A teraz maj…

Kiedyś mieliśmy w domu taki zwyczaj, że zawsze 1 maja śpiewaliśmy wspólnie „Balladę majową”… Śmiesznie było, bo zawsze ktoś mylił tekst, ktoś się wygłupiał i śpiewał falsetem, ktoś tańczył. Potem niestety zwyczaj zanikł, bo Kogoś zabrakło i już było Inaczej. Ja jednak zawsze do tej piosenki wracam – albo ją sobie gram, albo słucham z płyty. I zawsze wiąże się z tym dużo, dużo wspomnień.

Bo kiedyś – jeszcze wcześniej – mieliśmy też inny zwyczaj: w długi weekend majowy zawsze się gdzieś wyjeżdżało. Czasami na dobry tydzień (jak się daty odpowiednio ułożyły), czasami tylko na dwa dni (jak nie było czasu albo pieniędzy). Czasami w góry, czasami do lasu czy choćby na działkę do znajomych.

Utkwiła mi w głowie taka majówka sprzed wielu, wielu lat – to było jeszcze zanim poznałem M. – kiedy pojechaliśmy na pięć dni w Bieszczady. Było nas czworo: koleżanka Prosiaczek, jej chłopak (późniejszy mąż, niestety tylko przez pewien czas…), jej brat zwany wówczas Kangurem – i ja. Był początek lat dziewięćdziesiątych, Bieszczady były wtedy jeszcze znacznie mniej turystyczne, bardziej dzikie i ciche. Dojechaliśmy nocnym pociągiem do Zagórza, stamtąd udało nam się złapać autobus do Leska, ale z Leska do Wetliny już nie (musielibyśmy czekać kilka godzin). Ruszyliśmy zatem autostopem – zabrał nas kierowca ciężarówki, który wiózł chleb do jedynego wówczas sklepu w Wetlinie. Po całej nocy w pociągu byliśmy głodni, a w całej kabinie wniebogłosy pachniało świeżym chlebem… Do dziś ten zapach pamiętam.

A następnego dnia poszliśmy na wyprawę – ale nie szlakiem turystycznym, tylko torami kolejki wąskotorowej, która wtedy w ogóle nie jeździła. Szliśmy (nie spiesząc się, leniwie…) cały dzień. Było ciepło, było cicho, lekki wiatr kołysał szczytami drzew, śpiewały ptaki, a my szliśmy tymi torami aż na Moczarne. Dziś tak by się nie dało – odcinek torów między Wetliną a Moczarnem jest od dawna wyłączony z ruchu, obecnie zresztą jest tam rezerwat ścisły.

Z Moczarnego poszliśmy „na azymut”, z mapą i kompasem, na zachód, aż doszliśmy do żółtego szlaku, gdzieś między Paprotną a Jawornikiem. A potem już szlakiem – najpierw żółtym na Jawornik, a potem zielonym w dół, z powrotem do Wetliny. I przez cały dzień nie spotkaliśmy nikogo. Żywej duszy. W kolejnych dniach chodziliśmy już bardziej „klasycznie” (połoniny, Rawki, Tarnica…), ale to właśnie ten pierwszy dzień najbardziej zapadł mi w pamięć. Takie wędrowanie w kompletnej głuszy, bez spotykania innych ludzi przez cały dzień, miało w sobie coś absolutnie magicznego. Jakbyśmy nagle znaleźli się w innym świecie i innym czasie („…jaka epoka, jaki wiek, jaki rok…”).

Później jeszcze wiele razy doświadczałem takiego wędrowania. Dziś bardzo mi tego brakuje. Ale jest szansa (tylko cicho, żeby nie zapeszyć ;-), że w te wakacje uda mi się na kilka dni wyjechać. Pucek będzie na obozie, a potem wyjeżdża na dziesięć dni z kolegami, w tym czasie Piłka będzie w domu, więc będzie się miał kto zając Luckiem (bo Pietruszka do samodzielnego zajmowania się zwierzem nie bardzo się nadaje…). A ja sobie pojadę. Sam. Na kilka dni. Jeszcze nie wiem dokąd (to będzie zależało od sytuacji finansowej) – ale też nie mam dużych wymagań. Kto wie, może to właśnie będą Bieszczady.

Bo prawda jest taka, że jeśli nie liczyć jakichś jednodniowych wypadów do Warszawy na spotkania ze znajomymi, to od jedenastu lat nigdzie nie byłem sam. I chyba muszę to nadrobić – zarówno dla siebie, jak dla dobra moich dzieci (…bo jak chwilę nie odpocznę, to prędzej czy później mogę któremuś z nich coś zrobić 😉

Powakacyjnie + lista strachów

I tyle wakacji. Już pierwszy września. Byliśmy z chłopcami kilka dni w Bieszczadach. Prawie zapomniałem, jak tam jest pięknie… W dzień chodziliśmy, wieczorami szedłem w górę, kilkaset metrów powyżej ostatnich domów w Przysłupie, żeby pogapić się na gwiazdy (i podjąć kolejne próby ich fotografowania – wyniki znajdziecie na dole).

Pogodę mieliśmy doskonałą, a Bieszczady mają ten dodatkowy plus, że nie ma tam tłumów. Jasne, na kilku najbardziej popularnych szlakach jest w czasie wakacji sporo ludzi, ale nie są to jednak takie rzesze jak w Tatrach – a wystarczy wybrać się w trasę mniej popularną, aby przy odrobinie szczęścia przez dwie godziny nie spotkać żywego ducha… Jedyny kawałek, gdzie jest naprawdę koszmarnie turystycznie, to okolice Zalewu Solińskiego, ale my byliśmy w Bieszczadach Wysokich (Przysłup leży mniej więcej w połowie drogi między Cisną a Wetliną).

Jednego dnia moich chłopcy poszli na Tarnicę – a ja nie poszedłem z nimi, bo dzień wcześniej obtarłem sobie nogę. Więc kiedy oni poszli na szlak, ja zrobiłem sobie wycieczkę samochodową po różnych Dziwnych i Dalekich Rejonach. Dotarłem między innymi do Tarnawy Niżnej – miejsca, gdzie kręcono między innymi część serialu „Wataha”. Tarnawa to miejsce, gdzie wisi dumna tabliczka „50 kilometrów do cywilizacji”, nie ma zasięgu żadna polska sieć komórkowa, a kilkanaście kilometrów dalej droga po prostu się kończy. Zawsze fascynowały mnie takie miejsca położone „na końcu świata”…

Niestety, byliśmy tam tylko pięć dni. Dość, żeby zasmakować i przypomnieć sobie, co się lubi – za mało, żeby naprawdę odpocząć. Zwłaszcza, że w tym roku był to mój jedyny wyjazd.

No i tak: wakacje się skończyły, zaczął się kolejny rok szkolny, a ja wcale nie czuję, żebym był na niego gotowy.

***

Co gorsza wszystko wskazuje na to, że to nie będzie łatwy rok. Jest kilka rzeczy, których się naprawdę boję.

Boję się o to, jak przetrwamy zimę. Finansowo, rzecz prosta. Koszty ogrzewania (gaz…) już ubiegłej zimy były znacząco wyższe, niż w poprzednich latach, a przecież potem było jeszcze kilka podwyżek, a przecież w zeszłym roku Niemiłościwie Nam Panujący obcięli VAT na gaz… I tak dalej. Nie mówię już o wszystkich innych cenach, które rosną jak głupie (najwyraźniej widać to po produktach, które kupuje się regularnie) – ale ceny gazu, muszę przyznać, trochę nie dają mi spać. Z wielu rzeczy można (i pewnie trzeba będzie) zrezygnować, ale z ogrzewania domu tak całkiem zrezygnować się nie da (…sorry, taki mamy klimat). Jasne, póki do będzie możliwe będę wykorzystywał nasz niby-kominek, ale po pierwsze całej zimy to nie załatwi, a po drugie koszty drewna kominkowego też poszły ostro w górę (metr sześcienny olchy jeszcze ostatniej zimy mogłem kupić za 280 zł, teraz najtańszy dostawca w okolicy chce 500 zł!).

A tej jesieni czeka mnie jeszcze kilka dodatkowych wydatków. Muszę wezwać fachowców od instalacji grzewczej, bo mam w domu dwa kaloryfery, które mimo odpowietrzenia nie nagrzewają się w całości. Muszę zrobić „duży przegląd” pieca, bo ostatni był robiony dobre kilka lat temu, od tego czasu były tylko „małe przeglądy”.

Pucek w nowej szkole… Wiem, że będę musiał mu zorganizować jakieś korepetycje z angielskiego (bo po nauce zdalnej narobił sobie zaległości), a być może także z fizyki (jest z niej dobry, ale w ósmej klasie pani od fizyki z powodów zdrowotnych przez prawie pół roku nie było w pracy, nie przerobili całego materiału, a to klasa „mat-fiz”…). Nie wiem tylko, skąd wziąć na to pieniądze, bo koszty korepetycji są niemałe.

Boję się też (choć już na innej płaszczyźnie) tej pierwszej klasy Pucka w nowej szkole. On źle znosi zmiany, już teraz strasznie się denerwuje, nie wiem, jak będzie reagował – zwłaszcza, jak mu coś nie pójdzie (a przecież nigdy nie jest tak, żeby wszystko było idealnie). A kto najbardziej w takich sytuacjach obrywa emocjonalnie, to chyba nikomu, kto ma dzieci, nie muszę tłumaczyć.

Do tego chodzi wiele innych, większych i mniejszych problemów, które nie są może dramatami egzystencjalnymi, ale sama ich ilość (i fakt, że są tylko na mojej głowie) nieco przytłacza. Sporą część z nich (choć nie wszystkie, rzecz prosta) dałoby się stosunkowo łatwo rozwiązać za pomocą pieniędzy – ale… Patrz punkt pierwszy.

Nie lubię się bać. Nigdy też nie miałem ambicji bycia bogatym (kto mnie zna, ten wie, że naprawdę wiele mi do szczęścia nie trzeba), ale świadomość, że może zwyczajnie zabraknąć (…nie wspominając o długach, które nade mną wiszą) to jednak spore obciążenie.

***

No to sobie ponarzekałem. A teraz, jak obiecałem, kilka zdjęć…

Bieszczady za dnia:

…i nocą:

Wyprawowo – część 3.

Kilka słów o korsykańskich miasteczkach… Na Korsyce są dwa naprawdę „większe” miasta (stolica, czyli Ajaccio, i Bastia), jedno średnie (Porto-Vecchio) i kilka małych (rzędu 5 tysięcy mieszkańców). Cała reszta to bardzo małe miasteczka, zamieszkane przez kilkaset czy tysiąc osób…

Z tych większych i średnich w zasadzie tylko jedno, Corte, leży w głębi lądu, cała reszta – na wybrzeżach. Wszystkie te leżące na wybrzeżu mają dość podobny plan: najstarszą częścią miasta jest cytadela – zwykle położona na lekkim wzniesieniu, tuż nad portem, zbudowana w czasach średniowiecznych, kiedy wyspa była pod władaniem Genui. Wokół cytadeli – albo obok niej, jeśli tak jest ukształtowany teren – jest tzw. „nowe miasto”, czyli zabudowa z XVI / XVII w. A dalej rozciąga się już miasto współczesne… Cytadela jest głównie „do zwiedzania”, nowe miasto to także teren pełen zabytków i ciekawostek, ale też tętniący życiem (restauracje, kawiarnie, sklepiki… wiadomo). Gdybyście tam byli – nie popełnijcie klasycznego błędu „turysty z przewodnikiem w ręku”, biegając od zabytku do zabytku i zaliczając kolejne punkty programu. Po Bastii, Ajaccio czy choćby po znacznie mniejszym Calvi warto sobie „pochodzić”, powłóczyć się, posnuć, pooglądać urocze, wąskie uliczki, posłuchać jak dźwięk odbija się od starych murów, jak pachnie powietrze… Warto siąść w jakiejś małej kawiarence i wypić kawę (jak usłyszeliśmy w jednym z takich miejsc, „Korsyka politycznie to Francja – ale jeśli chodzi o kawę, to jesteście we Włoszech”; i rzeczywiście: kawa jest pyszna, a przy tym w w większości miejsc kosztuje grosze).

Bastia czy Ajaccio to piękne miejsca, Calvi zrobiło na nas ogromne wrażenie… Jednak naprawdę zachwyciło mnie co innego: małe miejscowości położone nie nad morzem, a w głębi lądu – co w przypadku Korsyki znaczy tyle, co „w górach”.

Przy drogach odbijających od morza i wijących się coraz wyżej w głąb wyspy leżą niezwykle charakterystyczne, małe miasteczka. Dzielą się w zasadzie na dwa typy: te, które leżą na szczycie kolejnego wzniesienia i te, które leżą na zboczach. W przypadku tych pierwszych sprawa jest prosta: w środku miasteczka (a więc w jego najwyższym punkcie) znajduje się najczęściej główny placyk / ryneczek, przy którym stoi kościół parafialny, parę kamieniczek, jeden czy dwa sklepiki i – prawie zawsze – kawiarenki. Kiedy odejdziemy od takiego ryneczku, zawsze idziemy wąskimi uliczkami w dół.

Znacznie ciekawsze jednak są miasteczka leżące na zboczach gór. Zbocza są najczęściej dosyć strome, więc siłą rzeczy zabudowa jest „kaskadowa”: podmurówki domów przy jednej uliczce leżą na wysokości drugiego piętra (a czasami – dachów) domów przy sąsiedniej. Bywa, że kamieniczka z jednej strony mająca tylko parter i piętro, kiedy ją okrążymy i oglądamy od drugiej strony okazuje się mieć cztery poziomy… Droga przechodząca przez takie miasteczko czasami przebiega w jego górnej części, czasami w dolnej, a czasami – w połowie wysokości. Z okien samochodu widać zatem zwykle tylko kilka domków; dopiero kiedy się zaparkuje i pójdzie na spacer, okazuje się, że powyżej albo poniżej (albo w obu kierunkach) znajduje się jeszcze kilka poziomów ulic i uliczek.

Uliczki wiją się między domami, zakręcają, wspinają się i opadają jak trójwymiarowy, kamienny labirynt. Ulica, którą można jechać samochodem, po stu metrach zwęża się tak, że szeroko rozkładając ramiona można dotknąć ścian po obu stronach, a po kolejnej chwili zamienia się… w schodki, prowadzące do miniaturowego mostku, pod którym biegnie kolejna mini-uliczka. Zdarza się, że spacerując dochodzi się (oczywiście bez ostrzeżenia) do „ślepej uliczki”, bo kolejne schodki okazują się być ścieżką prowadzącą do czyichś drzwi i na tych drzwiach się kończącą… Zdarza się też, że po kilku zakrętach i schodkach przechodzi się nad ulicą, którą szło się chwilę wcześniej. To trochę tak, jak w Szybeniku (Chorwacja, pisałem o tym w 2015 r.): narysowanie planu czy mapki takiego miasteczka niewiele o nim mówi, bo ulice w nim funkcjonują w trzech wymiarach, a nie w dwóch…

I tylko co kawałek, co kilkadziesiąt metrów, z którejś strony między domami (albo nad ich dachami) otwiera się fantastyczny widok albo w górę, na góry, albo w dół – a wtedy, w zależności od położenia miasta, na dolinę albo na morze.

Wyprawowo – część 2.

Nie, wbrew temu, co niektórzy sądzą, nie będę tu opisywał punkt po punkcie każdego dnia wyprawy – ani ja nie mam tyle czasu, żeby to pisać, ani Wy, żeby to wszystko czytać… Ale na pewno trochę chcę o tej Korsyce napisać, bo przyznam, że dawno żadne miejsce nie zrobiło na mnie takiego wrażenia.

Każdy, kto mnie zna, wie, że mam hopla na punkcie Szkocji i że uważam ją za jeden z najpiękniejszych krajów na świecie. Wszyscy moi znajomi wiedzą także, że kocham góry – kiedyś numerem jeden były dla mnie Tatry, dziś niestety tak zatłoczone i zadeptane, że trochę odechciało mi się je odwiedzać (bo co to za przyjemność chodzić po górach w tłumie ludzi). Zakochałem się za to w Pirenejach, które, choć nieco wyższe od Tatr, z wyglądu są do nich podobne, tylko większe (wzdłuż i wszerz), więc znacznie bardziej puste, dzikie, bezludne.

No więc Korsyka to takie trochę połączenie Szkocji i Tatr/Pirenejów rzucone na środek Morza Śródziemnego. No bo tak: plaże jak na Riwierze, z biało-złotym piaskiem, ciepłą, turkusową wodą, śródziemnomorskim klimatem (ciepłym, ale łagodnym); ale też schodzące do wody dzikie skały, skaliste zatoczki, wyspy i wysepki, a na tych wyspach i wysepkach kolory i nastrój prawie jak na Skye; wystarczy jednak odbić kilka kilometrów w głąb lądu – i nagle (naprawdę nagle!) jest się w górach. I to w wysokich górach: na Korsyce jest ponad 20 szczytów o wysokości przekraczającej 2 tysiące metrów nad poziomem morza, a najwyższy szczyt (Monte Cinto) ma ponad 2700.

Pomyślcie: na niewielkiej w gruncie rzeczy wysepce (z północy na południe po najdłuższej linii około 100 kilometrów, ze wschodu na zachód w najszerszym miejscu ok. 80 kilometrów, ale średnio znacznie mniej) stoją góry większe niż Tatry, których najwyższy szczyt jest wyższy niż Gerlach – a w dodatku na ten szczyt można patrzeć w zasadzie z poziomu morza (bo odległość od niego do wybrzeża w linii prostej wynosi raptem koło 20 kilometrów)!

W miasteczku L’Île-Rousse (20 kilometrów od Calvi), gdzie ostatecznie wylądowaliśmy na kempingu, przy brzegu znajduje się mała wysepka zbudowana z czerwonych skał (od której zresztą pochodzi nazwa miasta). Na wysepce (na którą można przejść po niewielkim mostku) stoi sobie latarnia morska. U stóp latarni można zobaczyć zdjęcie panoramy (której „oryginał” ma się przed oczami) z opisem tego, co widać. Stoimy zatem na poziomie morza (no dobrze, powiedzmy że jakieś 20 metrów nad poziomem morza) i przed sobą widzimy zatokę, a za nią miasteczko. Góra, która wznosi się nad L’Île-Rousse, ma już około 600 metrów n.p.m. Łańcuch górski widoczny za miasteczkiem („na wyciągnięcie ręki”) to już szczyty po około 1500 m n.p.m. A „w drugim rzędzie” widać góry sięgające 2200 m n.p.m. I – jak napisałem wyżej – wcale nie są to najwyższe góry na wyspie… O, tak to mniej więc wygląda; zdjęcie niestety bardzo „spłaszcza”, zwłaszcza, że jest zrobione dość szeroko – ale pozwala sobie wyobrazić; w rzeczywistości te góry wydają się (i są…) znacznie bliższe:

I właśnie to połączenie morza (zarówno tego „plażowego”, z turkusową wodą i złocistym piaskiem, jak tego „groźnego”, ze skałami i klifami) i gór sprawiło, że Korsyka tak mnie zachwyciła.

Możesz leżeć sobie na plaży, ciesząc się słońcem i ciepłą wodą. Możesz pływać, możesz skakać przez fale i generalnie robić wszystko to, po co ludzie jeżdżą na plażę. Ale wystarczy, że pojedziesz kilka kilometrów w głąb lądu – i możesz ruszać na górską wyprawę i to w niemal każdej jej formie. Lubisz długie, spokojne wędrówki typu bieszczadzkiego? Proszę bardzo, drogi i szlaki ciągną się przez dziesiątki kilometrów. Wolisz wysokie, ostre góry typu tatrzańsko-pirenejskiego? Nie ma sprawy, bierz plecak i ruszaj, szlaków jest pełno, przewodniki i mapy dostępne, góry na ciebie czekają. Masz ochotę na drogi typu via ferrata, z łańcuchami, klamrami, stalowymi poręczami i asekuracją na sporych wysokościach? Ależ oczywiście, znajdziesz ich tu mnóstwo. Jesteś miłośnikiem „prawdziwej” wspinaczki? Czuj się jak u siebie w górach…

My niestety po tych górach specjalnie nie pochodziliśmy – Piłka jak wiadomo za dużo chodzić nie może, a zostawienie jej samej na cały dzień nie wchodziło raczej w grę. Siłą rzeczy podziwianie gór odbywało się głównie z pomocą Draculi (która, nota bene, sprawdziła się w czasie wyprawy na piątkę). Ale to jest jeszcze jeden powód, żeby na tę wyspę kiedyś wrócić – samemu albo w jakimś „chodzącym” towarzystwie – i to nadrobić…

Ciąg dalszy nastąpi. Muszę jeszcze parę słów napisać o korsykańskich miastach i miasteczkach, o ludziach i o muzyce. No i samym fenomenie wyspy… Ale to już nie dziś, bo późno się robi, a jutro od rana robota czeka.

Wyprawowo – część 1.

Wyprawa zaczęła się w wyjątkowo zakręcony sposób. Prom na Korsykę odpływał z Livorno we Włoszech 23 lipca o 14:00. Trzy dni (a co namniej dwa i pół) trzeba było doliczyć na dojazd z domu do Livorno. Ponieważ we wtorek 20 lipca Pietruszka przed południem musiał zawieźć papiery na uczelnię, wyjechać mogliśmy dopiero po południu. Umówiliśmy się więc z Ciocią M., że przenocujemy u niej, w Rybniku – a rano będziemy już mieli blisko do granicy z Czechami, co znacznie ułatwi nam drogę.

Już w dwóch trzecich drogi do Rybnika uświadomiłem sobie, czego nie wziąłem z domu: dokumentów samochodu (dowodu rejestracyjnego i ubezpieczenia). Psia kość! Przyzwyczaiłem się, że w Polsce mogę już jeździć bez papierów, bo wszystko jest w systemie… Ale nasz CEPiK w Unii nie działa. Miałem już przerażająca wizję zostawienia Potworów u Cioci M. i wracania po nocy do G. po dokumenty – a potem z powrotem do Rybnika. Co oznaczałoby nie tylko dodatkowe 600 kilometrów, ale zarwaną noc, a w konsekwencji znacznie mniejszy dystans przejechany w środę. Na szczęście konsultacje telefoniczne z kilkoma mądrymi ludźmi pozwoliły załatwić to bez jeżdżenia: znajoma (niezawodna Justyna, która zresztą opiekowała się w tym czasie naszym Luckiem, więc miała klucze…) pojechała do naszego domu, wzięła rzeczone dokumenty i zeskanowała je, a następnie wysłała mi mailem. Bo – chwała Bogu – w całej UE skan dowodu rejestracyjnego (zaprezentowany na przykład na ekranie smartfona) jest przez wszelkie służby bez dyskusji uznawany…

Dowód rejestracyjny okazał się zresztą w czasie całej wyprawy potrzebny tylko raz, kiedy wjeżdżaliśmy do Czech (Czesi mają elektroniczny system opłat winietowych za autostrady – do wystawienia takiej elektronicznej winiety konieczny jest właśnie dowód rejestracyjny). Co nie zmienia faktu, że – zgodnie z prawami Murphy’ego – gdybyśmy tego dowodu nie mieli, to na pewno okazałby się niezbędny…

Do Livorno dojechaliśmy w dwa dni (z jednym noclegiem na kempingu gdzieś w Austrii), czyli w czwartek 22 lipca wieczorem. A w piątek po krótkim zwiedzeniu miasta dotarliśmy do portu, gdzie – po okazaniu biletów, dokumentów i dowodów szczepień (tak, tak…) – wjechaliśmy na prom.

Na Korsykę dopłynęliśmy późnym popołudniem: prom mial przybić do Bastii o wpół do siódmej (wieczorem), ale kwadrans się spóźnił, a zanim wyjechaliśmy z brzucha stalowego wieloryba, było już kilka minut po siódmej. Naszym celem było zachodnie wybrzeże wyspy, według przewodników ciekawsze i piękniejsze niż wschodnie. Analizując mapy zdecydowaliśmy się na szukanie kempingu w miejscowości o uroczej nazwie Galéria („…spędziliśmy wakacje w galerii” – brzmi nieźle, prawda?). Z Bastii do Calvi (raptem około 100 kilometrów) jechaliśmy dwie godziny, bo na Korsyce nie ma autostrad, prawie nie ma dwupasmówek, a większość dróg łączących wschodnie i zachodnie wybrzeże wije się przez wysokie góry zajmujące cały środek wyspy. Do Calvi dojechaliśmy zatem już po dziewiątej wieczorem. Było jeszcze jasno, ale widać było, że już niedługo. No ale z Calvi do Galéri jest raptem około 30 kilometrów, rzut beretem, prawda? Nie na Korsyce. 30 kilometrów jechaliśmy ponad trzy kwadranse (góry, góry, góry, serpentyny, przełęcze…). Dojechaliśmy o dziesiątej wieczorem, już po zachodzie słońca.

Dojechaliśmy i… wyszło na to, że trzeba było przeprowadzić dokładniejszy research. Bo Galéria okazała się kiepskim wyborem: wioską (…wioszczyną…) zamieszkaną przez 300 mieszkańców, z jednym hotelikiem i jednym kempingiem, który zdecydowanie nie spełniał naszych wymagań. Generalnie nie było tam nic – nawet na większe zakupy trzeba by było jeździć do Calvi.

Co robić, wracamy. Noc. Góry. Wyjechaliśmy z Galérii, dojechaliśmy do rozstajów dróg. GPS twierdził, że trzeba skręcić w prawo (czyli na drogę, którą przyjechaliśmy). Ale przed nami był drogowskaz na Calvi – w lewo. Hej, zaraz, przecież chyba miejscowi wiedzą lepiej, niż GPS, prawda? Może to jakaś nowa droga, której nasza nawigacja jeszcze nie zna? Zaufaliśmy zatem drogowskazowi i pojechaliśmy w lewo.

I to był błąd.

Droga, którą jechaliśmy, to była naprawdę ostra jazda. Nieprawdopodobne serpentyny (nie pamiętałem takich od czasów Großglockner-Hochalpenstraße w 2012 r.), wijące się po skałach kilkaset metrów nad morzem. Po prawej stronie – pionowa skała. Po lewej – przepaść. Daleko, daleko w dole – zatoka, której oczywiście w kompletnej ciemności nie było widać, ale o jej istnieniu przypominały kołyszące się na wodzie światełka kilku cumujących tam jachtów. Ciemno jak… właśnie tam. Droga w zasadzie na szerokość jednego samochodu (chwała Bogu nic nie jechało z przeciwka). Pół metra za daleko w prawo – i wjeżdżamy na ścianę. Metr za daleko w lewo – i turlamy się kilkaset metrów w dół, w ciepłe wody Mare Nostrum. Piękna śmierć, skądinąd, ale może jeszcze nie teraz…

30 kilometrów ma godzinę to było wszystko, co można było osiągnąć na krótkich odcinkach prostej. I dobrze, bo za jednym z ostrych zakrętów („agrafka” stromo w dół, w lewo, ponad 180 stopni) w długich światłach reflektorów zobaczyliśmy stojące na drodze stado dzików. Stały tam i ani myślały odejść, patrzyły na nas zdziwione, z minami wyrażającymi zdecydowane „…ja tu mieszkam!”. Dopiero klakson sprawił, że sobie poszły. A kilkaset metrów dalej, za kolejnym ostrym zakrętem, w kompletnej ciemności na środku drogi stała sobie duża, brązowa krowa. Uff.

Long story short – tym razem przejechanie 30 kilometrów zajęło nam prawie półtorej godziny (!). Co oznacza, że w Calvi byliśmy tuż przed północą. Kolejne pół godziny zajęło nam znalezienie kempingu, kolejną godzinę – rozbicie obozowiska, zjedzenie czegoś i wymycie się. Położyliśmy się spać koło drugiej w nocy. A przecież to był dopiero pierwszy dzień…

Ciąg dalszy nastąpi.

Wyprawowo – teaser

Tyle do opowiedzenia… Pierwszy raz od dwóch lat pojechaliśmy Daleko – i choć z paru powodów łatwe to nie było, to wyprawę zdecydowanie należy zaliczyć do udanych, a miejsce, gdzie byliśmy, zdecydowanie trafia na wysoką pozycję na liście zatytułowanej „…ja tam jeszcze wrócę!”.

Kiedy półtora roku temu planowaliśmy wyprawę na wakacje 2020 r., koniecznie chcieliśmy pojechać w jakiś miejsce wyjątkowe, a przy tym takie, w którym nas jeszcze nie było. Propozycje i pomysły były różne – jedne odpadły ze względów finansowych, inne z uwagi na odległość… Ale wreszcie wpadliśmy na pomysł, który był w zasięgu (tak finansowym, jak czasowo-odległościowym) i wszystkim się spodobał: jedziemy na Korsykę!

Niestety, jak wiemy koronawirus mial inne plany i wakacje’2020 ograniczyły się do tygodnia nad morzem (polskim) i tygodnia w Bieszczadach. W tym roku jednak sytuacja była zupełnie inna – granice już z grubsza otwarte, cała rodzina zaszczepiona… Jeszcze bodaj w marcu udało mi się kupić on-line tanie bilety promowe.

Potem oczywiście wszystko zaczęło się komplikować – bo nagle okazało się, że pieniędzy będzie znacznie mniej, niż myślałem, a daty wyjazdu trzeba skorygować, bo Pietrucha ma kalendarz rekrutacji na studia… Ale ostatecznie wszystko udało się jakoś zgrać. Wyprawa trwała łącznie nieco ponad dwa tygodnie, z czego 11 dni spędziliśmy na samej Korsyce. I powiem Wam, że to jedno z najbardziej niesamowitych miejsc, w jakich w życiu byłem. Napiszę o tym trochę w najbliższych dniach, a na razie – kilka zdjęć na zachętę… Uwaga: zdjęcia nie są obrabiane, żadnego fotoszopa i podkręcania: kolory są dokładnie takie, jakie były naprawdę.

Bieszczady revisited…

Prawie już zapomniałem, jakie piękne są Bieszczady… Prawie już zapomniałem, ile radości daje wędrowanie przez góry, ciepło słońca na twarzy, wiatr szumiący w koronach drzew, falujące trawy i śpiew ptaków w ciszy. Tak, wiem, że to co piszę jest do obrzydliwości sentymentalne – ale zrozumcie: od sześciu lat nie byłem w górach. To znaczy: byłem / bywałem (Alpy, Pireneje, co tam chcecie…), ale tylko przejazdem, tylko podziwiając z okien samochodu, albo co najwyżej z perspektywy spokojnego spaceru doliną. Bo tak a nie inaczej się życie toczyło, bo choroby, bo dzieci, bo Piłka ze swoimi chorymi stawami chodzić po górach za bardzo nie może, więc…

Ale w końcu się udało. Chłopcy bardzo chcieli po górach połazić, Piłka postanowiła, że zostanie w domu, bo miała ochotę na parę chwil w samotności i z książką (…o, jakże ją rozumiem!). A my pojechaliśmy na tydzień w Bieszczady, razem ze znajomymi i ich trzema córkami.

Trochę się bałem, szczerze mówiąc, jak to z tymi górami będzie. Bo raz – że te sześć lat przerwy w „chodzeniu”; dwa – że (co nie jest bez znaczenia) jest mnie dziś niestety sporo więcej, niż te sześć lat temu.

Okazało się jednak, że nie było tak źle. Jasne, tempo wchodzenia pod górę miałem dużo wolniejsze niż kiedyś, częściej musiałem przystawać, żeby złapać oddech, a zanim doszedłem na górę, byłem cały mokry. Ale co z tego? Doszedłem, a kiedy już byłem na górze, spokojnie szedłem dalej. I czułem (…i to czucie przekładało się na fakty…) że mógłbym tak iść, iść, iść…

Żeby to pokazać obrazkowo: żółtym szlakiem z Wetliny na Przełęcz Orłowicza według mapy idzie się dwie godziny. Dawniej (…czyli +/- ćwierć wieku temu…) pokonywałem tę trasę w godzinę i kwadrans. Teraz szedłem pełne dwie godziny (odliczam kilka minut przestoju kiedy okazało się, że Pucek obtarł sobie piętę i trzeba było użyć plasterka). Ale kiedy doszliśmy na przełęcz, idąc dalej przez połoninę – i przez Osadzki Wierch – nie czułem się zmęczony, a kiedy doszliśmy do końca i zeszliśmy na dół, na Berehy, to JA rzuciłem propozycję, żeby z marszu iść jeszcze na Caryńską (co oznaczałoby powrót do domu mocno późnym wieczorem), a MŁODZIEŻ oznajmiła, że już dziś nie da rady 🙂

Więc chyba nie jest tak źle…

***

Drugiego dnia w Bieszczadach okazało się, że schodzi mi powietrze z lewego przedniego koła. Krótkie poszukiwania – i okazało się, że właśnie niedaleko miejsca, w którym mieszkaliśmy (kilka kilometrów) jest bodaj jedyny w tej części gór warsztat samochodowy, w którym zajmują się także wulkanizacją. Pojechałem. Poczekałem, aż pan Czesio (tak stało na tabliczce) skończy dokręcać tłumik trzem sympatycznym dziewczynom z Kielc, którym także problemy samochodowe zakłóciły wakacje. A potem pan Czesio zajął się moim kołem.

Koło – banał, jakiś gwoździk się wbił, trzeba było zlokalizować, wyciągnąć, zrobić uszczelnienie i łatkę. Czekając i rozmawiając z panem Czesiem zobaczyłem wiszącą nad drzwiami warsztatu gitarę, bardzo podobną do mojej pierwszej gitary sprzed trzydziestu pięciu lat. Zagadałem, zapytałem. Od słowa do słowa pan Czesio wyciągnął dwie inne gitary (sprawne, choć jedna była w stanie mocno zużytym) i zaczęła się rozmowa o graniu i muzyce. Pan Czesio – na oko w wieku 60+ – opowiadał, jak mając sześć lat przyjechał z Opola do Cisnej z ojcem, który dostał tu pracę. I jak w szkole stworzyli później zespół muzyczny, jak grali na lokalnych festynach… Już wyobrażałem sobie jakieś ludowo-discopolowe klimaty, kiedy pan Czesio sięgnął po gitarę i całkiem fachowo zagrał „Schody do nieba” Zeppelinów, a potem parę innych kawałków z repertuaru klasyków rocka.

I tak, czekając aż łatka w oponie się utwardzi („…chemia musi mieć czas, żeby złapać”, jak powiedział pan Czesio) siedzieliśmy na starych oponach plumkając na dwóch gitarach i dyskutując o muzycznych fascynacjach.

Takie rzeczy tylko w Bieszczadach.

***

A wieczorami wychodziłem sobie sam na boczną drogę koło domu, w którym mieszkaliśmy. Wystarczyło pójść dwieście metrów w górę – i było kompletnie, absolutnie, doskonale ciemno (19 sierpnia był nów księżyca!). I wreszcie udało mi się popróbować fotografii Drogi Mlecznej. Efekty na razie dość średnie, ale pierwsze koty za płoty…

Nostalgicznie…

„Długi majowy weekend” trochę mnie nostalgicznie nastroił. I nie dlatego, że pogoda kiepska, bo to akurat mi nigdy nie przeszkadzało. Chodzi o to, że kiedyś te kilka dni – czasami lekko przedłużone, jeśli akurat kalendarz się sensownie ułożył – to był czas wyjazdowy. Zawsze. Co roku. Bez wyjątków.

W czasach studenckich jeździło się albo w Tatry, albo w Bieszczady. Szczególnie te bieszczadzkie wyjazdy wspominam niezwykle ciepło. Kiedyś (kiedy nie znałem jeszcze M.) pojechaliśmy we czwórkę – z Martą N., jej narzeczonym i jej bratem. Z Baligrodu do Wetliny dojeżdżaliśmy autostopem – zabrał nas kierowca wiozący chleb z piekarni do lokalnych sklepów. Dwie godziny jazdy w oparach zapachu świeżego, jeszcze ciepłego chleba… Do dziś to pamiętam. A potem – następnego dnia – wędrowaliśmy torami bieszczadzkiej wąskotorówki (wówczas – kompletnie nieużywanymi) z Wetliny aż na Moczarne.

Albo innym razem – w większej grupie kumpelsko-przyjacielskiej, kiedy w nocy poszliśmy z Wetliny szosą w kierunku Brzegów Górnych, na Przełęcz nad Berehami – i tam całą ekipą rozłożyliśmy się na asfalcie, na środku szosy, żeby gapić się w gwiazdy (bo noc była ciepła i bezchmurna, księżyc w nowiu, a gwiazdy były takie, jakich w mieście oglądać się nie da…). I kolega Jacek z początku strasznie się denerwował (…pamiętasz, Jacku?). „Dajcie spokój, wstawajcie, leżycie na środku szosy, w nocy, coś was przejedzie!” Ale wytłumaczyliśmy mu, że jesteśmy w środku Bieszczadów, jest druga w nocy, NIC tu o tej porze nie jeździ, a nawet gdyby jechało, to leżymy na przełęczy i każdy samochód będzie widać, kiedy będzie jeszcze trzy czy cztery kilometry od nas. Więc kolega Jacek się uspokoił i podziwiał gwiazdy z nami…

Albo kiedy na środku Połoniny Wetlińskiej koleżanka A., dla przyjaciół Tygrys, po usłyszeniu pewnego kawału (zresztą, mówiąc uczciwie, takiego sobie…) dostała tak histerycznego ataku śmiechu, że nie mogła się przestać śmiać przez dobre kilka minut – i siedziała na ziemi, na środku szlaku turystycznego, wydając z siebie dziwne odgłosy, aż przechodzący turyści upewniali się, czy na pewno nie trzeba wezwać pomocy…

A teraz – izolacja, pandemia, wirus i koniec świata. Wszystko, na co można było liczyć w majowy weekend to spacer po pobliskim lasku.

Droga. Brakuje mi drogi. Wędrowania. Plecaka na plecach, kamieni pod nogami, kilku przyjaciół i tego poczucia, że za najbliższym zakrętem może czekać na nas widok, którego jeszcze nie znamy – i którego nie zapomnimy do końca życia. A w ten majowy weekend brakuje mi tego szczególnie.

„Jeszcze będzie przepięknie, jeszcze będzie normalnie”. Trzeba w to wierzyć.

Czekając na Kuriera…

Ot, sympatyczna historia w niesympatycznych czasach… Mam ci-ja takich znajomych za Wielką Wodą, w samej Hameryce. Poznaliśmy się drobne dwadzieścia siedem lat temu (!), kiedy pojechałem za Wielką Wodę na Światowe Dni Młodzieży, które wówczas odbywały się w Denver (tak, wtedy byłem jeszcze młodzieżą…). Jak do tego doszło – kiedyś tu chyba pisałem. Pisałem też, że po zakończeniu WYD’1993 przez dobre półtora miesiąca podróżowałem sobie samotnie po USA, mając „na życie” dokładnie pięć dolarów dziennie – co prawda ćwierć wieku temu było to ciut więcej niż dziś, ale i tak grosze. Pardon, centy. Jeździłem autobusami Greyhounda (miesięczny bilet na nie kupiłem jeszcze w Polsce, nie wiem, czy dziś nadal są takie możliwości, choć w epoce Internetu pewnie łatwiej to zrobić, niż wtedy). Trochę jeździłem też autostopem (pokonałem na przykład w ten sposób trasę Los Angeles – San Francisco i z powrotem). Jadałem głównie w różnych makdonaldach i innych burgerkingach, bo na nic innego te moje 5 dolarów dziennie raczej by nie starczyło. Sypiałem głownie „w drodze”, w autobusach, myłem się w prysznicach dla truckersów… Objechałem prawie całe Stany. To były czasy…

Ale wcześniej, jeszcze w Denver, poznałem kapitalnych ludzi – państwa L., którzy wprawdzie wiekiem bliżsi byli moim rodzicom, niż mnie (ich starszy syn jest ode mnie trzy lata młodszy) ale dogadaliśmy się fantastycznie. Po skończeniu WYD wylądowałem na półtora tygodnia u nich w domu, w Greeley, 50 mil od Denver. Gadaliśmy, graliśmy, rozmawialiśmy o muzyce (głównie o bluesie, ale nie tylko…), łaziliśmy po Górach Skalistych… Ech, rozmarzyłem się…

Po powrocie do Polski przez jakiś czas jeszcze pisywaliśmy do siebie, ale z czasem kontakt w sposób naturalny wyblakł. Odnowił się dwa lata temu, kiedy przeglądając stare papiery znalazłem ich adres – i pomyślałem, że jak po dwudziestu pięciu latach się „przypadkiem” znajduje taki adres, to można się odezwać. Nawiązanie kontaktu zajęło kilka miesięcy, bo okazało się, że państwo L. się przeprowadzili – co prawda tylko o kilka przecznic, ale trudno było ich znaleźć. Ale nie ma rzeczy niemożliwych w epoce Internetu… Znalazłem. Zaczęliśmy korespondować (już mailowo, rzecz prosta) i tak sobie korespondujemy do dziś. Oni piszą co u nich, ja piszę, co u mnie… Znowu rozmawiamy o bluesie… Wiadomo.

Ostatnio tematem numer jeden jest oczywiście epidemia… Oni – starsi ludzie, z grupy ryzyka – boją się głównie o swoje dzieci, bo syn jest szefem wielkiego supermarketu, więc styka się z tłumami ludzi (z czego połowa chodzi bez maseczek), a córka jest pielęgniarką w dużym szpitalu, więc wiadomo.

Ale właśnie kilka dni temu zeszło na inne tematy – no i pani L. napisała długiego maila, że właściwie, to oni mają dla mnie prezent. Na urodziny. Te pięćdziesiąte, co to je w tym roku obchodzę. Bo na początku mieli taki pomysł, że kupią mi bilet lotniczy do USA, żebym mógł ich w wakacje odwiedzić (…nawet odnotowali, że Polacy już wiz nie potrzebują!). No ale najpierw do nich doszło, że ja przecież mam troje dzieci, a na cztery bilety to ich nie stać… A potem zaczął się koronawirus, więc siłą rzeczy pomysł i tak wziął w łeb.

I w związku z tym wymyślili inny prezent. Ale mi nie powiedzą jaki. O, nie – to ma być niespodzianka. I że mam czekać na kuriera, który pewnie za jakiś czas do mnie zapuka. Żebym się nie zdziwił…

Zaraz, zaraz – że what?!

Kurier? Z prezentem? Z Ameryki?! No nie, nie całkiem z Ameryki, z Niemiec podobno. No bo przecież mamy XXI wiek, więc wszystko można kupić on-line i zlecić dostarczenie w dowolne miejsce, prawda? No więc oni kupili on-line. W Niemczech, bo tak im wyszło najłatwiej, a to do Polski już rzut beretem, prawda? Za rogiem po prostu. Father T. im pomógł, bo oni sami jeszcze nie do końca ten Internet ogarniają, ale się uczą (father T. to ksiądz – Polak, choć w Ameryce już urodzony, który jest wikariuszem w ich katolickiej parafii). A tak, tak, oni wiedzą, że urodziny dopiero w lipcu, ale teraz jest izolacja i wirus, i siedzi się w domu, więc teraz będę mógł się nacieszyć.

No więc mam czekać na kuriera. I mimo nacisków, błagań i szantażu niczego więcej się nie dowiedziałem (poza tym, że „na pewno mi się spodoba, bo z naszych różnych rozmów i maili to wiedzą”). No to czekam. Na kuriera. Co oni mogli wymyślić?…

Surprised Dog Blank Template - Imgflip