Między nami, oszustami

Pismo z ZUS dostałem. Myślałem, że w sprawie renty rodzinnej, bo już ustawowe 30 dni minęło, ale nie. Pismo dotyczyło zwrotu nadwyżki świadczenia rehabilitacyjnego, które pobierała moja Żona w ostatnich miesiącach życia.

Ponieważ świadczenie wypłacane jest z góry za dany miesiąc, a M. zmarła 22 lutego, ZUS (na podstawie ustawy… etc.) zobowiązuje mnie do zwrotu kwoty tego zasiłku za te ostatnie 6 dni lutego.

To, że każą te pieniądze zwracać – pal sześć. Kwota groszowa, nie o to chodzi. Dobrze, że odsetek nie naliczają. Że dojście do tego zajęło im prawie dwa miesiące – to także mnie nie dziwi, zważywszy jaki B–6 panuje w tej instytucji.

Ale znalazło się w tym piśmie coś, co sprawiło, że mnie mało szlag nie trafił. I nie chodzi o treść, ale o formę.

Otóż, cytuję:

„Zakład Ubezpieczeń Społecznych (tu podany oddział i inspektorat), na podstawie artykułu… ustawy… z dnia… (etc., etc., łącznie siedem linijek tego wstępu) postanawia zobowiązać Pana do zwrotu nienależnie pobranego świadczenia rehabilitacyjnego z funduszu chorobowego w kwocie… za okres… po zmarłej…”

Nienależnie pobranego! Czyli, moi drodzy, to JA nienależnie pobrałem świadczenie? Czyli wziąłem coś, co do mnie nie należało, tak?

Czyli jestem oszust!

Wszystkie odcienie szarości

Regularnie, co jakiś czas, słyszę to samo pytanie. Znajomi, przyjaciele, krewni pytają z troską: „No i jak sobie radzisz?”

Troska jest szczera, intencje oczywiście najlepsze. Ale ja tego pytania po prostu nie znoszę. Bo nie wiem, co właściwie mam na nie odpowiadać.

To znaczy: w zasadzie wiem, co powinienem odpowiedzieć – bo wiem, o co w gruncie rzeczy pytają. Więc odpowiadam: tak, radzę sobie. Tak, trójka dzieci, gotowanie, sprzątanie, pranie, dojazdy. Tak, to trudne. Ale sobie radzę. Jakoś to się wszystko układa. Powoli.

Prawda jest taka, że te wszystkie sprawy, o które większość ludzi pyta, to są sprawy najmniej ważne. Jasne – są pilne i wymagają uwagi i wysiłku, ale… Wszystkie te kwestie „techniczne” i „logistyczne” są do ogarnięcia, jeśli tylko nie jest się kompletną pierdołą. A ja nie jestem. Albo jeśli nie jest się w depresji. A ja nie jestem.

Prawdziwy problem leży przecież zupełnie gdzie indziej. Prawdziwym problemem jest pustka. Pustka, która „objawia się” w tysiącu małych, drobiazgów, głupich sytuacji, szczegółów.

Jak wtedy, kiedy idę przez galerię handlową i mam odruch wejścia do sklepu, w którym zawsze kupowałem dla Niej jakieś drobiazgi — i przypominam sobie, że już nie mam po co.

Albo kiedy szukając czegoś w szafie trafiam na Jej spódnicę, tę wspaniałą, czarno-czerwoną, w której tak fantastycznie wyglądała – i zdaję sobie sprawę, że już nigdy jej nie założy.

Czy wtedy, kiedy patrzę na kwitnące w naszym ogrodzie morele, kiedy widzę, że najdalej jutro zakwitnie też magnolia – i natychmiast mam przed oczami Jej uśmiech na widok tych kwitnących na wiosnę drzew.

Albo kiedy łapię się na tym, że myśl o Wielkiej Wakacyjnej Wyprawie, którą planujemy z Potworami latem, wcale mnie nie kręci – bo mam świadomość, że bez Niej to już nie będzie to.

Albo kiedy zastanawiam się, jak powinienem zareagować na takie czy inne zachowania któregoś z Potworów – i mam odruch, żeby Ją zapytać, co o tym myśli, bo to przecież Ona w lot rozumiała wszystkie dziecięce problemy, smutki czy wątpliwości.

Kiedy widzę, że niektóre z tych zachowań – nawet, jeśli to kompletnie nieuświadomione – wynikają właśnie z Braku, który przecież w ich życiu też się pojawił. I że ja sam nic nie jestem w stanie na to poradzić, że mogę tylko być i wspierać.

I tak dalej, i tak dalej…

Coś w moim życiu się skończyło. Nie wiem, co mnie czeka w przyszłości – może jeszcze wiele wspaniałych chwil – ale wiem, że już nigdy nie będzie tak, jak kiedyś. Tak, zdaję sobie sprawę, że to brzmi absolutnie banalnie.

„Ważne są tylko te dni, których jeszcze nie znamy…” – śpiewał Marek Grechuta. Kiedyś bardzo lubiłem tę piosenkę, wydawała mi się taka… Czy ja wiem? Mądra. Przemyślana.

Ale to nieprawda. To, co było, jest niezwykle ważne. Są wydarzenia, przeżycia, które nas definiują. Bez których nie bylibyśmy tym, kim jesteśmy. Powiedzieć, że ważne jest tylko to, co przed nami, byłoby równoznaczne ze zrezygnowaniem z części siebie. Byłoby w jakimś sensie zdradą tego, co nas ukonstytuowało.

Nie, nie chodzi mi o to, żeby „żyć przeszłością”, bo to oczywiście także do niczego nie prowadzi… Ale to, co było – Jej obecność, nasze wspólne życie przez te dwadzieścia lat (w tym piętnaście pod jednym dachem) – to było największe i najważniejsze, co tu, na tym świecie miałem. Było oparciem, punktem odniesienia.

A teraz mam wrażenie, że wszystko jest szare, nijakie i puste. Bo co z tego, że widzę śnieg na Baraniej Górze, rozgwieżdżone niebo nad Beskidem Żywieckim, piękny witraż ze Świętym Krzysztofem w rybnickim kościele czy półmetrowego zaskrońca wygrzewającego się na asfalcie pod G.? Co z tego – skoro nie mogę Jej o tym opowiedzieć?

Nie (podkreślam raz jeszcze) – nie wpadam w depresję, nie idę się załamywać ani skakać z mostu. Ale – tak zwyczajnie, po prostu, po ludzku – jest mi smutno. I pewnie jeszcze długo, długo tak będzie.

Więc proszę, nie pytajcie mnie „jak sobie radzę”.

Czuję się po prostu cholernie samotny. I Wasza obecność – za którą jestem Wam bardzo, bardzo wdzięczny! – tej akurat samotności rozproszyć nie jest w stanie.

(Paradoksalnie – fakt, że mam dzieci, sprawia, że poniekąd czuję się jeszcze bardziej samotny. Bo samotność to nie tylko brak kogoś, z kim można pogadać czy do kogo się można przytulić. Samotność to także poczucie, że ciężar, który się niesie – ciężar odpowiedzialności – niesie się samotnie. Więc im większa odpowiedzialność, tym większe poczucie samotności…).