O Tym, że Nieszczęścia Chodzą Parami

Najpierw – w sobotę  przed świętami – dziura ja krater po bombie. Prawe, przednie koło. Huk był taki, że myślałem, że mi to koło odpadło – ale nie: koło na miejscu, tylko opona w naleśnik. No nic – koło zmienione (zapasowe na szczęście zadbane i w dobrym stanie), w poniedziałek do wulkanizatora. Da się tę opnę naprawić? Ano, nie da się. Opona do wyrzucenia, felga do lekkiego prostowania.

No dobrze. Felga naprostowana, opona zmieniona (…wszystkie cztery zmienione – akurat były do wzięcia od Puchatkowego Ojca, zimówki, po jednym zimowym sezonie, czyli prawie nowe, bo Ojciec zimą jeździ bardzo niewiele. A że Tatusiowe Autko przeniosło się do samochodowego raju, to opony zostały.)

Jeździmy, jeździmy, niby wszystko OK (nawet na autostradzie, nawet przy 140 km/h…) – ale jednak nie do końca. Przy przejeżdżaniu przez progi spowalniające wyraźnie słychać, że w prawym, przednim zawieszeniu cosik zgrzyta. Ano – trzeba sprawdzić, bo może dziura uszkodziła nie tylko oponę…

Już się prawie z mechanikiem umawiałem, kiedy…

Ostatni Piątek, koło trzeciej po południu. Śnieg wali jak głupi, a pod śniegiem – podła warstewka lodu (o tym lodzie, żeby było jasne, wiem TERAZ. Wtedy nie wiedziałem). Skręcam w prawo z osiedlowej uliczki w drugą osiedlową  uliczkę, jadę ostrożnie (bo śnieg…), na liczniku mam szalone 15 km/h. Skręcam… Ja skręcam. Samochód nie całkiem. To znaczy – zmienia położenie względem osi jezdni, ale sunie dalej, po tym ukrytym lodzie, bokiem, w prawie tę samą stronę, co przed skręceniem kierownicy. I BUMS! – bokiem lewego przedniego koła w krawężnik. Koło cofnięte o jakieś 3 czy 4 centymetry. Zdołałem tylko dotelepać się do mechanika. I teraz czekam na wyrok – czy to tylko wahacze i takie tam (pół biedy), czy na przykład oś do wymiany. Bo jak to drugie, to aż się boję pomyśleć, ile ta zabawa będzie kosztować. Zwłaszcza, że jeszcze to lewe przednie do sprawdzenia, plus klocki hamulcowe chyba warto już zmienić, plus filtr paliwa, który już i tak powinien być zmieniony chwilę temu.

A tymczasem jeżdżę (…bo przecież czymś muszę…) takim śmiesznym autkiem pożyczonym od znajomych, którzy go na razie nie używają. Hyundai Galloper się toto nazywa. Terenówka, wysoka, pordzewiała, ma ze 20 lat. Na wielkich, potężnych oponach. Czuję się, jakbym siedział na drabinie i patrzył z góry na innych kierowców. Nie mówiąc o tym, że jak widzę przed sobą dziurę w asfalcie, to się tylko uśmiecham…