Errata…

…do poprzedniego wpisu, zainspirowana komentarzem Agai.

Jak wiadomo ja w ogóle nie powinienem wchodzić do księgarni, bo to trochę jak wpuszczanie alkoholika do monopolowego… Ale w Cambridge się nie oparłem. Księgarni multum, ale jedna jest szczególna: to własna księgarnia Cambridge University Press. Trzy piętra książek, dla mnie – trochę jak muzeum. Ale największe wrażenie zrobiła na mnie taka oto plansza, ukazująca „oś czasu”, a zwłaszcza ten duży napis na górze:

Kiedy w Polsce rządził Stefan Batory, a Zamoyski oblegał Psków, w tym miejscu (w tym budynku, w tych wnętrzach) już sprzedawano książki. Robi wrażenie 🙂

Cambridge, Cambridge i po…

Dużo się dzieje, choć z drugiej strony – „naprawdę nie dzieje się nic”, jak śpiewał Poeta…

Tak, jak pisałem, pojechałem do Cambridge. Wyprawa – choć krótka – była niezwykle sympatyczna. Na miejsce (czyli już pod bramę Trinity College) dotarłem koło wpół do szóstej po południu (czasu wyspiarskiego). Zostawiłem plecak u Piłki w pokoju i… „poszliśmy w miasto”. Łaziliśmy tu i tam prawie do jedenastej w nocy, poznałem znajomych mojej córki (których dotąd znałem tylko z jej opowiadań), a Cambridge po zmroku to naprawdę urocze miejsce. Następnego dnia wstaliśmy koło dziewiątej i… dla odmiany łaziliśmy cały dzień po mieście, zwiedzając, oglądając… Różne college’e, stare kościółki, kapitalne muzeum (mnóstwo starożytności, ale też malarstwo – od średniowiecza, przez mistrzów renesansu, po impresjonistów, Picassa i Rothkę…). Nie pamiętam, kiedy ostatni raz tak się nachodziłem. Jeden zawód: Muzeum Historii Naturalnej (podobno bardzo ciekawe, z mnóstwem fantastycznych eksponatów) było akurat na kilka dni zamknięte z powodu jakiegoś remontu. Trudno, może następnym razem.

O wpół do szóstej wieczorem odbyła się uroczystość, o której pisałem poprzednim razem. Kaplica Trninity College jest po prostu piękna, w dodatku są w niej wspaniałe organy, na których w czasie uroczystości ktoś grał Haendla – po prostu bajka… Nastąpiło uroczyste „przyjęcie w szeregi” (każdy nowy Scholar był wymieniany z imienia i nazwiska; byłem pod wrażeniem, jak tutor Piłki poprawnie przeczytał nasze dość skomplikowane nazwisko – ale okazało się, że wcześniej specjalnie do niej przyszedł, żeby go nauczyła, jak się je poprawnie wymawia…). Później pani Master (chyba odpowiednik rektora, ale nie na poziomie całej uczelni, tylko konkretnego college’u) wygłosiła krótką przemowę (naprawdę krótką!), po której wszyscy udaliśmy się do Master’s Lodge (apartamentów pani „chyba rektor”) na kieliszek szampana (dla niepijących był musujący napój o smaku bzu!) i słynne w Cambridge pikantne, serowe ciasteczka (zostawię bez komentarza ;-). I tyle – całość trwała niecałe półtorej godziny.

A potem – dla odmiany – chodziliśmy jeszcze po mieście… Cambridge to naprawdę niezwykłe miejsce: całe wielkie centrum miasta składa się w większości z historycznych budynków i w 90% należy do Uniwersytetu. To jakby „miasto w mieście”, gdzie na ulicach trudno spotkać ludzi niezwiązanych z uczelnią: studenci, wykładowcy, pracownicy administracyjni i techniczni… Wynika z tego wiele rzeczy – trochę problemów, ale także fakt, że jest to obecnie najbezpieczniejsze miasto w Wielkiej Brytanii. Jedynym „poważnym problemem” z jakim mierzy się policja, są kradzieże rowerów, a poza tym „typowa działalność przestępcza” w Cambridge sprowadza się do tego, że czasami jakiś student za dużo wypije i na przykład stłucze gdzieś szybę. Piłka (i jej znajomi) chodzą po mieście (w tym także po błoniach nad rzeką, skwerach i parkach) o różnych mocno studenckich porach (czyli także baaardzo późnym wieczorem).

Trzeciego dnia wyszedłem od Piłki koło dziesiątej (rano…), bo później miała już jakieś spotkanie, pochodziłem jeszcze trochę – i ruszyłem w stronę dworca, skąd pociągiem w pół godziny dojechałem na lotnisko London Stansted. Już koło ósmej wieczorem byłem w Modlinie.

Niestety nie mogłem wziąć ze sobą aparatu (jechałem tylko z minimalnym bagażem podręcznym), ale wrzucę Wam zdjęcie zrobione telefonem Piłki (jej telefon ma dużo lepszy aparat niż mój telefon…). Tak wygląda sklepienie kaplicy King’s College (wstęp do kaplicy dla zwiedzających kosztuje dziesięć funtów – ale studenci mają wstęp darmowy i mogą legalnie za darmo wprowadzać swoich gości ;-).

***

Ale Cambridge to nie tylko piękne budynki, muzea i zabytki. Atmosfera tego miejsca jest naprawdę niepowtarzalna. Z jednej strony – „studenckie życie” ze wszystkimi jego urokami, z drugiej – poczucie obcowania z całymi wiekami historii i miejscem, które tworzy naprawdę niezwykłe środowisko intelektualne. Wracając pomyślałem, że nawet niezależnie od całej wiedzy i umiejętności, jakie zdobywa się w czasie studiów tutaj (i wszystkich możliwości, jakie się dzięki temu przed człowiekiem otwierają) sam fakt studiowania przez trzy lata w takim miejscu, w takim otoczeniu i wśród takich ludzi – to jest jednak niesamowita przygoda.

***

Pod koniec stycznia w ramach ferii byliśmy z Puckiem i znajomymi na kilka dni w Beskidzie Śląskim. Pucek nawet pojeździł na nartach… jeden dzień. Bo potem już lało. Ale i tak było sympatycznie. Pietruszka z nami nie pojechał, bo akurat wtedy zaczynała mu się sesja. Za to sobie od nas odpoczął 😉

***

Za to dziś… Ech. Wczoraj Pietruszka zdał ostatni egzamin w sesji, ale dziś musiał jeszcze dokończyć jakiś projekt, wymagany do zaliczenia semestru, który musi oddać do północy (piszę te słowa o ósmej wieczorem). My z Puckiem pojechaliśmy na pizzę do tych samych znajomych, z którymi byliśmy w górach (mieszkają niedaleko), on został, żeby spokojnie kończyć swój projekt. I co?…

I dziadek. Dziadek L. (mój teść) to bardzo specyficzna osoba, kto mnie zna, ten wie, że relacje mamy… Hmmm… Niełatwe. Człowiek dziwny, a bardzo (BARDZO) specyficznych poglądach na mniej więcej wszystko, w dodatku (na moje oko) osobowość paranoiczna z uwzględnieniem wiary we wszystkie chyba możliwe teorie spiskowe (co z kolei, jak wiedzą moi znajomi, na mnie działa jak czerwona płachta na byka). Długo by mówić. A dodatkowo dziadek ma ten wkurzający zwyczaj, że przychodzi do nas rzadko, ale za to nigdy się nie zapowiada. Ot, wpada i już. Sobota albo niedziela, jesteśmy w domu, coś robimy – i nagle wchodzi dziadek.

Jeszcze kiedy żyła M. próbowaliśmy jakoś mu wyjaśniać, że to nienajlepszy pomysł, ale jak grochem o ścianę. Aluzji nie rozumie (albo udaje, że nie rozumie), przy próbie powiedzenia pewnych rzeczy wprost czuje się urażony. Cóż, trudno – taki jest i już się pewnie nie zmieni. Jak się kiedyś zbiorę, to może o dziadku L. napiszę coś więcej, żeby się wygadać…

Ale dziś po prostu się wkurzyłem: my pojechaliśmy, a Pietruszce dziadek zwalił się na głowę. Więc mój syn, młodzieniec kulturalny i dobrze wychowany, przez dwie godziny gadał z dziadkiem, grał z nim w szachy – i dopiero kiedy my wróciliśmy do domu mógł wrócić do swojego projektu. Co oznacza, że zamiast skończyć do ósmej i pójść się spotkać ze znajomymi (co miał w planach) będzie siedział pewnie do samej północy. W dodatku jest zły, zmęczony i zirytowany.

Jasne, powinien powiedzieć dziadkowi, że bardzo go przeprasza, ale ma projekt na studia, czas do północy i musi pracować. Ja nie miałbym z tym problemu, Piłka też nie – ale Pietruszka jest z innej gliny i asertywność nie jest jego mocną stroną…

Przyznam, że jestem zły.

Się dzieje

Święta minęły w tym roku tak szybko, że nawet nie zdążyłem zauważyć kiedy. To samo zresztą mogę chyba powiedzieć (…napisać…) o całym ubiegłym roku. Podobno kiedy człowiek jest dzieckiem, to dni wydają mu się krótkie, a lata długie – a na starość jest odwrotnie… Cóż najwyraźniej jestem w pół drogi, bo mam wrażenie, że i dni, i lata pędzą w zastraszającym tempie. Na nic nie starcza czasu – ani w długiej perspektywie, ani na co dzień. Jest tyle rzeczy, które chciałbym zrobić, tyle książek, które czekają w kolejce do przeczytania, tylko różnych pomysłów, tyle wierszy do napisania… A tu proszę, właśnie kolejny rok się skończył.

***

W styczniu jadę do Anglii. Nie, spokojnie – nie będzie to wielka wyprawa. Trzy dni. Choć – mówiąc uczciwie – pierwszy z tych dni to będzie podróż „tam”, a trzeci – podróż „z powrotem”. Czyli na miejscu będę jeden cały dzień. Jak za studenckich czasów…

Jakaż to okazja? Cóż, to wymaga krótkiego wprowadzenia.

College, na którym studiuje Piłka, nadaje najlepszym studentom honorowy tytuł „Scholar of Trinity College”. To taka college’owa „arystokracja” – górne (plus minus) dwadzieścia procent najlepszych. Nie wiążą się z tym żadne specjalne przywileje (nie licząc niewielkiego, dodatkowego kieszonkowego); do niedawna przynależność do „Scholars” dawała między innymi pierwszeństwo w wyborze pokoju w akademiku na kolejny rok (jakież to angielskie, nieprawdaż?), ale ta zasada właśnie została zniesiona. Oczywiście tytuł ma na uczelni wysoki prestiż, trafia na dyplom ukończenia studiów, jest podobno istotnym dodatkiem do wszelkich CV i tak dalej.

Tytuł ma dwa stopnie. Najlepsi studenci po pierwszym roku dostają tytuł „Junior Scholar of Trinity College”. A jeśli uda im się utrzymać równie wysokie wyniki także w kolejnym roku – to po drugim roku są „awansowani” na „Senior Scholars of Trinity College”.

Rzadko i tylko w wyjątkowych przypadkach zdarza się, że już po pierwszym roku student otrzymuje tytuł „Senior Scholar…”. Ale ponieważ Piłka po pierwszym roku miała na swoim kierunku najlepszy wynik na uczelni (nie „na roku”, ale w całym college’u…) – to, jak się już pewnie domyślacie, oczywiście uznano ją za taki właśnie wyjątkowy przypadek. I jako bodaj jedyna osoba w tym roku zostanie „Senior Scholar…” już teraz.

A że przyjęcie w szeregi „Scholars…” to nie lada uroczystość – zwłaszcza w takiej sytuacji – student ma prawo zaprosić na nią dwie osoby (nie więcej, bo gala odbywa się w kaplicy Trinity College, gdzie jest stosunkowo niewiele miejsca). No więc jadę. I zastanawiam się tylko, czy będę tak spuchnięty z dumy, że powinienem wykupić dwa miejsca w samolocie… A tak na serio – jestem przerażony (w sensie jednakowoż pozytywnym) na myśl, co ta dziewczyna jeszcze w życiu osiągnie.

Gratulacje przyjmuję w dni robocze od dziewiątej do siedemnastej. Na piśmie.

Chyba kupię sobie taką koszulkę:

Some dreams lie waiting at the end of the road…

Zmarł Shane MacGowan… O mojej (nigdy niesłabnącej) miłości do grupy The Pogues już tu kiedyś pisałem. MacGowan to genialny przykład na to, jak „niszowe” może być jednocześnie „kultowe”. Trzy czwarte ludzi w wieku moich dzieci (i starszych) w życiu o nim nie słyszała i zapewne nie słyszała nigdy żadnej jego piosenki – a o jego odejściu pisała chyba cała anglojęzyczna prasa, wspominali go muzycy tacy jak Nick Cave, a Bono razem z U2 nie tylko „oddał mu cześć” na Twitterze, ale w czasie piątkowego koncertu zaśpiewał w ramach „tribute to” jego piosenkę „A Rainy Night in Soho”…

Smutne to: odszedł kolejny muzyk, na którego koncercie bardzo kiedyś chciałem być – i nigdy już nie będę. Człowiek o bardzo pokomplikowanym życiu, ktoś, z kim większość z nas pewnie osobiście nie chciałaby się zadawać – a jednocześnie naprawdę niesamowity muzyk i niezwykła osobowość sceniczna. Popularne powiedzonko głosiło, że Shane MacGowan z powodu alkoholu zapomniał więcej piosenek, niż wielu innych muzyków kiedykolwiek w życiu napisało i nauczyło się.

Kiedy w nadchodzące święta będę słuchał „Fairytale of New York” (bo to dla mnie, nie śmiejcie się, jeden z obowiązkowych elementów świątecznego czasu…), to jednak będzie dziwne: mieć świadomość, że tego gościa już tu nie ma… (Dla uczciwości: to „już” jest względne: na wieść o jego śmierci wielu ludzi było zaskoczonych tym, że zmarł – ale chyba równie wielu tym, że w ogóle jeszcze żył…).

Some dreams are hollow
Some dreams are cold
Some dreams are crazy
And some dreams are bold

Some dreams are bought
And other dreams are sold
Some dreams lie waiting
At the end of the road…

(Jem Finer, The Pogues, fragment „Bright Lights” z płyty Pogue Mohone)

Karton, karton po horyzont…

Idę na umówioną wizytę do okulisty (kontrolną). Zgaszam się do recepcji w przychodni – i zonk: „…w systemie widnieje Pan jako nieubezpieczony”.

Że co proszę? Składki na ZUS płacę regularnie, w tym miesiącu też zapłaciłem (już prawie dwa tygodnie temu). O co chodzi?

Dzwonię do NFZ – każą dzwonić do ZUS. Dzwonię do ZUS. Po dwudziestu minutach czekania na połączenie i odsłuchaniu pięciuset fascynujących informacji o tym, że od stycznia 500+ będzie już 800+ – mam wreszcie połączenie. Pani najpierw zadaje mi sto głupich pytań, potem sprawdza moje konto – okazuje się, że za ostatnie dwa miesiące (czyli za wrzesień i październik) nie mam złożonego DRA – takiego papierka (w formie elektronicznej), który trzeba co miesiąc składać. Więc to nieistotne, że zapłaciłem w tym miesiącu ponad 1700 zł składek – nie ma papierka, nie jestem ubezpieczony.

Wkurzony dzwonię do mojej pani księgowej, która się składaniem tych papierków zajmuje. Pani księgowa (solidna, dokładna i zaufana, nigdy nie miałem z nią żadnych problemów) sprawdza i mówi zdziwiona, że papierki jak najbardziej do ZUS poszły, w stosownych terminach, bez opóźnień, tak jak zwykle. I że już mi wysyła kopie (elektroniczne), na których jak byk stoi, że wpłynęły i zostały przyjęte.

No ale ZUS ich nie widzi. A jak ZUS ich nie widzi, to ich nie ma – i nikt im nie wmówi, że białe jest białe.

Pani księgowa nie ma możliwości wysłania tych papierków jeszcze raz (to się robi jakimś systemem elektronicznym, jak się raz wysłało, to drugi raz się nie da). To ja muszę iść do ZUS z wydrukowanymi papierkami i tracić czas. A potem ZUS musi jeszcze przesłać te informacje do NFZ – mają na to 15 dni.

Czyli – nieważne, że zapłaciłem tylko w tym miesiącu ponad 1700 zł, nieważne, że papiery zostały wysłane: przez bajzel w ZUS i NFZ nie będę ubezpieczony przez co najmniej najbliższe dwa tygodnie. Wkurzam się, dzwonię do ZUS jeszcze raz, podając im konkretne daty wpłynięcia tych moich DRA (według kopii, które dostałem od pani księgowej). Już półtorej godziny i 12 (słownie: dwanaście) telefonów później okazuje się, że ZUS jednak – po odpowiednio głębokim poszperaniu – WIDZI moje DRA. Są. Przyszły. Zostały przyjęte.

Więc o co chodzi? No nie wiadomo, ale „ze strony ZUS wszystko jest OK”. Co dalej zatem – czy ZUS może w tej sprawie poinformować NFZ?

Otóż nie. To ja mam wziąć stosowny papierek z ZUS i udać się do wojewódzkiej siedziby NFZ, żeby go tam złożyć z wnioskiem (!) o weryfikację statusu ubezpieczenia.

No OK, mogę przesłać to pismo przez ePUAP. Co też zrobiłem (zajęło mi to kolejne dwadzieścia minut, bo ePUAP jest skonstruowany tak, jakby jego głównym celem było utrudnianie petentowi życia). I teraz łaskawcy mają 15 dni na rozpatrzenie mojego wniosku. Żebyście nie mieli wątpliwości: 15 dni ROBOCZYCH. Czyli nie dwa tygodnie, a realnie trzy.

Trzymajcie kciuki, żebym w tym czasie poważniej nie zachorował…

Pieprzone państwo z kartonu. Pardon. 😦

Bo jesień, wie pan, głupia historia…*

*…grypa i wiatr, i oratoria.

Zawsze w listopadzie budzi się we mnie zwierzę… Problem polega na tym, że to zwierzę to oczywiście niedźwiedź, więc budzi się i nie marzy o niczym innym, jak o zapadnięciu z powrotem w sen (zimowy). Marzenia – oczywiście – nie do zrealizowania, bo praca, bo milion innych rzeczy (…o tym, że biologia nie ta, to już nawet szkoda gadać). Jest mokro, zimno, szaro, zmrok zapada coraz wcześniej. Nie cierpię tej pory roku.

A w tym roku jesień wyjątkowo ponuro-depresyjna. Dwa dni przed Wszystkimi Świętymi zmarł mąż mojej serdecznej przyjaciółki. Oboje młodsi ode mnie. J. był chory – bardzo poważnie chory, od wielu, wielu lat. Jego żona zawsze mówiła, że ma pełną świadomość tego, iż „starości raczej razem nie dożyją”. Ale właśnie dlatego, że to trwało tak długo (J. był chory już kiedy się pobierali, a to było jakieś dwadzieścia lat temu) – to jednak było „nagle” (…w sumie – śmierć chyba zawsze jest „nagle”). J. idzie do szpitala? No tak, wiadomo, przynajmniej dwa razy w roku J. idzie do szpitala na tydzień czy dwa. Wszyscy się do tego przyzwyczaili… Ale tym razem już z tego szpitala nie wrócił. Moja przyjaciółka – zresztą lekarka – wezwana pilnym telefonem zdążyła jeszcze dojechać na OIOM. Zmarł przy niej. Została sama z dwiema córkami.

A kilka dni temu odeszła kilkunastoletnia córka jednych znajomych. Dziewczyna miała kłopoty, leczyła się, wydawało się, że jest już lepiej, trafiła do świetnego ośrodka terapeutycznego, wszyscy mieli nadzieję, że jest na dobrej drodze… Przedawkowała leki. Czy to był wypadek, czy świadoma decyzja – tego się już pewnie na tym świecie nie dowiemy. Pogrzeb dziecka (choćby i nastoletniego) to jedna z najtrudniejszych rzeczywistości, jakie znam.

***

Dobrze jest czasami móc się spotkać ze starymi przyjaciółmi. Są tacy ludzie, z którymi nie widuję się miesiącami, z którymi przez rok mam kontakt wyłącznie internetowo-telefoniczny, ale kiedy się spotkamy – czujemy, jakbyśmy rozmawiali wczoraj.

***

O tym, że był remont, już wspominałem – choć skupiłem się głównie na historii szczura. Historii, która zresztą miała ciąg dalszy, bo szczur wrócił (choć tylko do przedsionka, dalej już nie miał jak), przez dwa dni odmawiał złapania się w ustawione pułapki – a dnia trzeciego został znaleziony martwy. Pan M. – fachowiec od remontu – uznał, że chyba po prost był już stary. Moim zdaniem nie wytrzymał psychicznie…

Tak, jak pisałem, remont początkowo miał być mini-remontem, a skończyło się na malowaniu prawie całego domu. Wszystko przez mojego Tatę, który – kiedy usłyszał, że chcę pomalować te dwa pokoje – zaczął mi tłumaczyć (zresztą absolutnie racjonalnie, jak to mój Tata…), że to bez sensu. – I tak będziesz miał bałagan w domu, i tak będzie trzeba sprzątać – mówił. – I co, za rok będziesz robił następne malowanie? Skoro już i tak to robisz, to pomaluj wszystko!

Próbowałem mu wytłumaczyć, że na „wszystko” mnie po prostu nie stać (nawet ta wersja mini miała kosztować za dużo… pewnie dlatego, że dla mnie od jakiegoś czasu wszystko, co się wiąże z wydawaniem pieniędzy, jest „za dużo”). Ale Tata natychmiast powiedział, że nie, że on mi pomoże, że ma odłożone jakieś pieniądze (…on zawsze „ma odłożone jakieś pieniądze”…) i tak dalej.

No i… Well, jak mawiają Anglicy. Z jednej strony – naprawdę trudno takiej propozycji odmówić. Więc nie odmówiłem, oczywiście. Z drugiej…

Nie mówię już o tym, że akurat czas na ten „większy” remont był dla mnie bardzo niewygodny – raz, że pracy mnóstwo, a dwa, że jak wiadomo remont zawsze kosztuje plus minus półtora raza tyle, ile się założyło, co oznacza, że znowu jestem na minusie jak stąd na Kamczatkę. Ale to są (…były…) problemy na poziomie – nazwijmy to – technicznym. A ja mam problem na poziomie – czy ja wiem? – egzystencjalnym.

Mam pięćdziesiąt trzy lata. To jest – jak wczoraj mówiłem w rozmowie z moimi Przyjaciółmi – taki wiek, kiedy ludzie osiągają już w życiu jakiś poziom stabilizacji. A ja nie jestem w stanie pomalować domu bez pomocy mojego osiemdziesięciotrzyletniego Taty. Emeryta. I po prostu źle się z tym czuję, bo tak sobie myślę, że to już jest wiek, w którym to ja jemu powinienem pomagać, a nie on mnie. Ech.

***

Przeczytałem ostatnio wiersz (…bo, jak wiadomo, niektórzy lubią poezję…), który mnie naprawdę zachwycił. Znam Autorkę – poznałem ją osobiście kilka lat temu, przy okazji różnych spraw zupełnie niezwiązanych z poezją; poniekąd przypadkiem dowiedziałem się, że pisze wiersze – które zrobiły na mnie duże wrażenie. Jest w nich jakiś poziom wrażliwości, jakieś postrzeganie świata i ubieranie myśli w słowa, które bardzo do mnie przemawiają. Bezpośredniego kontaktu z tą osobą nie mam już dawno, ale raz na jakiś czas zaglądam na jej stronę stronę i czytam to, co pisze. I muszę powiedzieć, że dawno już żadne słowa tak mnie nie poruszyły.

Oddech szczura

Remont. Nienawidzę remontów (jak chyba każdy poza tymi, którzy przy nich pracują…), ale co zrobić, trzeba to trzeba. Zresztą remont stosunkowo niewielki – w zasadzie tylko malowanie… Miały być tylko dwa małe pokoje na górze, mocno zniszczone po kolejnych „wewnętrznych przeprowadzkach”, ale ostatecznie stanęło na tym, że jak już i tak ma być w domu bajzel i sajgon, to sensownie będzie zrobić trochę więcej. Więc malowanie rozciąga się także na górną łazienkę, dolną ubikację, salon i kuchnię. Uff.

Aby można było „zrobić” dolną ubikację konieczne było kompletne opróżnienie sąsiadującego z nią składziku (taka „komórka na szczotki”, tylko trochę większa, bo w czasie budowy domu miał tam być dodatkowy prysznic). Składzik poza pierwszym kawałkiem na wprost drzwi (gdzie stoi odkurzacz, szczotki i worek z psią karmą) był od wielu lat dokumentnie zawalony milionem rzeczy z gatunku „nie-mam-tego-gdzie-włożyć, więc na-razie-wstawię-do-składzika”. Jak wie chyba każdy, takie „na razie” zawsze ma tendencję do przechodzenia w stan permanentny.

Pan M. – nasz fachowiec-remontowiec, zresztą znakomity – odgruzowywał składzik dobre pół godziny. A jak już doszedł do poziomu podłogi, to nagle (będąc na górze) usłyszałem jakiś straszny rumor – i, chwilę później, wołanie pana M., żebym na chwile przyszedł. W głosie fachowca wyczułem lekką nutę paniki.

– Pan patrzy, ma pan lokatora… – powiedział tylko.

Faktycznie – na podłodze, wśród resztek jakichś papierów i innego bałaganu, siedział sobie…

SZCZUR.

Szczur wędrowny, Rattus norvegicus. Nieduży (chyba samica). Mocno przerażony. Równie przerażony był pan M., który generalnie zwierzęta lubi, bez problemów weźmie do ręki węża (co w moim przypadku jest absolutnie wykluczone), ale szczurów się brzydzi straszliwie, więc na pomoc z jego strony liczyć nie mogłem.

Trzeba było zablokować drogę ucieczki w głąb domu (wystarczyła szeroka deska ustawiona w poprzek korytarza), szeroko otworzyć drzwi na dwór (na szczęście drzwi do składziku są tuż przy wyjściu) a potem – wygonić nieproszonego gościa na zewnątrz.

Ba – łatwiej powiedzieć, niż zrobić… Gość za nic nie chciał wyjść. Przeganiany szczotką wił się jak zawodowy zapaśnik i wracał na miejsce. Zajęło nam to chyba kwadrans, ale w końcu gryzoń został eksmitowany. Potem zostało już tylko zablokować mu drogę powrotu, czyli zatkać metalową kratką „odpływ” (przypominam – kiedyś miał tam być prysznic…), przez który najwyraźniej wszedł, przegryzając poprzednią, plastikową zaślepkę.

Pan szczur (…pani szczurowa?) ostatecznie udał się w sobie tylko wiadomym kierunku, i to z dużą prędkością (na co wpływ miał fakt, że był mocno przestraszony). Ciekaw jestem, jak długo tam mieszkał – sądząc z pogryzionych kawałków różnych rzeczy nie wprowadził się wczoraj…

Czyli w sumie wszystko dobrze się skończyło – jedno tylko nie daje mi spokoju. Mam w domu psa i kota. Dwa drapieżniki. Pies na widok chodzących po osiedlu jeży dostaje furii, wyczuwa je z daleka, chce się rzucać i gryźć. Kotka regularnie przynosi nam na schody upolowane myszy (to chyba jej zdaniem forma płacenia czynszu…). Karmię te dwa darmozjady codziennie – ŻADNE Z NICH NIE ZAUWAŻYŁO, ŻE W DOMU MIESZKA SZCZUR?! Codziennie wychodząc z domu przechodzą koło drzwi do tego składziku – nic nie wyczuły? Koci instynkt łowny, słynny psi nos…? Nic…? Przecież ten gryzoń musiał się tam kręcić, nocami pewnie wychodził na zewnątrz i wracał przez rury, ruszał się, pachniał…

Ech.

(Tytuł to oczywiście nawiązanie do klasyki – to było pierwsze skojarzenie, jak zobaczyłem nieproszonego gościa 😉

Światełko w tunelu, czyli „…a może jednak się uda!”

Półtora roku temu, przed samym Bożym Narodzeniem, miałem paskudny atak rwy kulszowej – pisałem o tym zresztą. Nie pisałem już chyba o tym, co było dalej – a dalej (już po powrocie do normalnego funkcjonowania) była wizyta u neurologa, skierowanie na tomografię, tomografia, z której wynikło to, co w zasadzie i tak neurolog od razu mi powiedział: lekkie zwyrodnienie któregoś-tam kręgu lędźwiowego, co w przypadku powstania stanu zapalnego wywołuje ucisk na rdzeń kręgowy. Neurolog nie wyglądał na poruszonego… – Ma pan trochę nadwagi, prowadzi pan siedzący tryb życia, co zrobić…

Ani, zrobić można niewiele. Trzeba uważać, trzeba się więcej ruszać (co, jak wiadomo, łatwiej powiedzieć niż zrobić, bo czas, bo praca, bo zawsze coś…), warto by schudnąć (in progress, ale powoli). Nie jest to w każdym razie stan, który by się kwalifikował do operacji na przykład.

Od tego czasu trzy czy cztery razy zaczynał mi się taki stan zapalny – ale byłem już przygotowany: jak tylko czułem, że coś jest nie tak, szedłem do lekarza, dostawałem odpowiednie leki przeciwzapalne, mijały trzy-cztery dni i przechodziło, zanim zdążyło się nakręcić.

Do czasu.

Jakieś trzy tygodnie temu znowu się zaczęło. Nauczony doświadczeniem najpierw wziąłem leki przeciwzapalne bez recepty, jak po trzech dniach nie ustępowało – poszedłem po receptę na te właściwe. Kolejne trzy dni… Cztery dni… Półtora tygodnia… I zero efektów. Niby nic poważnego, żadnych ostrych bólów, nic, co by uniemożliwiało normalne funkcjonowanie – ale jednak ciągle niedobrze. W „międzyczasie” pojechaliśmy do C., trochę zwiedzaliśmy, połaziliśmy po Górach Kaczawskich – ale cały czas czułem, że mnie pobolewa. Dzień lepiej – i znowu dzień gorzej. Już się zacząłem denerwować: nie tylko samym faktem potencjalnych nieprzyjemnych przeżyć, ale przecież w najbliższą środę mam wyjechać na moją SAMOTNĄ, wyczekiwaną wyprawę. Wszystko przygotowane, wszystko ustalone, no ale przecież nie pojadę, jak mam problemy z podnoszeniem czegokolwiek i schylaniem się – i przed oczami ryzyko pogorszenia się tego stanu.

W ostatni wtorek wszystko wreszcie przeszło – cały dzień było dobrze, już się uspokoiłem, już się ucieszyłem… Nie na długo, bo wieczorem wróciło. No żesz… (…tak, wiem, że to się pisze „żeż”, ale to mój blog i moje zasady. No.).

Postanowiłem zatem, że nie będę dłużej czekał i że nie mogę, no po prostu NIE MOGĘ dopuścić do takiej fazy, jak półtora roku temu. W środę (po tym, jak odwiozłem Piłkę na lotnisko – patrz niżej) poszedłem do pani doktor (innej niż zwykle, bo moja znajoma była akurat na urlopie), opisałem sprawę i „zażądałem”, żeby mi przypakowała odpowiednie zastrzyki (silne przeciwzapalne plus witaminy z grupy B – tak samo jak wtedy).

Dziś, po pięciu dniach kłującej kuracji, jest pierwszy dzień, kiedy jest już zupełnie, całkiem, do końca OK – a ja mam jeszcze trzy dni do wyjazdu. Więc jest szansa, że tym razem ten wyjazd może wreszcie się uda. Wspomnijcie w tej intencji, bo przyznam, że bardzo mi na tym zależy.

***

Piłka znowu siedzi w Szwajcarii. Wraca dopiero na początku września. I właśnie przysłała mi kilka zdjęć, które po prostu muszę Wam pokazać (ona o tym nie wie, rzecz prosta, ale przecież jej zdjęć nie wrzucam – tylko widoczki). Panie i Panowie – alpejskie lodowce „od środka” (i dodatkowo jeden widoczek ogólno-alpejski, z owcami):

Z Pąwiąsząwaniem Urorurodziurodzin*

Dwudziesty piąty lipca. Wiecie, ilu niesamowitych ludzi urodziło się dwudziestego piątego lipca? Na przykład ks. Adam Boniecki. Albo Rosalind Franklin, biolog, współodkrywczyni podwójnej helisy DNA. Alfons I Zdobywca, król Portugalii (XII wiek). Kazimierz Odnowiciel. Anne Applebaum. Charlie Harper, kapitalny gitarzysta grupy UK Subs. I ja. Niezły zestaw…

Dużo muzyki chodziło mi dziś urodzinowo po głowie… Ale gdybym miał wybrać jedną rzecz właśnie na dziś, gdybym miał wskazać jeden kawałek, który jakoś najlepiej oddaje to, gdzie teraz w życiu jestem, to chyba jednak musiałbym oddać głos Dylanowi:

  • Jak ktoś jest w stanie bez pomocy wujka Google wskazać, skąd pochodzi cytat użyty jako tytuł tej notki – ma u mnie plus 😉