No i wracamy do normalnego rytmu. Rok szkolny.
Pietrucha w ostatniej klasie gimnazjum, zaczynamy myśleć o wyborze liceum. Tak czy owak będzie to Warszawa, oczywiście, bo w okolicy żadnego naprawdę dobrego liceum nie ma (jest jedno niezłe, ale bez przesady, w B., 5 kilometrów stąd, i jedno podobno dobre w M. – ale prywatne, za ciężkie pieniądze). Przy pietruszkowych preferencjach intelektualnych liceum pierwszego wyboru to oczywiście Staszic (dla czytelników spoza terenów okołostołecznych – szkoła znana ze specjalizacji w przedmiotach ścisłych, zwłaszcza w matematyce, z klasami o eksperymentalnym programie matematyki przygotowanym przez jakichś naukowców etc.). Tylko czy się dostanie? Ilość kandydatów na miejsce jest tam taka, że nawet laureaci konkursów kuratoryjnych gwarancji nie mają. Poza tym są jeszcze dwa czy trzy licea we względnym centrum Warszawy, które warto wziąć pod uwagę. Ano, właśnie: bo dla nas – poza poziomem szkoły i „specjalizacją” – niemałe znaczenie mają także kwestie logistyczne. Pietruszka i tak będzie dojeżdżał pociągiem, więc liceum nie może być w takim miejscu, żeby jeszcze od tego pociągu musiał się tłuc godzinę przez miasto.
Piłka się rozkręca, wpasowała się w towarzystwo klasowe, mają taką „szaloną trójkę” – ona, jej koleżanka o tym samym imieniu, i kolega I., inteligentny gość, a przy tym sportowiec: uprawia sporty walki i …szachy. I podobno w jednym i w drugim jest niezły. Piłka ma już plany co do kilku konkursów kuratoryjnych, w których zamierza w tym roku brać udział. Dobrze by było, jakby w którymś coś osiągnęła – bo za dwa lata, jak będzie szła do liceum, do na skutek deformy oświaty będzie miała znacznie większą konkurencję, niż normalnie (dwa roczniki będą wtedy startować do liceów – obecne drugie klasy gimnazjum i obecne siódme klasy podstawówki. Super, co?).
Pucek w czwartej klasie, jak ten czas leci… Ma nową wychowawczynię – tak się składa, że tę samą, która w kasach 4-6 była wychowawczynią Pietruszki. Co jest generalnie dobrą wiadomością, bo pani jest sensowna, konkretna, „normalna” i o swoich uczniów dba. Pucek w szkole sobie radzi dobrze – nie wygląda, żeby był prymusem takim, jak jego starsze rodzeństwo (chociaż nigdy nie wiadomo…), ale jest solidny, łapie szybko, czyta sprawnie, liczy dobrze, rozumie, co powinien rozumieć. Jedyne, czego się obawiam, to pisanie (teraz już „normalny” polski, z dobrą, ale dość wymagającą nauczycielką, a Pucek jak się spieszy, to robi błędy). Ale generalnie jestem dobrej myśli, wszystko wygląda dość pozytywnie.
***
A poza szkołą? Wszystko po staremu. Finansowo znowu cienko. Zgodnie ze starożytną zasadą zapisaną w mądrych księgach – „Co się polepszy, to się po…”. Za każdym razem, jak się wydaje, że wreszcie jakiś przełom i że teraz już będzie lepiej – to zaraz się okazuje, że jednak nie. Duży Amerykański Portal, o którym pisałem w czerwcu, wydawał się być światełkiem w tunelu, zapewniając akurat takie wpływy, jakich w moim miesięcznym budżecie brakowało. Ale jak zwykle nic nie jest tak piękne, jak się wydaje: okazało się, że jednak budżet mają niższy, niż się zapowiadało, więc zamiast „co najmniej jednego tekstu dziennie” są dwa – trzy tygodniowo. To oczywiście i tak plus, bo płacą nieźle i jakieś pieniądze z tego są – ale właśnie „jakieś”. Ciągle nie takie, żeby na spokojnie wyjść na prostą.
A to oznacza, że trzeba by się porozglądać za czymś jeszcze. Czyli wracamy do punktu wyjścia, bo moje możliwości „rozglądania się” są takie, jakie są. Tak, jak już pisałem: na tym etapie życia do „normalnej” pracy, wymagającej wyjścia z domu na cały dzień, pójść nie mogę. Bo to by wymagało upchnięcia Pucka na cały dzień w szkole / świetlicy. A raczej nie zarobię tyle, żeby jeszcze móc zapłacić komuś, kto będzie się w tym czasie moimi dziećmi zajmował (nawet, gdybym uznał, że to dobry pomysł).
Nie wiem. I trochę już jestem zmęczony tym „nie wiem”.