Tymczasem…

Wizytę mamy jutro – albo, jeśli jutro nie wyjdzie, w następny wtorek. Tydzień to bardzo szybko, i tak naprawdę – jak powiedział pan doktor Ś. – to ZUPEŁNIE wystarczające tempo działania. Ale oczywiście lepiej byłoby, gdyby udało się jutro. Nawet jeśli obiektywnie ten tydzień nic nie zmienia, to subiektywnie na pewno im szybciej, tym lepiej (bo każdy dzień to kolejny dzień nerwów…).

Doktor Ś. uspokoił jak mógł. Że spokojnie, że przede wszystkim dokładna diagnostyka. I że – no właśnie, przeciętny zdenerwowany pacjent w taki sposób nie myśli… – ta diagnostyka powinna być przede wszystkim DOKŁADNA i PEWNA, i że to jest ważniejsze niż „szybka”. Że lepiej poczekać tydzień i zrobić badania w dobrym i pewnym ośrodku, niż zrobić je „natychmiast” bez takiej pewności.

Powiedział też, że po pierwsze jeszcze nic nie wiadomo, a po drugie nawet jeśli cholerstwo okaże się złośliwe, to naprawdę nie oznacza od razu nie wiadomo czego. „Nawet jeśli to rak, to wcześnie wykryty jest wyleczalny. To jest po prostu choroba przewlekła. To się LECZY.”

Do doktora Ś. mamy ogromne zaufanie – potwierdzone zresztą historiami wielu osób znajomych.

Tyle, że najgorszy jest czas czekania – M. się strasznie denerwuje… Także dlatego, że jej matka 20 lat temu zmarła na raka.

Ale to było 20 lat temu (a sam początek choroby – nawet 30). Inny świat, inna diagnostyka, inna medycyna, inne możliwości.

A tymczasem trzeba jakoś normalnie żyć – szykować się do rozpoczęcia nowego roku szkolnego, w szkole Potworów i w przedszkolu u M. I dobrze – im więcej pracy, tym mniej czasu na głupie myśli.

***

Trochę nie mam siły ani nastroju pisać teraz o wakacyjnej wyprawie. Na Picasie można pooglądać wybrane zdjęcia – dają jakieś wyobrażenie.

Teraz tylko kilka myśli na szybko:

1. Do listy miejsc które Koniecznie-Kiedyś-Trzeba-Dokładnie-Zwiedzić dołączają:

– Słowacja. Od polskiej granicy przez trzy czwarte drogi na Węgry jedzie się przez góry, góry, góry. Wysokie Tatry, Niskie Tatry, Mała i Wielka Fatra… Bajka po prostu.

– Słowenia. Góry, zamki, jaskinie, ludzie mili, drogi świetne, ceny umiarkowane.

– Chorwacja. Pięknie, tylko z uwagi na Potwora Najmniejszego byliśmy w niej dość niedaleko (tylko na Istrii). Kiedyś trzeba by tam pojechać dalej. Pięknie jest.

– ALPY. Zawsze jak oglądałem zdjęcia z Alp, to myślałem sobie że są bardzo podobne do Tatr. „Góry typu alpejskiego”… A guzik. Alpy mają coś, czego na zdjęciach nie widać: są po prostu OGROMNE. Kiedy staliśmy pod Großglocknerem, ten ogrom po prostu zapierał dech. Großglockner – najwyższy szczyt Austrii – ma „tylko” 3798 metrów npm, ale jest drugim w Alpach szczytem pod względem wybitności (inaczej zwanej minimalną deniwelacją względną) – wynosi ona ponad 2,4 tysiąca metrów. Żeby to sobie wyobrazić: to tak, jakby się patrzyło na Rysy… z poziomu morza.

Drogi w Alpach… Specjalnie pojechaliśmy z Włoch do Austrii nie główną autostradą, tylko boczną drogą, przez Tolmezzo i dalej na przełęcz, na której znajduje się granica (niecałe 1400 metrów npm). Serpentyny takie, że w głowie się kręciło. A następnego dnia pojechaliśmy drogą o nazwie Großglockner-Hochalpenstrasse (także TUTAJ). Coś niewiarygodnego. Zjeżdżając o mało nie spaliliśmy hamulców – ale to już, jak mawiał Kipling, zupełnie inna historia…

Post-wyjazdowo…

Wróciły Puchatki wczoraj wieczorem. Przejechały 3,4 tysiąca kilometrów, ale i tak najbardziej męczący był ostatni odcinek po do znudzenia remontowanej gierkówce…

Trasa była niesamowita:

Polska – Słowacja – Węgry – Słowenia – Chorwacja – Słowenia – Włochy – Austria – Niemcy – do domu.

Opowiem po kawałku, w kolejnych odcinkach. Teraz tylko napiszę, że do listy miejsc które Koniecznie-Kiedyś-Trzeba-Dokładnie-Zwiedzić doszło kolejnych kilkanaście pozycji…