Jak nie urok, to pralka

Pojechaliśmy na ostatni weekend ferii (przedłużony) do C., czyli Na Drugi Koniec Polski, odwiedzić Ciocię i Wujka. Pojechaliśmy we trzech, w męskim gronie, bo Piłka jest w połowie trymestru i siedzi za Małą Wodą, a w domu będzie dopiero pod koniec marca. Cieszyłem się na ten wyjazd, zaplanowałem go wcześniej tak, żeby choćby przez te cztery dni nie było nic do roboty. Nawet komputera nie wziąłem, a co. No i co ja Wam będę mówił – czasami wszystko idzie nie tak, jak miało pójść. To znaczy – bez przesady, nie wszystko oczywiście. W C. jak zwykle przyjęto nas z honorami, cieszono się na nasz przyjazd, karmiono znakomicie i tak dalej. To jest takie niezwykłe miejsce, w którym zawsze czuję się mile widziany… Ale poza tym wszystko się ptaszkowało.

Zaczęło się od tego, że wyjazd planowany był na czwartek rano (w środę – w Popielec – była rocznica śmierci M., chcieliśmy być u nas w parafii na mszy za Nią). A ja we wtorek się rozchorowałem. Niby nic takiego, ale głowa, zatoki, katar i ogólne samopoczucie na poziomie kotleta schabowego w momencie rozbijania. Zastanawiałem się nawet, oczy nie zrezygnować… Ale już w środę czułem się lepiej, tylko mnie gardło bolało.

Więc ruszyliśmy w ten czwartek rano. Dojechaliśmy bez przygód, za to na miejscu szybko okazało się, że środowe „czułem się lepiej” poszło się okopać. Nie byłem klasycznie chory – nie miałem gorączki – ale zatoki mi napompowało (co znacząco utrudnia spanie…), a gardło bolało coraz bardziej. W piątek wieczorem biało już na tyle, ze żadne tabletki do ssania nie pomagały, musiałem wziąć ibuprom, a i tak miałem problemy z zaśnięciem. No żesz.

Moje gardło to w ogóle najdelikatniejsza część mnie – choruję naprawdę rzadko, ale jak już, to gardło zawsze idzie pierwsze.

Ale problemy zdrowotne to był tylko początek… W piątek po południu jechaliśmy do Sąsiedniego Większego Miasta (turystycznie, że tak powiem). Rzut beretem, piętnaście kilometrów. I po drodze kolejne samochody jadące z przeciwka migały nam światłami. Początkowo myślałem, że ostrzegają przed policją z radarem – ale nie. I nagle ze zdziwieniem zorientowałem się, że na tablicy rozdzielczej nie pali się zielona kontrolka świateł mijania. Zaraz, zaraz! Włączyłem na chwilę długie światła – i niebieska kontrolka zapaliła się bez problemu. Wyłączyłem długie – kontroli brak. Zatrzymaliśmy się na jakimś parkingu – no i rzeczywiście: problem ze światłami. Światła do jazdy dziennej – działają (ale wtedy z tyłu nic się nie pali). Długie – jak najbardziej (ale wtedy oślepia się kierowców z przeciwka…). A „normalne”, czyli światła mijania – ni du du.

Jeden warsztat elektryczno-samochodowy, drugi… No niestety, coś padło. Nie bezpiecznik (no nieeeee, to by było za proste przecież!). Albo przekaźnik, albo przełącznik przy kierownicy. – No przykro mi, proszę pana, jest piątek po południu, nawet jakbym zdążył jeszcze poświęcić dwie godziny na szukanie problemu, to przekaźnik albo przełącznik musiałbym dopiero zamówić. W poniedziałek… – rozłożył ręce mechanik.

W PONIEDZIAŁEK?! W poniedziałek to ja miałem być dawno w domu. A w tym celu musiałem w niedzielę przejechać 450 kilometrów z C. do G. Oczywiście można było jechać na światłach do jazdy w dzień, tylko to wymagało po pierwsze wyjechania z C. znacznie wcześniej, niż planowaliśmy (żeby na pewno być w domu przed zmrokiem…), a po drugie – dobrej pogody, bo gdyby zaczęło lać albo gdyby mocno padał śnieg, to pierwszy policjant zatrzymałby nas i kazał włączyć światła. I to by był koniec podróży. A prognozy pogody na niedzielę zapowiadały „śnieżyce”. Super.

Long story short – wyjechaliśmy z C. w niedzielę (czyli wczoraj) o wpół do dziesiątej rano, śnieżyc nie było, wielkich deszczy też, jakoś dotarliśmy spokojnie do domu na światłach dziennych. Ale com się zestresował, to moje.

Jestem umówiony w warsztacie na środę, do tego czasu mogę jeździć tylko w dzień. I dobrze, w nocy to się w domu siedzi…

***

Ale nie, nie, to nie koniec. Kiedyś tu już o tym pisałem: nad moją rodziną ciąży jakaś paskudna klątwa (bo naprawdę trudno mi sobie to inaczej wyjaśnić), która sprawia, że zawsze, jak się psuje samochód, to natychmiast, w ciągu kilku kolejnych dni, psuje się pralka. Jak w zegarku. No czary po prostu. Jak się te światła zepsuły, to nawet rzuciłem na ten temat jakąś sarkastyczną uwagę, ale nikt się nią nie przejął. Błąd.

Po powrocie z C. wstawiłem pranie. Już w momencie startu pralka zachowywała się dziwnie: coś zaczęło stukać, jakby zgrzytać… Ale po chwili ucichło, więc udałem, że nic nie słyszałem. Niestety: kiedy dziś rano poszedłem wyjąć pranie, okazało się, że pralka jednak odmówiła posłuszeństwa. Pranie było co prawda wyprane (…z grubsza), ale nie odwirowane (więc z niego ciekło) i pełno w nim było jakichś dziwnych, małych kawałków plastiku (?), najwyraźniej pochodzących z trzewi pralki. No żesz.

Pan Fachowiec – sprawdzony, prawie znajomy – przyjechał szybko, akurat miał czas. Zajrzał postukał, pokręcił głową… – Pękł krzyżak – powiedział. – W tej pralce żeby wymienić krzyżak trzeba wymienić całą obudowę bębna, bo jest klejona, a nie skręcana. Ja to panu mogę zrobić, oczywiście, ale powiem tak: części będą kosztowały co najmniej siedem stów, raczej osiem. Razem z moją robocizną wyjdzie ponad tysiąc. Na moje oko to się panu nie opłaca…

No jasne, że się nie opłaca pakować ponad tysiąc złotych w sześcioletnią pralkę, skoro nową można kupić za niewiele więcej…

Oczywiście „można kupić” jeśli się te pieniądze ma. Ja chwilowo nie mam. Na szczęście mam kartę kredytową, której używam bardzo rzadko, ale na takie okazje jest w sam raz – przy odrobinie szczęścia dostanę pieniądze za ostatnią książkę ma tyle szybko, że jeszcze zmieszczę się w okresie bezodsetkowym.

No ale powiedzcie sami… Jak w 2017 roku kupowałem pralkę, to specjalnie wybrałem Znaną Niemiecką Firmę – była wprawdzie o dwie stówy droższa, ale bardziej energooszczędna i liczyłem, że magia marki zadziała (zmywarkę tej samej marki mamy już ponad dziesięć lat i chodzi bezproblemowo. A tu proszę – sześć lat i na złom.

Cóż, tym razem damy szansę innej marce (recenzje pozytywne, zobaczymy).

***

A poza tym… Ech, co ja Wam będę marudził. Opowiem tylko o jeszcze jednym doświadczeniu, które wynikło z faktu konieczności wcześniejszego wyjazdu w niedzielę – ale to już jutro (albo pojutrze), bo się późno robi.

Za to zostawię Wam coś do posłuchania. Tommy Emmanuel i Vlatko Stefanovski grają Marsz Turecki Mozarta na dwie gitary akustyczne. Najpierw graja sam marsz, potem trochę zwariowane wariacje. Coś fantastycznego. I to tempo! 🙂 NIestety YouTube nie pozwala tego filmu zamieścić, więc dam wam tylko LINK. Ale posłuchać naprawdę warto.

(BTW – ciekawostka dla gitarowych maniaków – to chyba pierwszy raz, kiedy widzę Tommy’ego Emmanuela grającego na gitarze innej marki niż australijski Maton. Tu mamy instrument Martina…).

Medycznie – feryjnie – i w ogóle…

Tata wczoraj wreszcie wyszedł ze szpitala. A, bo nie napisałem, że do niego trafił? Ano trafił, trafił. Zapalenie płuc nie chciało się łatwo poddać, a w dodatku cukrzyca, jakby to ująć, wymknęła się spod kontroli (…co po części wynikało z osłabienia związanego z chorobą, ale po części także z tego, że tata od bardzo dawna zalecenia lekarzy traktował tak, jak duża część polskich kierowców traktuje ograniczenia prędkości: jako sugestie…). Trzy tygodnie tam spędził. Wyleczyli, zrobili wszystkie możliwe badania, ustawili leki… Pacjent czuje się dobrze i jest szczęśliwy, że wrócił do domu. Co więcej, chyba przestraszył się na tyle, że tym razem będzie grzecznie przestrzegał zaleceń. Zobaczymy, jak długo…

***

Kończę książkę – ciekawą, ale trudną i wymagającą. Mnóstwo „fact-checkingu”, mnóstwo bibliograficznych przypisów. Dobrze, że już kończę, bom się zmęczył. I mam już kolejną – z tego samego, bardzo dobrego wydawnictwa, ale tym razem za wyższą stawkę, a w dodatku ciekawszą (dla mnie). Nic na razie powiedzieć nie mogę – jak już będę miał podpisaną umowę, to uchylę rąbka tajemnicy 😉

***

Ferie się zaczęły. Pietruszka egzaminy semestralne na drugim roku zdał jak burza – między innymi topologię, którą 2/3 roku oblało, a on (jako bodaj jedyny) dostał 4+. Piłka siedzi w Cambridge – ona teraz ferii nie ma, ale w ten weekend jadą z grupą przyjaciół do Londynu. Okazało się, że jeden z kolegów z takiej siedmio- czy ośmioosobowej paczki mieszka (poza studiami) w doskonałej dzielnicy Londynu, w wielkim i (zdaje się) bardzo bogatym domu. Rodzice kolegi zgodzili się, żeby zaprosił całą ekipę na weekend – więc Piłka pierwszy raz zobaczy Londyn. Już jej zrobiłem długa listę atrakcji, które koniecznie powinna zobaczyć… 😉

Swoją drogą – ta ich ekipa przyjaciół to ilustracja pojęcia „globalizacja”: troje Anglików (w tym jeden pochodzenia hinduskiego), jedna dziewczyna z Pakistanu, jedna z Indii, jedna z Ghany (jeśli dobrze pamiętam) i jedna Polka. Kolory skóry – od bardzo jasnego (Piłka ma cerę po mamie, czyli dość białą…) przez wszystkie wersje pośrednie po bardzo ciemny (koleżanka z Afryki). Różnice kutrowe i religijne – równie rozległe. I proszę: w niczym im to nie przeszkadza, kumplują się, dobrze się razem bawią, potrafią się razem uczyć – i wspólnie wygłupiać. Fajne doświadczenie, które zostaje i pozwala chyba szerzej i bardziej otwarcie patrzeć na świat…

Ferie głównie w domu. Może w przyszły tygodniu pojedziemy na dwa – trzy dni do C., do cioci, gdzie już dawno nie byliśmy. To znaczy – ja z chłopakami, bo Piłka wraca do Polski dopiero w marcu.

***

Bardzo, bardzo tęsknię za wiosną. Bardzo chciałbym gdzieś na kilka dni wyjechać (sam). Ale na razie się na to nie zanosi (…ani na nic innego też nie). A w przyszłą środę – w Popielec – minie osiem lat od odejścia M. Trudno uwierzyć, jak czas szybko biegnie. Tak, wiem, to banał.

Pomaga zanurzenie się w opowieści. W dobrej książce, w ciekawym serialu. W dobrej muzyce.

***

…Kiedyś zastanawiałem się, na czym polega fenomen bluesa. Jak to jest, że muzyka, która ma w nazwie „smutki” i która powstała jako wyraz tragicznego losu niewolników, ma w sobie tyle pogody, uśmiechu i światła. Zrozumiałem (zgodnie z psychologiczną zasadą „co zwerbalizowane, to uświadomione”) dopiero jak usłyszałem ten kawałek. A konkretnie jego refren. „When you see me laughing, I’m laughing just to keep from crying”. Niegłupie. I działa.

Na ten Nowy Rok…

…mój tata się rozchorował. Już po świętach źle się czuł, głowa go bolała, osłabiony był, trochę kaszlał… Ale żeby do lekarza pójść? Nieeee, po co, aspirynę weźmie i witaminę C i mu przejdzie przecież. No to jak wreszcie (po tygodniu!) trafił do lekarza, to się okazało, że rzeczywiście przeszło – w zapalenie płuc.

Zapalenie płuc to w ogóle nie jest rzecz lekka, a jak się ma osiemdziesiąt trzy lata, to jest to naprawdę poważna sprawa. Szczęście w nieszczęściu – zapalenie zostało złapane na tyle „w porę”, że nie trzeba było taty wysyłać do szpitala. Siedzi w domu, bierze antybiotyk, robi sobie inhalacje. Mam nadzieję, że to pomoże. Ale słowo daję – rozmawiałem już o tym z siostrą – że jak wyzdrowieje, to przyjedziemy do niego razem i pierwszy raz w życiu ochrzanimy go od góry do dołu. Ja sam nie jestem z tych, co to z każdą drobnostką biegną od razu do lekarza, ale do licha: covid jeszcze działa, wszystkie gazety trąbią o epidemii grypy z poważnymi powikłaniami, jest mnóstwo przypadków zakażeń wirusem RSV, przy których – jak informuje ciocia Wikipedia – „u osób starszych (…) może dojść do rozwoju zapalenia płuc”. On o tym wszystkim wie, ma też świadomość swojego wieku i wynikających z niego ograniczeń, ale na propozycję pójścia do lekarza zapala mu się jakiś taki sygnał alarmowy „nie i już”. I takie są skutki… Mam nadzieję, że z tego szybko wyjdzie, ale nie ukrywam, że trochę się martwię.

***

Książkę pod choinkę dostałem – „Opowieści z Niebezpiecznego Królestwa” Tolkiena. To kilka opowiadań, rozgrywających się albo na dalekich obrzeżach świata znanego z „Władcy Pierścieni”, albo w ogóle w świecie czysto baśniowym.

Są wśród nich dwa opowiadania, które znałem wcześniej i mam w wydaniu Iskier z 1994 r. („Tolkien dzieciom”). „Rudy Dżil i jego pies” w tej nowej wersji nazywa się „Gospodarz Giles z Ham”, a „Kowal z Podlesia Większego” to teraz „Kowal z Przylesia Wielkiego”. Zmiana tytułów wynika oczywiście z nowego tłumaczenia. No i… Jakby to ładnie ująć… Z całym szacunkiem dla tłumacza (oba te opowiadania przełożył skądinąd dobry tłumacz, pan Cezary Frąc) stara wersja w tłumaczeniu Marii Skibniewskiej jakoś bardziej do mnie przemawia. Jej przekład jest bardziej poetycki, bardziej – nie wiem, jak to inaczej ująć – płynny, lepiej (to oczywiście tylko moje prywatne zdanie) oddaje klimat języka oryginału. Lepiej się czyta.

Co nie zmienia faktu, że powrót choć na kilka chwil do Niebezpiecznego Królestwa – do domeny Baśni – to coś, co chyba było mi bardzo potrzebne.

Pod zimowym księżycem…

Cisza świątecznego wieczoru… Trudne było przygotowanie do tych świąt. Z wielu powodów. Nic też nie wskazuje na to, żeby czas poświąteczny miał być łatwiejszy. Różne sprawy piętrzą się, kotłują, nie dają spokoju. Różne bolesne braki – na wielu różnych poziomach – sprawiają, że myśl o nowym roku i wszystkim tym, co przede mną, napawa niepokojem.

Jestem zmęczony – i nie mowię tylko o zwykłym zmęczeniu pracą, ale o takim „zmęczeniu systemowym”, zmęczeniu materiału, którego nie da się załatwić wolnym popołudniem czy świąteczną wizytą u rodziny. Gdzieś wewnętrznie potrzebuję wakacji… Na które w najbliższym czasie wcale się nie zanosi. Tup, tup, tup.

***

Piłce padł komputer… Ten, co go kupiła trzy lata temu za stypendium. Kupiła używany – wiadomo, że wtedy jakieś ryzyko jest, ale ludzie na podobnych MacBookach pracują latami bezawaryjnie. A tu pech – padł dysk. Sam dysk to nie problem, ważnych rzeczy na nim nie miała (większość rzeczy trzyma w chmurze) – problemem jest to, że w tym konkretnym modelu dysk jest zintegrowany z płytą główną. Czyli żeby gada naprawić, trzeba wymienić płytę główną. Co kosztuje drobne tysiąc sześćset złotych. Piłka ma oszczędności (bo ja jej niestety w tej chwili w tym pomóc nie mogę), ale ma opory, żeby pakować tyle pieniędzy w bądź co bądź kilkuletniego, używanego laptopa. Z drugiej strony – kupno nowego (oczywiście nowego używanego, bo nowy-nowy w ogóle nie wchodzi w grę…) tak, żeby to miało sens i dało jakąś gwarancję, to jakieś trzy-cztery tysiące. Dodatkowy problem polega na tym, że Piłka ze swoimi problemami ze stawami musi mieć komputer lekki (bo używa go bez przerwy i nosi ze sobą wszędzie). Ten MacBook ważył 900 gramów. MacBooki są drogie – ale z kolei laptop z Windowsem taki, żeby był w miarę mało używany, a przy tym mały i cienki, to też duży wydatek. W dodatku czasu na decyzję jest mało, bo 17 stycznia Piłka wraca do Cambridge i do tego czasu musi już mieć nowe narzędzie pracy…

Jasne, mogło być gorzej – mógł jej paść tam, w połowie trymestru. Tu jednak jest taniej i można pokombinować poszukać, jest trochę czasu – ale problem i tak jest. A mnie wkurza to, że nie mogę jej pomóc. Chciałbym po prostu pójść i kupić jej nową maszynę, ale oczywiście nie ma na to szans.

***

A z pozytywów – dostałem dwa cudowne prezenty. Piłka kupiła mi (…nam…) Scrabble. Dawno temu nasze Scrabble gdzieś zginęły i jakoś nigdy nie pojawiły się nowe. A teraz siedzimy razem – we czwórkę, jak rzadko – i gramy. Pierwszą wspólną partię wygrała Piłka, która bez przerwy gra w Scrabble ze swoim chłopakiem, więc ma wprawę… Ale już od drugiej partii odblokowały mi się odpowiednie połączenia w mózgu (bo ostatni raz grałem chyba ze trzy czy cztery lata temu) i nawkładałem młodzieży. Niech wiedzą, że jest coś, w czym tata jest lepszy 😉

A drugiego prezentu właśnie słucham. Moja siostra sprezentowała mi najnowszy, dwupłytowy album Loreeny McKennitt – „Under a Winter’s Moon”, zapis koncertu kolęd, pieśni bożonarodzeniowych i poezji. Siedzę i słucham – i różne skojarzenia i wspomnienia pojawiają się w mojej głowie jak ciepła mgła nad górami… Jeśli ludzie tak grają i śpiewają, jeśli w tym chorym świecie są jeszcze tacy, którym chce się grać, śpiewać, pisać wiersze, myśleć – to może jeszcze nie wszystko stracone, co?… Bo przecież „Światłość w ciemności świeci, a ciemność jej nie ogrania”. Trzymajcie się.

Bo droselklapa tandetnie zablindowana…

Miałem problem z jednym z kaloryferów w domu. Jakieś trzy lata temu (!) zaczął szwankować. Najpierw rozgrzewał się tylko do połowy – co nie było dużym problemem, bo pokój jest mały i to „do połowy” w zasadzie wystarczało, zwłaszcza, że w pokoju mieszkał Pucek, który nie jest specjalnie ciepłolubny. Niestety, z czasem problem zaczął się pogłębiać: grzała już tylko górna jedna trzecia, potem tylko górna płaszczyzna, a wreszcie – pod koniec ubiegłej zimy – drań przestał grzać w ogóle. Nie pomagało odpowietrzanie, nie pomagało nic. Wszystkie kaloryfery w domu były ciepłe – a ten jeden nie i już.

Przez te trzy lata złośliwy grzejnik oglądało PIĘCIU hydraulików. Każdy opukiwał, ostukiwał, drapał się po głowie i ostatecznie się poddawał. On nie wie, on już wszystko sprawdził, może rurki się zakamieniły, pewnie trzeba wymienić całą instalację (RETY!) albo co najmniej gruntownie ją przeremontować. Albo wymienić pompę w piecu. Albo cały piec. Albo wynająć egzorcystę. To znaczy nie, tego ostatniego żaden hydraulik nie powiedział, ale takie już miałem desperackie pomysły…

W tym roku Piłka wyjechała na studia – wraca do domu tylko na przerwy między trymestrami, więc w łaskawości swojej zgodziła się zamienić z Puckiem na pokoje – Pucek przeprowadził się do nieco większego, a ona (jak wróci) trafi do tego mniejszego. No ale kaloryfer! Piłka jest ZDECYDOWANIE ciepłolubna.

Już na przełomie sierpnia i września zacząłem szukać dobrego hydraulika znającego się na instalacjach grzewczych. Jeden zwodził mnie przez miesiąc („…dużo pracy, proszę zadzwonić za tydzień…”), aż w końcu przestał odbierać telefony. Drugi od razu powiedział, że nie da rady, bo pracy ma po kokardę. Trzeci… Czwarty… Piąty wydawał się obiecujący, ale nie mogliśmy się dogadać, a jak już byliśmy umówieni, to akurat Pucek miał mały wypadek na zawodach judo i musiałem z nim jechać do szpitala, więc pana hydraulika odwołałem. A w następnym tygodniu okazało się, ze jest chory. A był już listopad…

Dzień powrotu Piłki z Albionu przybliżał się w niebezpiecznym tempie. Zacząłem już nawet szukać jakiegoś elektrycznego grzejnika olejowego, żeby mi dziecko nie zamarzło po powrocie (zbankrutowałbym na cenach prądu, ale jaki miałem wybór…).

No ale cud: Piłka wraca w najbliższą sobotę, a w poniedziałek (przedwczoraj) zjawił się pan hydraulik – inny, ale „polecony” przez tego, co zachorował. I na początek zrobił coś, czego nie zrobił ŻADEN z poprzednich fachowców: zamknął oba zawory felernego grzejnika (wlotowy i wylotowy), spuścił z niego wodę, a potem odkręcił oba zawory i… posłuchał. A potem spojrzał na mnie z głębokim niedowierzaniem, wyraźnie tracąc wiarę w swoich kolegów po fachu.

– Ilu, powiada pan, hydraulików to oglądało?…

Zeznałem zgodnie z prawdą ilu. Fachowiec popatrzył na mnie wzrokiem zmęczonego spaniela. – I chce mi pan powiedzieć, że ŻADEN z nich nie sprawdził, czy zawory są drożne?… Noż… (tu urwę, bo tego, co padło dalej, dosłownie cytować nie będę ze względu na obecność dam).

Kaloryfer nie grzał, bo zawór (ten wlotowy, przez który woda wpływa do grzejnika) był zatkany. Tak po prostu. Nie było przepływu – woda lekko ciurkała (więc przy odpowietrzaniu nie było podejrzeń), ale nie na tyle, żeby drania rozgrzać. Fachowiec wymontował zawór, usunął z niego to, co go zatykało (o tym niżej), wkręcił z powrotem, kazał uzupełnić kranikiem wodę w instalacji do wymaganego ciśnienia i odpalić piec.

I falerny grzejnik, z którym przez trzy lata nie poradziło sobie pięciu hydraulików, w dziesięć minut grzecznie rozgrzał się na całej wysokości. Problem solved. Cała operacja trwała jakieś trzy kwadranse.

No i powiedzcie sami: jak to jest? Wzywa człowiek fachowca, ma zaufanie, bo to fachowiec w dziedzinie, na której sam się człowiek nie zna. A ten fachowiec okazuje się partaczem i dyletantem, który nie zadaje sobie trudu, żeby sprawdzić podstawową (jak się okazuje) sprawę. I żeby to był jeden fachowiec – ale pięciu?!

***

A tym co zatykało zawór, okazał się… rozmemłany filtr od papierosa. U nas w domu nikt nie pali (a nawet jakby ktoś palił, to jakim cudem filtr dostałby się do środka instalacji?). Co oznacza, że pet musiał wpaść do rurki panom fachowcom, którzy te czternaście czy piętnaście lat temu robili nam w domu nową instalację. Bibułka się rozłożyła, tytoń też, a filtr wędrował po rurkach, aż trafił do zaworu i go zatkał. Historia rodem z Archiwum X po prostu…

…i dalej jesień

Pojechałem dziś zawieźć mojego tatę z ciotką „na działkę” – musieli pozamykać domek przed zimą – powyłączać prąd, zakręcić wodę, dogadać się z gospodarzem, który im tej wakacyjnej chałupki dogląda… A że mój tata sam już za kierownicę nie siada, to potrzebuje szofera. Bardzo się ucieszyłem, dobrze mi zrobił dzień oderwania się od codzienności, jakaś namiastka podróży (…trochę ponad 60 kilometrów od Warszawy, ale zawsze). Miejsce, w którym „działka” się znajduje to mała wioska na wschodnim Mazowszu, w trójkącie Wyszków – Pułtusk – Serock. Ciche, spokojne miejsce, otoczone lasami, bardzo zielone latem, bardzo złote jesienią.

Zawsze robi mi się trochę smutno, kiedy widzę, jak mój tata się starzeje. Jasne, to naturalna kolej rzeczy i takie tam… Zresztą naprawdę nie jest to jego starzenie się takie złe: ma 82 lata, ale intelektualnie jest w takiej formie, że daj Boże każdemu w jego wieku. Trochę gorzej fizycznie: niby nie jest źle, ale nogi już nie te, spacery na większe odległości nie wchodzą w grę, wzrok nie najlepszy… I coraz częściej mam świadomość, że przyjdzie taki dzień, że go zabraknie. A ja zupełnie nie jestem jeszcze na to gotowy.

***

Sprawy z Puckiem jakoś się wyprostowały. To znaczy: na ile – to zobaczymy za rok. Nie mam jeszcze siły tego wszystkiego pisać, uspokoję tylko tych z Was, którzy mi prywatnie takie pytania zadawali, nieco opacznie zrozumiawszy mój poprzedni wpis: problem z Puckiem nie polega na tym, że on zrobił coś złego, coś poważnego nabroił etc. Problem z Puckiem jest raczej problemem Pucka – ale problem Pucka niestety przekłada się na bardzo konkretne kłopoty, których gaszenie i szukanie rozwiązań zajęło mi cały wrzesień i kawałek października. Ostatecznie znaleźliśmy jakieś rozwiązanie, ale czy ono się sprawdzi, to – jak napisałem wyżej – czas pokaże. Mam mnóstwo obaw. Bardzo chciałbym, żeby to, na co się zdecydowaliśmy, okazało się Tym Właściwym Rozwiązaniem – ale boję się, że może się okazać jedynie tymczasowym ugaszeniem pożaru (co, rzecz prosta, także było bardzo potrzebne).

A ja czuję, że ten wrzesień bardzo dużo mnie kosztował. Jestem bardzo, bardzo zmęczony… A na żaden wypoczynek się w najbliższym czasie nie zanosi.

***

Beata Obertyńska (poetka i pisarka, córka Maryli Wolskiej) w książce „W domu niewoli” opisała swoją tułaczkę po Związku Radzieckim w latach 1940-1942. Mieszkała we Lwowie, po wkroczeniu Sowietów została aresztowana, przeszła przez kilka więzień, w końcu trafiła do łagru Loch-Workuta (republika Komi, 160 kilometrów za kołem podbiegunowym). W jej wspomnieniach, w czasie opisu podróży na daleką północ (bydlęce wagony, sadystyczni strażnicy, nieludzkie traktowanie, kolejne koszmarne przystanki…) padają słowa, które zrobiły na mnie takie wrażenie, że zapamiętałem je, choć książkę czytałem będąc jeszcze nastolatkiem (wydanie „podziemne”) – i wracają do mnie od trzydziestu pięciu lat w różnych życiowych sytuacjach (cytuję z pamięci):

Myślałam, że tego nie wytrzymam. Ale nie wiedziałam jak to zrobić, więc szłam dalej…

Jesień

Dziś Piłka wylądowała w Cambridge. Wsadziłem ją w samolot w Modlinie, trochę zaniepokojony, jak sobie na miejscu poradzi z dwudziestokilową walizką (to prawie połowa tego, ile waży właścicielka) – ale jakoś dała radę. Dotarła do Londynu (no, w zasadzie lotnisko Stansted leży jakieś 50 kilometrów na północ od Londynu…), złapała właściwy autobus, dotarła na miejsce, zameldowała się w College’u, dostała pokój w akademiku… Od poniedziałku czeka ją pierwszy tydzień wykładów i zajęć, ale już jutro ma całe mnóstwo jakichś spotkań, „wieczorków zapoznawczych” i innych atrakcji związanych z „Freshers Week”. Cambridge powitało ją uroczo – piękną, słoneczną pogodą i temperaturą 18 stopni (Celsjusza…). Niesamowite.

***

Mój wrześniowy wyjazd niestety nie wypalił. Napiszę Wam dlaczego – ale jeszcze nie teraz, bo najpierw kilka spraw musi się poukładać. Powiem tylko, że jest problem z Puckiem. Wszystko wskazuje na to, że przeszłość plus półtora roku izolacji w czasie pandemii (…plus głupi wiek, plus znacząca zmiana w życiu w postaci nowej szkoły…) skumulowały się w taki ładunek, który okazał się dla niego za ciężki. To będzie kolejny trudny rok, w dodatku (rzecz prosta) zupełnie inny (…i zupełnie inaczej trudny), niż sobie wyobrażałem. Na szczęście wszystko wskazuje na to, że udało się znaleźć profesjonalne wsparcie.

Rozmawiałem też ze znajomą, chrzestną mamą Pietruszki, która jest lekarzem pediatrą (podkreślam – pediatrą, nie psychologiem czy psychiatrą). Powiedziała mi, że w ciągu ostatniego półtora roku miała w swoim gabinecie więcej przypadków dzieci z depresją, problemami emocjonalnymi, zaburzeniami lękowymi czy nawet po próbach samobójczych, niż przez poprzednie piętnaście lat pracy.

Tak, za jakiś czas napiszę coś więcej, na razie mogę tylko powiedzieć, że jestem bardzo, bardzo zmęczony.

Powakacyjnie + lista strachów

I tyle wakacji. Już pierwszy września. Byliśmy z chłopcami kilka dni w Bieszczadach. Prawie zapomniałem, jak tam jest pięknie… W dzień chodziliśmy, wieczorami szedłem w górę, kilkaset metrów powyżej ostatnich domów w Przysłupie, żeby pogapić się na gwiazdy (i podjąć kolejne próby ich fotografowania – wyniki znajdziecie na dole).

Pogodę mieliśmy doskonałą, a Bieszczady mają ten dodatkowy plus, że nie ma tam tłumów. Jasne, na kilku najbardziej popularnych szlakach jest w czasie wakacji sporo ludzi, ale nie są to jednak takie rzesze jak w Tatrach – a wystarczy wybrać się w trasę mniej popularną, aby przy odrobinie szczęścia przez dwie godziny nie spotkać żywego ducha… Jedyny kawałek, gdzie jest naprawdę koszmarnie turystycznie, to okolice Zalewu Solińskiego, ale my byliśmy w Bieszczadach Wysokich (Przysłup leży mniej więcej w połowie drogi między Cisną a Wetliną).

Jednego dnia moich chłopcy poszli na Tarnicę – a ja nie poszedłem z nimi, bo dzień wcześniej obtarłem sobie nogę. Więc kiedy oni poszli na szlak, ja zrobiłem sobie wycieczkę samochodową po różnych Dziwnych i Dalekich Rejonach. Dotarłem między innymi do Tarnawy Niżnej – miejsca, gdzie kręcono między innymi część serialu „Wataha”. Tarnawa to miejsce, gdzie wisi dumna tabliczka „50 kilometrów do cywilizacji”, nie ma zasięgu żadna polska sieć komórkowa, a kilkanaście kilometrów dalej droga po prostu się kończy. Zawsze fascynowały mnie takie miejsca położone „na końcu świata”…

Niestety, byliśmy tam tylko pięć dni. Dość, żeby zasmakować i przypomnieć sobie, co się lubi – za mało, żeby naprawdę odpocząć. Zwłaszcza, że w tym roku był to mój jedyny wyjazd.

No i tak: wakacje się skończyły, zaczął się kolejny rok szkolny, a ja wcale nie czuję, żebym był na niego gotowy.

***

Co gorsza wszystko wskazuje na to, że to nie będzie łatwy rok. Jest kilka rzeczy, których się naprawdę boję.

Boję się o to, jak przetrwamy zimę. Finansowo, rzecz prosta. Koszty ogrzewania (gaz…) już ubiegłej zimy były znacząco wyższe, niż w poprzednich latach, a przecież potem było jeszcze kilka podwyżek, a przecież w zeszłym roku Niemiłościwie Nam Panujący obcięli VAT na gaz… I tak dalej. Nie mówię już o wszystkich innych cenach, które rosną jak głupie (najwyraźniej widać to po produktach, które kupuje się regularnie) – ale ceny gazu, muszę przyznać, trochę nie dają mi spać. Z wielu rzeczy można (i pewnie trzeba będzie) zrezygnować, ale z ogrzewania domu tak całkiem zrezygnować się nie da (…sorry, taki mamy klimat). Jasne, póki do będzie możliwe będę wykorzystywał nasz niby-kominek, ale po pierwsze całej zimy to nie załatwi, a po drugie koszty drewna kominkowego też poszły ostro w górę (metr sześcienny olchy jeszcze ostatniej zimy mogłem kupić za 280 zł, teraz najtańszy dostawca w okolicy chce 500 zł!).

A tej jesieni czeka mnie jeszcze kilka dodatkowych wydatków. Muszę wezwać fachowców od instalacji grzewczej, bo mam w domu dwa kaloryfery, które mimo odpowietrzenia nie nagrzewają się w całości. Muszę zrobić „duży przegląd” pieca, bo ostatni był robiony dobre kilka lat temu, od tego czasu były tylko „małe przeglądy”.

Pucek w nowej szkole… Wiem, że będę musiał mu zorganizować jakieś korepetycje z angielskiego (bo po nauce zdalnej narobił sobie zaległości), a być może także z fizyki (jest z niej dobry, ale w ósmej klasie pani od fizyki z powodów zdrowotnych przez prawie pół roku nie było w pracy, nie przerobili całego materiału, a to klasa „mat-fiz”…). Nie wiem tylko, skąd wziąć na to pieniądze, bo koszty korepetycji są niemałe.

Boję się też (choć już na innej płaszczyźnie) tej pierwszej klasy Pucka w nowej szkole. On źle znosi zmiany, już teraz strasznie się denerwuje, nie wiem, jak będzie reagował – zwłaszcza, jak mu coś nie pójdzie (a przecież nigdy nie jest tak, żeby wszystko było idealnie). A kto najbardziej w takich sytuacjach obrywa emocjonalnie, to chyba nikomu, kto ma dzieci, nie muszę tłumaczyć.

Do tego chodzi wiele innych, większych i mniejszych problemów, które nie są może dramatami egzystencjalnymi, ale sama ich ilość (i fakt, że są tylko na mojej głowie) nieco przytłacza. Sporą część z nich (choć nie wszystkie, rzecz prosta) dałoby się stosunkowo łatwo rozwiązać za pomocą pieniędzy – ale… Patrz punkt pierwszy.

Nie lubię się bać. Nigdy też nie miałem ambicji bycia bogatym (kto mnie zna, ten wie, że naprawdę wiele mi do szczęścia nie trzeba), ale świadomość, że może zwyczajnie zabraknąć (…nie wspominając o długach, które nade mną wiszą) to jednak spore obciążenie.

***

No to sobie ponarzekałem. A teraz, jak obiecałem, kilka zdjęć…

Bieszczady za dnia:

…i nocą:

Trinity – Here We Come!

Muszę to napisać. No muszę. Tak, jak pisałem wcześniej: to, że Piłka dostała się na Cambridge – ani nawet to, że przyznano jej stuprocentowe stypendium – nie oznaczało jeszcze na pewno, że będzie mogła zacząć tam studia. Przyjęcia na brytyjskie uczelnie są bowiem warunkowe, mają formę „oferty”: chcemy cię, jesteś dobry, dajemy ci stypendium – ale pod warunkiem, że na A-levels dostaniesz co najmniej takie to a takie oceny.

Oceny z A-levels są zawsze trzy. Różne uczelnie – i różne ich wydziały – mają różne „wymagania”. Do słabszych wystarczy mieć np. jedno A i dwa B (czyli piątkę i dwie czwórki). Albo trzy razy B. Czasami nawet niżej. Najlepsze wymagają samych A. Cambridge – w każdym razie na ten wydział, na który Piłka się dostała – wymaga ocen co najmniej A*, A, A. Po naszemu – CO NAJMNIEJ szóstka i dwie piątki.

Więc niezależnie od przyjęcia i przyznanego stypendium wystarczyłoby, żeby nie udało jej się dostać jednej A*, albo żeby na JEDNYM egzaminie powinęła jej się noga i dostałaby B (które przecież samo w sobie jest dobrą oceną!), żeby nic z tego nie wyszło.

Dziś rano ogłoszono oficjalne wyniki A-levels, czyli brytyjskich matur, które pisała Piłka. No i co Wam będę mówić: trzy razy A*. I w każdym przypadku WYSOKO powyżej progu punktowego wymaganego na A*.

A najśmieszniej, że rano, jeszcze zanim dostała oficjalne powiadomienie o ocenach z komisji egzaminacyjnej, dostała maila z Trinity College z potwierdzeniem, że od dziś oficjalnie jest ich studentką, że zapraszają ją od 1 października (na początek „Freshers Week„!), i że w przyszłym tygodniu skontaktuje się z nią wykładowca, który będzie jej tutorem.

No kurczę – przynajmniej dziećmi mogę się chwalić!