Errata…

…do poprzedniego wpisu, zainspirowana komentarzem Agai.

Jak wiadomo ja w ogóle nie powinienem wchodzić do księgarni, bo to trochę jak wpuszczanie alkoholika do monopolowego… Ale w Cambridge się nie oparłem. Księgarni multum, ale jedna jest szczególna: to własna księgarnia Cambridge University Press. Trzy piętra książek, dla mnie – trochę jak muzeum. Ale największe wrażenie zrobiła na mnie taka oto plansza, ukazująca „oś czasu”, a zwłaszcza ten duży napis na górze:

Kiedy w Polsce rządził Stefan Batory, a Zamoyski oblegał Psków, w tym miejscu (w tym budynku, w tych wnętrzach) już sprzedawano książki. Robi wrażenie 🙂

Cambridge, Cambridge i po…

Dużo się dzieje, choć z drugiej strony – „naprawdę nie dzieje się nic”, jak śpiewał Poeta…

Tak, jak pisałem, pojechałem do Cambridge. Wyprawa – choć krótka – była niezwykle sympatyczna. Na miejsce (czyli już pod bramę Trinity College) dotarłem koło wpół do szóstej po południu (czasu wyspiarskiego). Zostawiłem plecak u Piłki w pokoju i… „poszliśmy w miasto”. Łaziliśmy tu i tam prawie do jedenastej w nocy, poznałem znajomych mojej córki (których dotąd znałem tylko z jej opowiadań), a Cambridge po zmroku to naprawdę urocze miejsce. Następnego dnia wstaliśmy koło dziewiątej i… dla odmiany łaziliśmy cały dzień po mieście, zwiedzając, oglądając… Różne college’e, stare kościółki, kapitalne muzeum (mnóstwo starożytności, ale też malarstwo – od średniowiecza, przez mistrzów renesansu, po impresjonistów, Picassa i Rothkę…). Nie pamiętam, kiedy ostatni raz tak się nachodziłem. Jeden zawód: Muzeum Historii Naturalnej (podobno bardzo ciekawe, z mnóstwem fantastycznych eksponatów) było akurat na kilka dni zamknięte z powodu jakiegoś remontu. Trudno, może następnym razem.

O wpół do szóstej wieczorem odbyła się uroczystość, o której pisałem poprzednim razem. Kaplica Trninity College jest po prostu piękna, w dodatku są w niej wspaniałe organy, na których w czasie uroczystości ktoś grał Haendla – po prostu bajka… Nastąpiło uroczyste „przyjęcie w szeregi” (każdy nowy Scholar był wymieniany z imienia i nazwiska; byłem pod wrażeniem, jak tutor Piłki poprawnie przeczytał nasze dość skomplikowane nazwisko – ale okazało się, że wcześniej specjalnie do niej przyszedł, żeby go nauczyła, jak się je poprawnie wymawia…). Później pani Master (chyba odpowiednik rektora, ale nie na poziomie całej uczelni, tylko konkretnego college’u) wygłosiła krótką przemowę (naprawdę krótką!), po której wszyscy udaliśmy się do Master’s Lodge (apartamentów pani „chyba rektor”) na kieliszek szampana (dla niepijących był musujący napój o smaku bzu!) i słynne w Cambridge pikantne, serowe ciasteczka (zostawię bez komentarza ;-). I tyle – całość trwała niecałe półtorej godziny.

A potem – dla odmiany – chodziliśmy jeszcze po mieście… Cambridge to naprawdę niezwykłe miejsce: całe wielkie centrum miasta składa się w większości z historycznych budynków i w 90% należy do Uniwersytetu. To jakby „miasto w mieście”, gdzie na ulicach trudno spotkać ludzi niezwiązanych z uczelnią: studenci, wykładowcy, pracownicy administracyjni i techniczni… Wynika z tego wiele rzeczy – trochę problemów, ale także fakt, że jest to obecnie najbezpieczniejsze miasto w Wielkiej Brytanii. Jedynym „poważnym problemem” z jakim mierzy się policja, są kradzieże rowerów, a poza tym „typowa działalność przestępcza” w Cambridge sprowadza się do tego, że czasami jakiś student za dużo wypije i na przykład stłucze gdzieś szybę. Piłka (i jej znajomi) chodzą po mieście (w tym także po błoniach nad rzeką, skwerach i parkach) o różnych mocno studenckich porach (czyli także baaardzo późnym wieczorem).

Trzeciego dnia wyszedłem od Piłki koło dziesiątej (rano…), bo później miała już jakieś spotkanie, pochodziłem jeszcze trochę – i ruszyłem w stronę dworca, skąd pociągiem w pół godziny dojechałem na lotnisko London Stansted. Już koło ósmej wieczorem byłem w Modlinie.

Niestety nie mogłem wziąć ze sobą aparatu (jechałem tylko z minimalnym bagażem podręcznym), ale wrzucę Wam zdjęcie zrobione telefonem Piłki (jej telefon ma dużo lepszy aparat niż mój telefon…). Tak wygląda sklepienie kaplicy King’s College (wstęp do kaplicy dla zwiedzających kosztuje dziesięć funtów – ale studenci mają wstęp darmowy i mogą legalnie za darmo wprowadzać swoich gości ;-).

***

Ale Cambridge to nie tylko piękne budynki, muzea i zabytki. Atmosfera tego miejsca jest naprawdę niepowtarzalna. Z jednej strony – „studenckie życie” ze wszystkimi jego urokami, z drugiej – poczucie obcowania z całymi wiekami historii i miejscem, które tworzy naprawdę niezwykłe środowisko intelektualne. Wracając pomyślałem, że nawet niezależnie od całej wiedzy i umiejętności, jakie zdobywa się w czasie studiów tutaj (i wszystkich możliwości, jakie się dzięki temu przed człowiekiem otwierają) sam fakt studiowania przez trzy lata w takim miejscu, w takim otoczeniu i wśród takich ludzi – to jest jednak niesamowita przygoda.

***

Pod koniec stycznia w ramach ferii byliśmy z Puckiem i znajomymi na kilka dni w Beskidzie Śląskim. Pucek nawet pojeździł na nartach… jeden dzień. Bo potem już lało. Ale i tak było sympatycznie. Pietruszka z nami nie pojechał, bo akurat wtedy zaczynała mu się sesja. Za to sobie od nas odpoczął 😉

***

Za to dziś… Ech. Wczoraj Pietruszka zdał ostatni egzamin w sesji, ale dziś musiał jeszcze dokończyć jakiś projekt, wymagany do zaliczenia semestru, który musi oddać do północy (piszę te słowa o ósmej wieczorem). My z Puckiem pojechaliśmy na pizzę do tych samych znajomych, z którymi byliśmy w górach (mieszkają niedaleko), on został, żeby spokojnie kończyć swój projekt. I co?…

I dziadek. Dziadek L. (mój teść) to bardzo specyficzna osoba, kto mnie zna, ten wie, że relacje mamy… Hmmm… Niełatwe. Człowiek dziwny, a bardzo (BARDZO) specyficznych poglądach na mniej więcej wszystko, w dodatku (na moje oko) osobowość paranoiczna z uwzględnieniem wiary we wszystkie chyba możliwe teorie spiskowe (co z kolei, jak wiedzą moi znajomi, na mnie działa jak czerwona płachta na byka). Długo by mówić. A dodatkowo dziadek ma ten wkurzający zwyczaj, że przychodzi do nas rzadko, ale za to nigdy się nie zapowiada. Ot, wpada i już. Sobota albo niedziela, jesteśmy w domu, coś robimy – i nagle wchodzi dziadek.

Jeszcze kiedy żyła M. próbowaliśmy jakoś mu wyjaśniać, że to nienajlepszy pomysł, ale jak grochem o ścianę. Aluzji nie rozumie (albo udaje, że nie rozumie), przy próbie powiedzenia pewnych rzeczy wprost czuje się urażony. Cóż, trudno – taki jest i już się pewnie nie zmieni. Jak się kiedyś zbiorę, to może o dziadku L. napiszę coś więcej, żeby się wygadać…

Ale dziś po prostu się wkurzyłem: my pojechaliśmy, a Pietruszce dziadek zwalił się na głowę. Więc mój syn, młodzieniec kulturalny i dobrze wychowany, przez dwie godziny gadał z dziadkiem, grał z nim w szachy – i dopiero kiedy my wróciliśmy do domu mógł wrócić do swojego projektu. Co oznacza, że zamiast skończyć do ósmej i pójść się spotkać ze znajomymi (co miał w planach) będzie siedział pewnie do samej północy. W dodatku jest zły, zmęczony i zirytowany.

Jasne, powinien powiedzieć dziadkowi, że bardzo go przeprasza, ale ma projekt na studia, czas do północy i musi pracować. Ja nie miałbym z tym problemu, Piłka też nie – ale Pietruszka jest z innej gliny i asertywność nie jest jego mocną stroną…

Przyznam, że jestem zły.

Się dzieje

Święta minęły w tym roku tak szybko, że nawet nie zdążyłem zauważyć kiedy. To samo zresztą mogę chyba powiedzieć (…napisać…) o całym ubiegłym roku. Podobno kiedy człowiek jest dzieckiem, to dni wydają mu się krótkie, a lata długie – a na starość jest odwrotnie… Cóż najwyraźniej jestem w pół drogi, bo mam wrażenie, że i dni, i lata pędzą w zastraszającym tempie. Na nic nie starcza czasu – ani w długiej perspektywie, ani na co dzień. Jest tyle rzeczy, które chciałbym zrobić, tyle książek, które czekają w kolejce do przeczytania, tylko różnych pomysłów, tyle wierszy do napisania… A tu proszę, właśnie kolejny rok się skończył.

***

W styczniu jadę do Anglii. Nie, spokojnie – nie będzie to wielka wyprawa. Trzy dni. Choć – mówiąc uczciwie – pierwszy z tych dni to będzie podróż „tam”, a trzeci – podróż „z powrotem”. Czyli na miejscu będę jeden cały dzień. Jak za studenckich czasów…

Jakaż to okazja? Cóż, to wymaga krótkiego wprowadzenia.

College, na którym studiuje Piłka, nadaje najlepszym studentom honorowy tytuł „Scholar of Trinity College”. To taka college’owa „arystokracja” – górne (plus minus) dwadzieścia procent najlepszych. Nie wiążą się z tym żadne specjalne przywileje (nie licząc niewielkiego, dodatkowego kieszonkowego); do niedawna przynależność do „Scholars” dawała między innymi pierwszeństwo w wyborze pokoju w akademiku na kolejny rok (jakież to angielskie, nieprawdaż?), ale ta zasada właśnie została zniesiona. Oczywiście tytuł ma na uczelni wysoki prestiż, trafia na dyplom ukończenia studiów, jest podobno istotnym dodatkiem do wszelkich CV i tak dalej.

Tytuł ma dwa stopnie. Najlepsi studenci po pierwszym roku dostają tytuł „Junior Scholar of Trinity College”. A jeśli uda im się utrzymać równie wysokie wyniki także w kolejnym roku – to po drugim roku są „awansowani” na „Senior Scholars of Trinity College”.

Rzadko i tylko w wyjątkowych przypadkach zdarza się, że już po pierwszym roku student otrzymuje tytuł „Senior Scholar…”. Ale ponieważ Piłka po pierwszym roku miała na swoim kierunku najlepszy wynik na uczelni (nie „na roku”, ale w całym college’u…) – to, jak się już pewnie domyślacie, oczywiście uznano ją za taki właśnie wyjątkowy przypadek. I jako bodaj jedyna osoba w tym roku zostanie „Senior Scholar…” już teraz.

A że przyjęcie w szeregi „Scholars…” to nie lada uroczystość – zwłaszcza w takiej sytuacji – student ma prawo zaprosić na nią dwie osoby (nie więcej, bo gala odbywa się w kaplicy Trinity College, gdzie jest stosunkowo niewiele miejsca). No więc jadę. I zastanawiam się tylko, czy będę tak spuchnięty z dumy, że powinienem wykupić dwa miejsca w samolocie… A tak na serio – jestem przerażony (w sensie jednakowoż pozytywnym) na myśl, co ta dziewczyna jeszcze w życiu osiągnie.

Gratulacje przyjmuję w dni robocze od dziewiątej do siedemnastej. Na piśmie.

Chyba kupię sobie taką koszulkę:

Powakacyjne

Wybaczcie, jakoś nie mogę się zebrać, żeby coś napisać… Powiem na razie tyle: wyprawa się udała. Było trochę przygód, ale wszystkie dobrze się skończyły. Przez dziesięć dni byłem w drodze, ciesząc się znakomitym towarzystwem własnej osoby. Dużo myślałem. Dużo widziałem. Miałem czas na czytanie. Spędziłem dzień w Alpach, chodząc po górach wokół pięknego, lodowcowego jeziora. Zjechałem nad Adriatyk. Byłem w Ferrarze i w Rawennie. Pływałem w ciepłym morzu. Piłem najlepsze na świecie włoskie espresso. W drodze powrotnej zwiedziłem jeszcze Weronę, byłem nad Lago di Garda, widziałem zamek w Arco, jechałem drogą z Trydentu do Salzburga, a potem bocznymi drogami na wschód, w kierunku Wiednia – przez cały włoski i austriacki Tyrol. Mieszkałem na najtańszych kempingach, jadłem niewiele, największy koszt stanowiło paliwo – ale że Dracula jeździ na gaz, to ten największy koszt i tak był relatywnie bardzo niewielki (…wiecie, że we Włoszech gaz kosztuje tyle co w Polsce – mówię o przeliczeniu prostym, nie o relacji do zarobków! – a jak się chwilę poszuka, to można go kupić nawet taniej, niż u nas? Jest sporo stacji, gdzie za litr gazu płaci się 62 eurocenty. Policzcie sobie…).

Zrobiłem trochę zdjęć, tylko wciąż nie mam czasu, żeby usiąść, posegregować je i trochę obrobić… Dziś tylko jedno zdjęcie – niespecjalnie kojarzące się może z wyprawami i wędrówkami, ale urocze. Tego kolegę spotkałem w Porto Garibaldi, w uliczce prowadzącej w stronę portu. Siedział sobie pod kamienną ławeczką i miał taką dziwną minę… Po prostu musiałem go uwiecznić. Nie protestował.

Światełko w tunelu, czyli „…a może jednak się uda!”

Półtora roku temu, przed samym Bożym Narodzeniem, miałem paskudny atak rwy kulszowej – pisałem o tym zresztą. Nie pisałem już chyba o tym, co było dalej – a dalej (już po powrocie do normalnego funkcjonowania) była wizyta u neurologa, skierowanie na tomografię, tomografia, z której wynikło to, co w zasadzie i tak neurolog od razu mi powiedział: lekkie zwyrodnienie któregoś-tam kręgu lędźwiowego, co w przypadku powstania stanu zapalnego wywołuje ucisk na rdzeń kręgowy. Neurolog nie wyglądał na poruszonego… – Ma pan trochę nadwagi, prowadzi pan siedzący tryb życia, co zrobić…

Ani, zrobić można niewiele. Trzeba uważać, trzeba się więcej ruszać (co, jak wiadomo, łatwiej powiedzieć niż zrobić, bo czas, bo praca, bo zawsze coś…), warto by schudnąć (in progress, ale powoli). Nie jest to w każdym razie stan, który by się kwalifikował do operacji na przykład.

Od tego czasu trzy czy cztery razy zaczynał mi się taki stan zapalny – ale byłem już przygotowany: jak tylko czułem, że coś jest nie tak, szedłem do lekarza, dostawałem odpowiednie leki przeciwzapalne, mijały trzy-cztery dni i przechodziło, zanim zdążyło się nakręcić.

Do czasu.

Jakieś trzy tygodnie temu znowu się zaczęło. Nauczony doświadczeniem najpierw wziąłem leki przeciwzapalne bez recepty, jak po trzech dniach nie ustępowało – poszedłem po receptę na te właściwe. Kolejne trzy dni… Cztery dni… Półtora tygodnia… I zero efektów. Niby nic poważnego, żadnych ostrych bólów, nic, co by uniemożliwiało normalne funkcjonowanie – ale jednak ciągle niedobrze. W „międzyczasie” pojechaliśmy do C., trochę zwiedzaliśmy, połaziliśmy po Górach Kaczawskich – ale cały czas czułem, że mnie pobolewa. Dzień lepiej – i znowu dzień gorzej. Już się zacząłem denerwować: nie tylko samym faktem potencjalnych nieprzyjemnych przeżyć, ale przecież w najbliższą środę mam wyjechać na moją SAMOTNĄ, wyczekiwaną wyprawę. Wszystko przygotowane, wszystko ustalone, no ale przecież nie pojadę, jak mam problemy z podnoszeniem czegokolwiek i schylaniem się – i przed oczami ryzyko pogorszenia się tego stanu.

W ostatni wtorek wszystko wreszcie przeszło – cały dzień było dobrze, już się uspokoiłem, już się ucieszyłem… Nie na długo, bo wieczorem wróciło. No żesz… (…tak, wiem, że to się pisze „żeż”, ale to mój blog i moje zasady. No.).

Postanowiłem zatem, że nie będę dłużej czekał i że nie mogę, no po prostu NIE MOGĘ dopuścić do takiej fazy, jak półtora roku temu. W środę (po tym, jak odwiozłem Piłkę na lotnisko – patrz niżej) poszedłem do pani doktor (innej niż zwykle, bo moja znajoma była akurat na urlopie), opisałem sprawę i „zażądałem”, żeby mi przypakowała odpowiednie zastrzyki (silne przeciwzapalne plus witaminy z grupy B – tak samo jak wtedy).

Dziś, po pięciu dniach kłującej kuracji, jest pierwszy dzień, kiedy jest już zupełnie, całkiem, do końca OK – a ja mam jeszcze trzy dni do wyjazdu. Więc jest szansa, że tym razem ten wyjazd może wreszcie się uda. Wspomnijcie w tej intencji, bo przyznam, że bardzo mi na tym zależy.

***

Piłka znowu siedzi w Szwajcarii. Wraca dopiero na początku września. I właśnie przysłała mi kilka zdjęć, które po prostu muszę Wam pokazać (ona o tym nie wie, rzecz prosta, ale przecież jej zdjęć nie wrzucam – tylko widoczki). Panie i Panowie – alpejskie lodowce „od środka” (i dodatkowo jeden widoczek ogólno-alpejski, z owcami):

A teraz maj…

Kiedyś mieliśmy w domu taki zwyczaj, że zawsze 1 maja śpiewaliśmy wspólnie „Balladę majową”… Śmiesznie było, bo zawsze ktoś mylił tekst, ktoś się wygłupiał i śpiewał falsetem, ktoś tańczył. Potem niestety zwyczaj zanikł, bo Kogoś zabrakło i już było Inaczej. Ja jednak zawsze do tej piosenki wracam – albo ją sobie gram, albo słucham z płyty. I zawsze wiąże się z tym dużo, dużo wspomnień.

Bo kiedyś – jeszcze wcześniej – mieliśmy też inny zwyczaj: w długi weekend majowy zawsze się gdzieś wyjeżdżało. Czasami na dobry tydzień (jak się daty odpowiednio ułożyły), czasami tylko na dwa dni (jak nie było czasu albo pieniędzy). Czasami w góry, czasami do lasu czy choćby na działkę do znajomych.

Utkwiła mi w głowie taka majówka sprzed wielu, wielu lat – to było jeszcze zanim poznałem M. – kiedy pojechaliśmy na pięć dni w Bieszczady. Było nas czworo: koleżanka Prosiaczek, jej chłopak (późniejszy mąż, niestety tylko przez pewien czas…), jej brat zwany wówczas Kangurem – i ja. Był początek lat dziewięćdziesiątych, Bieszczady były wtedy jeszcze znacznie mniej turystyczne, bardziej dzikie i ciche. Dojechaliśmy nocnym pociągiem do Zagórza, stamtąd udało nam się złapać autobus do Leska, ale z Leska do Wetliny już nie (musielibyśmy czekać kilka godzin). Ruszyliśmy zatem autostopem – zabrał nas kierowca ciężarówki, który wiózł chleb do jedynego wówczas sklepu w Wetlinie. Po całej nocy w pociągu byliśmy głodni, a w całej kabinie wniebogłosy pachniało świeżym chlebem… Do dziś ten zapach pamiętam.

A następnego dnia poszliśmy na wyprawę – ale nie szlakiem turystycznym, tylko torami kolejki wąskotorowej, która wtedy w ogóle nie jeździła. Szliśmy (nie spiesząc się, leniwie…) cały dzień. Było ciepło, było cicho, lekki wiatr kołysał szczytami drzew, śpiewały ptaki, a my szliśmy tymi torami aż na Moczarne. Dziś tak by się nie dało – odcinek torów między Wetliną a Moczarnem jest od dawna wyłączony z ruchu, obecnie zresztą jest tam rezerwat ścisły.

Z Moczarnego poszliśmy „na azymut”, z mapą i kompasem, na zachód, aż doszliśmy do żółtego szlaku, gdzieś między Paprotną a Jawornikiem. A potem już szlakiem – najpierw żółtym na Jawornik, a potem zielonym w dół, z powrotem do Wetliny. I przez cały dzień nie spotkaliśmy nikogo. Żywej duszy. W kolejnych dniach chodziliśmy już bardziej „klasycznie” (połoniny, Rawki, Tarnica…), ale to właśnie ten pierwszy dzień najbardziej zapadł mi w pamięć. Takie wędrowanie w kompletnej głuszy, bez spotykania innych ludzi przez cały dzień, miało w sobie coś absolutnie magicznego. Jakbyśmy nagle znaleźli się w innym świecie i innym czasie („…jaka epoka, jaki wiek, jaki rok…”).

Później jeszcze wiele razy doświadczałem takiego wędrowania. Dziś bardzo mi tego brakuje. Ale jest szansa (tylko cicho, żeby nie zapeszyć ;-), że w te wakacje uda mi się na kilka dni wyjechać. Pucek będzie na obozie, a potem wyjeżdża na dziesięć dni z kolegami, w tym czasie Piłka będzie w domu, więc będzie się miał kto zając Luckiem (bo Pietruszka do samodzielnego zajmowania się zwierzem nie bardzo się nadaje…). A ja sobie pojadę. Sam. Na kilka dni. Jeszcze nie wiem dokąd (to będzie zależało od sytuacji finansowej) – ale też nie mam dużych wymagań. Kto wie, może to właśnie będą Bieszczady.

Bo prawda jest taka, że jeśli nie liczyć jakichś jednodniowych wypadów do Warszawy na spotkania ze znajomymi, to od jedenastu lat nigdzie nie byłem sam. I chyba muszę to nadrobić – zarówno dla siebie, jak dla dobra moich dzieci (…bo jak chwilę nie odpocznę, to prędzej czy później mogę któremuś z nich coś zrobić 😉

Powakacyjnie + lista strachów

I tyle wakacji. Już pierwszy września. Byliśmy z chłopcami kilka dni w Bieszczadach. Prawie zapomniałem, jak tam jest pięknie… W dzień chodziliśmy, wieczorami szedłem w górę, kilkaset metrów powyżej ostatnich domów w Przysłupie, żeby pogapić się na gwiazdy (i podjąć kolejne próby ich fotografowania – wyniki znajdziecie na dole).

Pogodę mieliśmy doskonałą, a Bieszczady mają ten dodatkowy plus, że nie ma tam tłumów. Jasne, na kilku najbardziej popularnych szlakach jest w czasie wakacji sporo ludzi, ale nie są to jednak takie rzesze jak w Tatrach – a wystarczy wybrać się w trasę mniej popularną, aby przy odrobinie szczęścia przez dwie godziny nie spotkać żywego ducha… Jedyny kawałek, gdzie jest naprawdę koszmarnie turystycznie, to okolice Zalewu Solińskiego, ale my byliśmy w Bieszczadach Wysokich (Przysłup leży mniej więcej w połowie drogi między Cisną a Wetliną).

Jednego dnia moich chłopcy poszli na Tarnicę – a ja nie poszedłem z nimi, bo dzień wcześniej obtarłem sobie nogę. Więc kiedy oni poszli na szlak, ja zrobiłem sobie wycieczkę samochodową po różnych Dziwnych i Dalekich Rejonach. Dotarłem między innymi do Tarnawy Niżnej – miejsca, gdzie kręcono między innymi część serialu „Wataha”. Tarnawa to miejsce, gdzie wisi dumna tabliczka „50 kilometrów do cywilizacji”, nie ma zasięgu żadna polska sieć komórkowa, a kilkanaście kilometrów dalej droga po prostu się kończy. Zawsze fascynowały mnie takie miejsca położone „na końcu świata”…

Niestety, byliśmy tam tylko pięć dni. Dość, żeby zasmakować i przypomnieć sobie, co się lubi – za mało, żeby naprawdę odpocząć. Zwłaszcza, że w tym roku był to mój jedyny wyjazd.

No i tak: wakacje się skończyły, zaczął się kolejny rok szkolny, a ja wcale nie czuję, żebym był na niego gotowy.

***

Co gorsza wszystko wskazuje na to, że to nie będzie łatwy rok. Jest kilka rzeczy, których się naprawdę boję.

Boję się o to, jak przetrwamy zimę. Finansowo, rzecz prosta. Koszty ogrzewania (gaz…) już ubiegłej zimy były znacząco wyższe, niż w poprzednich latach, a przecież potem było jeszcze kilka podwyżek, a przecież w zeszłym roku Niemiłościwie Nam Panujący obcięli VAT na gaz… I tak dalej. Nie mówię już o wszystkich innych cenach, które rosną jak głupie (najwyraźniej widać to po produktach, które kupuje się regularnie) – ale ceny gazu, muszę przyznać, trochę nie dają mi spać. Z wielu rzeczy można (i pewnie trzeba będzie) zrezygnować, ale z ogrzewania domu tak całkiem zrezygnować się nie da (…sorry, taki mamy klimat). Jasne, póki do będzie możliwe będę wykorzystywał nasz niby-kominek, ale po pierwsze całej zimy to nie załatwi, a po drugie koszty drewna kominkowego też poszły ostro w górę (metr sześcienny olchy jeszcze ostatniej zimy mogłem kupić za 280 zł, teraz najtańszy dostawca w okolicy chce 500 zł!).

A tej jesieni czeka mnie jeszcze kilka dodatkowych wydatków. Muszę wezwać fachowców od instalacji grzewczej, bo mam w domu dwa kaloryfery, które mimo odpowietrzenia nie nagrzewają się w całości. Muszę zrobić „duży przegląd” pieca, bo ostatni był robiony dobre kilka lat temu, od tego czasu były tylko „małe przeglądy”.

Pucek w nowej szkole… Wiem, że będę musiał mu zorganizować jakieś korepetycje z angielskiego (bo po nauce zdalnej narobił sobie zaległości), a być może także z fizyki (jest z niej dobry, ale w ósmej klasie pani od fizyki z powodów zdrowotnych przez prawie pół roku nie było w pracy, nie przerobili całego materiału, a to klasa „mat-fiz”…). Nie wiem tylko, skąd wziąć na to pieniądze, bo koszty korepetycji są niemałe.

Boję się też (choć już na innej płaszczyźnie) tej pierwszej klasy Pucka w nowej szkole. On źle znosi zmiany, już teraz strasznie się denerwuje, nie wiem, jak będzie reagował – zwłaszcza, jak mu coś nie pójdzie (a przecież nigdy nie jest tak, żeby wszystko było idealnie). A kto najbardziej w takich sytuacjach obrywa emocjonalnie, to chyba nikomu, kto ma dzieci, nie muszę tłumaczyć.

Do tego chodzi wiele innych, większych i mniejszych problemów, które nie są może dramatami egzystencjalnymi, ale sama ich ilość (i fakt, że są tylko na mojej głowie) nieco przytłacza. Sporą część z nich (choć nie wszystkie, rzecz prosta) dałoby się stosunkowo łatwo rozwiązać za pomocą pieniędzy – ale… Patrz punkt pierwszy.

Nie lubię się bać. Nigdy też nie miałem ambicji bycia bogatym (kto mnie zna, ten wie, że naprawdę wiele mi do szczęścia nie trzeba), ale świadomość, że może zwyczajnie zabraknąć (…nie wspominając o długach, które nade mną wiszą) to jednak spore obciążenie.

***

No to sobie ponarzekałem. A teraz, jak obiecałem, kilka zdjęć…

Bieszczady za dnia:

…i nocą:

Wyprawowo – część 3.

Kilka słów o korsykańskich miasteczkach… Na Korsyce są dwa naprawdę „większe” miasta (stolica, czyli Ajaccio, i Bastia), jedno średnie (Porto-Vecchio) i kilka małych (rzędu 5 tysięcy mieszkańców). Cała reszta to bardzo małe miasteczka, zamieszkane przez kilkaset czy tysiąc osób…

Z tych większych i średnich w zasadzie tylko jedno, Corte, leży w głębi lądu, cała reszta – na wybrzeżach. Wszystkie te leżące na wybrzeżu mają dość podobny plan: najstarszą częścią miasta jest cytadela – zwykle położona na lekkim wzniesieniu, tuż nad portem, zbudowana w czasach średniowiecznych, kiedy wyspa była pod władaniem Genui. Wokół cytadeli – albo obok niej, jeśli tak jest ukształtowany teren – jest tzw. „nowe miasto”, czyli zabudowa z XVI / XVII w. A dalej rozciąga się już miasto współczesne… Cytadela jest głównie „do zwiedzania”, nowe miasto to także teren pełen zabytków i ciekawostek, ale też tętniący życiem (restauracje, kawiarnie, sklepiki… wiadomo). Gdybyście tam byli – nie popełnijcie klasycznego błędu „turysty z przewodnikiem w ręku”, biegając od zabytku do zabytku i zaliczając kolejne punkty programu. Po Bastii, Ajaccio czy choćby po znacznie mniejszym Calvi warto sobie „pochodzić”, powłóczyć się, posnuć, pooglądać urocze, wąskie uliczki, posłuchać jak dźwięk odbija się od starych murów, jak pachnie powietrze… Warto siąść w jakiejś małej kawiarence i wypić kawę (jak usłyszeliśmy w jednym z takich miejsc, „Korsyka politycznie to Francja – ale jeśli chodzi o kawę, to jesteście we Włoszech”; i rzeczywiście: kawa jest pyszna, a przy tym w w większości miejsc kosztuje grosze).

Bastia czy Ajaccio to piękne miejsca, Calvi zrobiło na nas ogromne wrażenie… Jednak naprawdę zachwyciło mnie co innego: małe miejscowości położone nie nad morzem, a w głębi lądu – co w przypadku Korsyki znaczy tyle, co „w górach”.

Przy drogach odbijających od morza i wijących się coraz wyżej w głąb wyspy leżą niezwykle charakterystyczne, małe miasteczka. Dzielą się w zasadzie na dwa typy: te, które leżą na szczycie kolejnego wzniesienia i te, które leżą na zboczach. W przypadku tych pierwszych sprawa jest prosta: w środku miasteczka (a więc w jego najwyższym punkcie) znajduje się najczęściej główny placyk / ryneczek, przy którym stoi kościół parafialny, parę kamieniczek, jeden czy dwa sklepiki i – prawie zawsze – kawiarenki. Kiedy odejdziemy od takiego ryneczku, zawsze idziemy wąskimi uliczkami w dół.

Znacznie ciekawsze jednak są miasteczka leżące na zboczach gór. Zbocza są najczęściej dosyć strome, więc siłą rzeczy zabudowa jest „kaskadowa”: podmurówki domów przy jednej uliczce leżą na wysokości drugiego piętra (a czasami – dachów) domów przy sąsiedniej. Bywa, że kamieniczka z jednej strony mająca tylko parter i piętro, kiedy ją okrążymy i oglądamy od drugiej strony okazuje się mieć cztery poziomy… Droga przechodząca przez takie miasteczko czasami przebiega w jego górnej części, czasami w dolnej, a czasami – w połowie wysokości. Z okien samochodu widać zatem zwykle tylko kilka domków; dopiero kiedy się zaparkuje i pójdzie na spacer, okazuje się, że powyżej albo poniżej (albo w obu kierunkach) znajduje się jeszcze kilka poziomów ulic i uliczek.

Uliczki wiją się między domami, zakręcają, wspinają się i opadają jak trójwymiarowy, kamienny labirynt. Ulica, którą można jechać samochodem, po stu metrach zwęża się tak, że szeroko rozkładając ramiona można dotknąć ścian po obu stronach, a po kolejnej chwili zamienia się… w schodki, prowadzące do miniaturowego mostku, pod którym biegnie kolejna mini-uliczka. Zdarza się, że spacerując dochodzi się (oczywiście bez ostrzeżenia) do „ślepej uliczki”, bo kolejne schodki okazują się być ścieżką prowadzącą do czyichś drzwi i na tych drzwiach się kończącą… Zdarza się też, że po kilku zakrętach i schodkach przechodzi się nad ulicą, którą szło się chwilę wcześniej. To trochę tak, jak w Szybeniku (Chorwacja, pisałem o tym w 2015 r.): narysowanie planu czy mapki takiego miasteczka niewiele o nim mówi, bo ulice w nim funkcjonują w trzech wymiarach, a nie w dwóch…

I tylko co kawałek, co kilkadziesiąt metrów, z którejś strony między domami (albo nad ich dachami) otwiera się fantastyczny widok albo w górę, na góry, albo w dół – a wtedy, w zależności od położenia miasta, na dolinę albo na morze.

Wyprawowo – część 2.

Nie, wbrew temu, co niektórzy sądzą, nie będę tu opisywał punkt po punkcie każdego dnia wyprawy – ani ja nie mam tyle czasu, żeby to pisać, ani Wy, żeby to wszystko czytać… Ale na pewno trochę chcę o tej Korsyce napisać, bo przyznam, że dawno żadne miejsce nie zrobiło na mnie takiego wrażenia.

Każdy, kto mnie zna, wie, że mam hopla na punkcie Szkocji i że uważam ją za jeden z najpiękniejszych krajów na świecie. Wszyscy moi znajomi wiedzą także, że kocham góry – kiedyś numerem jeden były dla mnie Tatry, dziś niestety tak zatłoczone i zadeptane, że trochę odechciało mi się je odwiedzać (bo co to za przyjemność chodzić po górach w tłumie ludzi). Zakochałem się za to w Pirenejach, które, choć nieco wyższe od Tatr, z wyglądu są do nich podobne, tylko większe (wzdłuż i wszerz), więc znacznie bardziej puste, dzikie, bezludne.

No więc Korsyka to takie trochę połączenie Szkocji i Tatr/Pirenejów rzucone na środek Morza Śródziemnego. No bo tak: plaże jak na Riwierze, z biało-złotym piaskiem, ciepłą, turkusową wodą, śródziemnomorskim klimatem (ciepłym, ale łagodnym); ale też schodzące do wody dzikie skały, skaliste zatoczki, wyspy i wysepki, a na tych wyspach i wysepkach kolory i nastrój prawie jak na Skye; wystarczy jednak odbić kilka kilometrów w głąb lądu – i nagle (naprawdę nagle!) jest się w górach. I to w wysokich górach: na Korsyce jest ponad 20 szczytów o wysokości przekraczającej 2 tysiące metrów nad poziomem morza, a najwyższy szczyt (Monte Cinto) ma ponad 2700.

Pomyślcie: na niewielkiej w gruncie rzeczy wysepce (z północy na południe po najdłuższej linii około 100 kilometrów, ze wschodu na zachód w najszerszym miejscu ok. 80 kilometrów, ale średnio znacznie mniej) stoją góry większe niż Tatry, których najwyższy szczyt jest wyższy niż Gerlach – a w dodatku na ten szczyt można patrzeć w zasadzie z poziomu morza (bo odległość od niego do wybrzeża w linii prostej wynosi raptem koło 20 kilometrów)!

W miasteczku L’Île-Rousse (20 kilometrów od Calvi), gdzie ostatecznie wylądowaliśmy na kempingu, przy brzegu znajduje się mała wysepka zbudowana z czerwonych skał (od której zresztą pochodzi nazwa miasta). Na wysepce (na którą można przejść po niewielkim mostku) stoi sobie latarnia morska. U stóp latarni można zobaczyć zdjęcie panoramy (której „oryginał” ma się przed oczami) z opisem tego, co widać. Stoimy zatem na poziomie morza (no dobrze, powiedzmy że jakieś 20 metrów nad poziomem morza) i przed sobą widzimy zatokę, a za nią miasteczko. Góra, która wznosi się nad L’Île-Rousse, ma już około 600 metrów n.p.m. Łańcuch górski widoczny za miasteczkiem („na wyciągnięcie ręki”) to już szczyty po około 1500 m n.p.m. A „w drugim rzędzie” widać góry sięgające 2200 m n.p.m. I – jak napisałem wyżej – wcale nie są to najwyższe góry na wyspie… O, tak to mniej więc wygląda; zdjęcie niestety bardzo „spłaszcza”, zwłaszcza, że jest zrobione dość szeroko – ale pozwala sobie wyobrazić; w rzeczywistości te góry wydają się (i są…) znacznie bliższe:

I właśnie to połączenie morza (zarówno tego „plażowego”, z turkusową wodą i złocistym piaskiem, jak tego „groźnego”, ze skałami i klifami) i gór sprawiło, że Korsyka tak mnie zachwyciła.

Możesz leżeć sobie na plaży, ciesząc się słońcem i ciepłą wodą. Możesz pływać, możesz skakać przez fale i generalnie robić wszystko to, po co ludzie jeżdżą na plażę. Ale wystarczy, że pojedziesz kilka kilometrów w głąb lądu – i możesz ruszać na górską wyprawę i to w niemal każdej jej formie. Lubisz długie, spokojne wędrówki typu bieszczadzkiego? Proszę bardzo, drogi i szlaki ciągną się przez dziesiątki kilometrów. Wolisz wysokie, ostre góry typu tatrzańsko-pirenejskiego? Nie ma sprawy, bierz plecak i ruszaj, szlaków jest pełno, przewodniki i mapy dostępne, góry na ciebie czekają. Masz ochotę na drogi typu via ferrata, z łańcuchami, klamrami, stalowymi poręczami i asekuracją na sporych wysokościach? Ależ oczywiście, znajdziesz ich tu mnóstwo. Jesteś miłośnikiem „prawdziwej” wspinaczki? Czuj się jak u siebie w górach…

My niestety po tych górach specjalnie nie pochodziliśmy – Piłka jak wiadomo za dużo chodzić nie może, a zostawienie jej samej na cały dzień nie wchodziło raczej w grę. Siłą rzeczy podziwianie gór odbywało się głównie z pomocą Draculi (która, nota bene, sprawdziła się w czasie wyprawy na piątkę). Ale to jest jeszcze jeden powód, żeby na tę wyspę kiedyś wrócić – samemu albo w jakimś „chodzącym” towarzystwie – i to nadrobić…

Ciąg dalszy nastąpi. Muszę jeszcze parę słów napisać o korsykańskich miastach i miasteczkach, o ludziach i o muzyce. No i samym fenomenie wyspy… Ale to już nie dziś, bo późno się robi, a jutro od rana robota czeka.

Wyprawowo – część 1.

Wyprawa zaczęła się w wyjątkowo zakręcony sposób. Prom na Korsykę odpływał z Livorno we Włoszech 23 lipca o 14:00. Trzy dni (a co namniej dwa i pół) trzeba było doliczyć na dojazd z domu do Livorno. Ponieważ we wtorek 20 lipca Pietruszka przed południem musiał zawieźć papiery na uczelnię, wyjechać mogliśmy dopiero po południu. Umówiliśmy się więc z Ciocią M., że przenocujemy u niej, w Rybniku – a rano będziemy już mieli blisko do granicy z Czechami, co znacznie ułatwi nam drogę.

Już w dwóch trzecich drogi do Rybnika uświadomiłem sobie, czego nie wziąłem z domu: dokumentów samochodu (dowodu rejestracyjnego i ubezpieczenia). Psia kość! Przyzwyczaiłem się, że w Polsce mogę już jeździć bez papierów, bo wszystko jest w systemie… Ale nasz CEPiK w Unii nie działa. Miałem już przerażająca wizję zostawienia Potworów u Cioci M. i wracania po nocy do G. po dokumenty – a potem z powrotem do Rybnika. Co oznaczałoby nie tylko dodatkowe 600 kilometrów, ale zarwaną noc, a w konsekwencji znacznie mniejszy dystans przejechany w środę. Na szczęście konsultacje telefoniczne z kilkoma mądrymi ludźmi pozwoliły załatwić to bez jeżdżenia: znajoma (niezawodna Justyna, która zresztą opiekowała się w tym czasie naszym Luckiem, więc miała klucze…) pojechała do naszego domu, wzięła rzeczone dokumenty i zeskanowała je, a następnie wysłała mi mailem. Bo – chwała Bogu – w całej UE skan dowodu rejestracyjnego (zaprezentowany na przykład na ekranie smartfona) jest przez wszelkie służby bez dyskusji uznawany…

Dowód rejestracyjny okazał się zresztą w czasie całej wyprawy potrzebny tylko raz, kiedy wjeżdżaliśmy do Czech (Czesi mają elektroniczny system opłat winietowych za autostrady – do wystawienia takiej elektronicznej winiety konieczny jest właśnie dowód rejestracyjny). Co nie zmienia faktu, że – zgodnie z prawami Murphy’ego – gdybyśmy tego dowodu nie mieli, to na pewno okazałby się niezbędny…

Do Livorno dojechaliśmy w dwa dni (z jednym noclegiem na kempingu gdzieś w Austrii), czyli w czwartek 22 lipca wieczorem. A w piątek po krótkim zwiedzeniu miasta dotarliśmy do portu, gdzie – po okazaniu biletów, dokumentów i dowodów szczepień (tak, tak…) – wjechaliśmy na prom.

Na Korsykę dopłynęliśmy późnym popołudniem: prom mial przybić do Bastii o wpół do siódmej (wieczorem), ale kwadrans się spóźnił, a zanim wyjechaliśmy z brzucha stalowego wieloryba, było już kilka minut po siódmej. Naszym celem było zachodnie wybrzeże wyspy, według przewodników ciekawsze i piękniejsze niż wschodnie. Analizując mapy zdecydowaliśmy się na szukanie kempingu w miejscowości o uroczej nazwie Galéria („…spędziliśmy wakacje w galerii” – brzmi nieźle, prawda?). Z Bastii do Calvi (raptem około 100 kilometrów) jechaliśmy dwie godziny, bo na Korsyce nie ma autostrad, prawie nie ma dwupasmówek, a większość dróg łączących wschodnie i zachodnie wybrzeże wije się przez wysokie góry zajmujące cały środek wyspy. Do Calvi dojechaliśmy zatem już po dziewiątej wieczorem. Było jeszcze jasno, ale widać było, że już niedługo. No ale z Calvi do Galéri jest raptem około 30 kilometrów, rzut beretem, prawda? Nie na Korsyce. 30 kilometrów jechaliśmy ponad trzy kwadranse (góry, góry, góry, serpentyny, przełęcze…). Dojechaliśmy o dziesiątej wieczorem, już po zachodzie słońca.

Dojechaliśmy i… wyszło na to, że trzeba było przeprowadzić dokładniejszy research. Bo Galéria okazała się kiepskim wyborem: wioską (…wioszczyną…) zamieszkaną przez 300 mieszkańców, z jednym hotelikiem i jednym kempingiem, który zdecydowanie nie spełniał naszych wymagań. Generalnie nie było tam nic – nawet na większe zakupy trzeba by było jeździć do Calvi.

Co robić, wracamy. Noc. Góry. Wyjechaliśmy z Galérii, dojechaliśmy do rozstajów dróg. GPS twierdził, że trzeba skręcić w prawo (czyli na drogę, którą przyjechaliśmy). Ale przed nami był drogowskaz na Calvi – w lewo. Hej, zaraz, przecież chyba miejscowi wiedzą lepiej, niż GPS, prawda? Może to jakaś nowa droga, której nasza nawigacja jeszcze nie zna? Zaufaliśmy zatem drogowskazowi i pojechaliśmy w lewo.

I to był błąd.

Droga, którą jechaliśmy, to była naprawdę ostra jazda. Nieprawdopodobne serpentyny (nie pamiętałem takich od czasów Großglockner-Hochalpenstraße w 2012 r.), wijące się po skałach kilkaset metrów nad morzem. Po prawej stronie – pionowa skała. Po lewej – przepaść. Daleko, daleko w dole – zatoka, której oczywiście w kompletnej ciemności nie było widać, ale o jej istnieniu przypominały kołyszące się na wodzie światełka kilku cumujących tam jachtów. Ciemno jak… właśnie tam. Droga w zasadzie na szerokość jednego samochodu (chwała Bogu nic nie jechało z przeciwka). Pół metra za daleko w prawo – i wjeżdżamy na ścianę. Metr za daleko w lewo – i turlamy się kilkaset metrów w dół, w ciepłe wody Mare Nostrum. Piękna śmierć, skądinąd, ale może jeszcze nie teraz…

30 kilometrów ma godzinę to było wszystko, co można było osiągnąć na krótkich odcinkach prostej. I dobrze, bo za jednym z ostrych zakrętów („agrafka” stromo w dół, w lewo, ponad 180 stopni) w długich światłach reflektorów zobaczyliśmy stojące na drodze stado dzików. Stały tam i ani myślały odejść, patrzyły na nas zdziwione, z minami wyrażającymi zdecydowane „…ja tu mieszkam!”. Dopiero klakson sprawił, że sobie poszły. A kilkaset metrów dalej, za kolejnym ostrym zakrętem, w kompletnej ciemności na środku drogi stała sobie duża, brązowa krowa. Uff.

Long story short – tym razem przejechanie 30 kilometrów zajęło nam prawie półtorej godziny (!). Co oznacza, że w Calvi byliśmy tuż przed północą. Kolejne pół godziny zajęło nam znalezienie kempingu, kolejną godzinę – rozbicie obozowiska, zjedzenie czegoś i wymycie się. Położyliśmy się spać koło drugiej w nocy. A przecież to był dopiero pierwszy dzień…

Ciąg dalszy nastąpi.