umówioną wizytę do okulisty (kontrolną). Zgaszam się do recepcji w przychodni – i zonk: „…w systemie widnieje Pan jako nieubezpieczony”.

Że co proszę? Składki na ZUS płacę regularnie, w tym miesiącu też zapłaciłem (już prawie dwa tygodnie temu). O co chodzi?

Dzwonię do NFZ – każą dzwonić do ZUS. Dzwonię do ZUS. Po dwudziestu minutach czekania na połączenie i odsłuchaniu pięciuset fascynujących informacji o tym, że od stycznia 500+ będzie już 800+ – mam wreszcie połączenie. Pani najpierw zadaje mi sto głupich pytań, potem sprawdza moje konto – okazuje się, że za ostatnie dwa miesiące (czyli za wrzesień i październik) nie mam złożonego DRA – takiego papierka (w formie elektronicznej), który trzeba co miesiąc składać. Więc to nieistotne, że zapłaciłem w tym miesiącu ponad 1700 zł składek – nie ma papierka, nie jestem ubezpieczony.

Wkurzony dzwonię do mojej pani księgowej, która się składaniem tych papierków zajmuje. Pani księgowa (solidna, dokładna i zaufana, nigdy nie miałem z nią żadnych problemów) sprawdza i mówi zdziwiona, że papierki jak najbardziej do ZUS poszły, w stosownych terminach, bez opóźnień, tak jak zwykle. I że już mi wysyła kopie (elektroniczne), na których jak byk stoi, że wpłynęły i zostały przyjęte.

No ale ZUS ich nie widzi. A jak ZUS ich nie widzi, to ich nie ma – i nikt im nie wmówi, że białe jest białe.

Pani księgowa nie ma możliwości wysłania tych papierków jeszcze raz (to się robi jakimś systemem elektronicznym, jak się raz wysłało, to drugi raz się nie da). To ja muszę iść do ZUS z wydrukowanymi papierkami i tracić czas. A potem ZUS musi jeszcze przesłać te informacje do NFZ – mają na to 15 dni.

Czyli – nieważne, że zapłaciłem tylko w tym miesiącu ponad 1700 zł, nieważne, że papiery zostały wysłane: przez bajzel w ZUS i NFZ nie będę ubezpieczony przez co najmniej najbliższe dwa tygodnie. Wkurzam się, dzwonię do ZUS jeszcze raz, podając im konkretne daty wpłynięcia tych moich DRA (według kopii, które dostałem od pani księgowej). Już półtorej godziny i 12 (słownie: dwanaście) telefonów później okazuje się, że ZUS jednak – po odpowiednio głębokim poszperaniu – WIDZI moje DRA. Są. Przyszły. Zostały przyjęte.

Więc o co chodzi? No nie wiadomo, ale „ze strony ZUS wszystko jest OK”. Co dalej zatem – czy ZUS może w tej sprawie poinformować NFZ?

Otóż nie. To ja mam wziąć stosowny papierek z ZUS i udać się do wojewódzkiej siedziby NFZ, żeby go tam złożyć z wnioskiem (!) o weryfikację statusu ubezpieczenia.

No OK, mogę przesłać to pismo przez ePUAP. Co też zrobiłem (zajęło mi to kolejne dwadzieścia minut, bo ePUAP jest skonstruowany tak, jakby jego głównym celem było utrudnianie petentowi życia). I teraz łaskawcy mają 15 dni na rozpatrzenie mojego wniosku. Żebyście nie mieli wątpliwości: 15 dni ROBOCZYCH. Czyli nie dwa tygodnie, a realnie trzy.

Trzymajcie kciuki, żebym w tym czasie poważniej nie zachorował…

Pieprzone państwo z kartonu. Pardon. 😦

Bo jesień, wie pan, głupia historia…*

*…grypa i wiatr, i oratoria.

Zawsze w listopadzie budzi się we mnie zwierzę… Problem polega na tym, że to zwierzę to oczywiście niedźwiedź, więc budzi się i nie marzy o niczym innym, jak o zapadnięciu z powrotem w sen (zimowy). Marzenia – oczywiście – nie do zrealizowania, bo praca, bo milion innych rzeczy (…o tym, że biologia nie ta, to już nawet szkoda gadać). Jest mokro, zimno, szaro, zmrok zapada coraz wcześniej. Nie cierpię tej pory roku.

A w tym roku jesień wyjątkowo ponuro-depresyjna. Dwa dni przed Wszystkimi Świętymi zmarł mąż mojej serdecznej przyjaciółki. Oboje młodsi ode mnie. J. był chory – bardzo poważnie chory, od wielu, wielu lat. Jego żona zawsze mówiła, że ma pełną świadomość tego, iż „starości raczej razem nie dożyją”. Ale właśnie dlatego, że to trwało tak długo (J. był chory już kiedy się pobierali, a to było jakieś dwadzieścia lat temu) – to jednak było „nagle” (…w sumie – śmierć chyba zawsze jest „nagle”). J. idzie do szpitala? No tak, wiadomo, przynajmniej dwa razy w roku J. idzie do szpitala na tydzień czy dwa. Wszyscy się do tego przyzwyczaili… Ale tym razem już z tego szpitala nie wrócił. Moja przyjaciółka – zresztą lekarka – wezwana pilnym telefonem zdążyła jeszcze dojechać na OIOM. Zmarł przy niej. Została sama z dwiema córkami.

A kilka dni temu odeszła kilkunastoletnia córka jednych znajomych. Dziewczyna miała kłopoty, leczyła się, wydawało się, że jest już lepiej, trafiła do świetnego ośrodka terapeutycznego, wszyscy mieli nadzieję, że jest na dobrej drodze… Przedawkowała leki. Czy to był wypadek, czy świadoma decyzja – tego się już pewnie na tym świecie nie dowiemy. Pogrzeb dziecka (choćby i nastoletniego) to jedna z najtrudniejszych rzeczywistości, jakie znam.

***

Dobrze jest czasami móc się spotkać ze starymi przyjaciółmi. Są tacy ludzie, z którymi nie widuję się miesiącami, z którymi przez rok mam kontakt wyłącznie internetowo-telefoniczny, ale kiedy się spotkamy – czujemy, jakbyśmy rozmawiali wczoraj.

***

O tym, że był remont, już wspominałem – choć skupiłem się głównie na historii szczura. Historii, która zresztą miała ciąg dalszy, bo szczur wrócił (choć tylko do przedsionka, dalej już nie miał jak), przez dwa dni odmawiał złapania się w ustawione pułapki – a dnia trzeciego został znaleziony martwy. Pan M. – fachowiec od remontu – uznał, że chyba po prost był już stary. Moim zdaniem nie wytrzymał psychicznie…

Tak, jak pisałem, remont początkowo miał być mini-remontem, a skończyło się na malowaniu prawie całego domu. Wszystko przez mojego Tatę, który – kiedy usłyszał, że chcę pomalować te dwa pokoje – zaczął mi tłumaczyć (zresztą absolutnie racjonalnie, jak to mój Tata…), że to bez sensu. – I tak będziesz miał bałagan w domu, i tak będzie trzeba sprzątać – mówił. – I co, za rok będziesz robił następne malowanie? Skoro już i tak to robisz, to pomaluj wszystko!

Próbowałem mu wytłumaczyć, że na „wszystko” mnie po prostu nie stać (nawet ta wersja mini miała kosztować za dużo… pewnie dlatego, że dla mnie od jakiegoś czasu wszystko, co się wiąże z wydawaniem pieniędzy, jest „za dużo”). Ale Tata natychmiast powiedział, że nie, że on mi pomoże, że ma odłożone jakieś pieniądze (…on zawsze „ma odłożone jakieś pieniądze”…) i tak dalej.

No i… Well, jak mawiają Anglicy. Z jednej strony – naprawdę trudno takiej propozycji odmówić. Więc nie odmówiłem, oczywiście. Z drugiej…

Nie mówię już o tym, że akurat czas na ten „większy” remont był dla mnie bardzo niewygodny – raz, że pracy mnóstwo, a dwa, że jak wiadomo remont zawsze kosztuje plus minus półtora raza tyle, ile się założyło, co oznacza, że znowu jestem na minusie jak stąd na Kamczatkę. Ale to są (…były…) problemy na poziomie – nazwijmy to – technicznym. A ja mam problem na poziomie – czy ja wiem? – egzystencjalnym.

Mam pięćdziesiąt trzy lata. To jest – jak wczoraj mówiłem w rozmowie z moimi Przyjaciółmi – taki wiek, kiedy ludzie osiągają już w życiu jakiś poziom stabilizacji. A ja nie jestem w stanie pomalować domu bez pomocy mojego osiemdziesięciotrzyletniego Taty. Emeryta. I po prostu źle się z tym czuję, bo tak sobie myślę, że to już jest wiek, w którym to ja jemu powinienem pomagać, a nie on mnie. Ech.

***

Przeczytałem ostatnio wiersz (…bo, jak wiadomo, niektórzy lubią poezję…), który mnie naprawdę zachwycił. Znam Autorkę – poznałem ją osobiście kilka lat temu, przy okazji różnych spraw zupełnie niezwiązanych z poezją; poniekąd przypadkiem dowiedziałem się, że pisze wiersze – które zrobiły na mnie duże wrażenie. Jest w nich jakiś poziom wrażliwości, jakieś postrzeganie świata i ubieranie myśli w słowa, które bardzo do mnie przemawiają. Bezpośredniego kontaktu z tą osobą nie mam już dawno, ale raz na jakiś czas zaglądam na jej stronę stronę i czytam to, co pisze. I muszę powiedzieć, że dawno już żadne słowa tak mnie nie poruszyły.