Ferie

No, bo ferie były. Tylko jakoś nie mogłem się zebrać, żeby coś napisać.

Wyjechaliśmy sobie na tydzień. Najpierw na Dolny Śląsk, do rodziny M., gdzie zawsze jesteśmy mile widziani i gdzie możemy oddawać się słodkiemu lenistwu, bo kochana ciocia D. nie pozwala nam nawet zmyć po sobie naczyń. Wyspaliśmy się, wybawili, Potwory nawet pojeździły na nartach…

A potem pojechaliśmy do Zakopanego, do mojej ciotki. Na chwilę, na dwa dni (nie licząc dojazdów).

Dziwne doświadczenie. Kiedyś to były dla mnie najważniejsze miejsca na świecie. W Tatry wracałem jak do domu. Teraz od ładnych paru lat bywam tam tylko z rzadka, „przy okazji”, raz na parę lat… Ale kiedy wszedłem do domu ciotki U. w centrum Zakopanego, poczułem się (przez krótką chwilę) jakby te wszystkie lata nie istniały. Ten dom to jedno z moich „miejsc magicznych”. Kuchnia pachnąca przyprawami i drewnem (dom jest częściowo drewniany). „Salon” (połączony z sypialnią ciotki i jej prywatną łazienką) z wielkim kominkiem i fantastycznym, secesyjnym kredensem z intarsją, z obrazami… Portrety nieżyjącego już wujka U., osoby w Zakopanem niegdyś znanej i szanowanej, długoletniego burmistrza, przedwojennego olimpijczyka… A szerokie, drewniane schody wiodące na górę, do trzech dodatkowych sypialni i łazienki, mają niepowtarzalny, jedyny w swoim rodzaju zapach drewnianego domu, z nutą dymu z kominka…

Wujek U. był młodszym bratem mojego dziadka, ojca mojej Mamy. Ciotka – choć była od męża sporo młodsza – dziś jest już dobrze po osiemdziesiątce i zdrowie jej szwankuje (choć humor – ani trochę). Kiedy jej zabraknie, dom odziedziczą jej wnuki z „Hameryki”… Co z nim zrobią? Sprzedadzą?… Bo przecież raczej nie wrócą z Chicago, Nowego Jorku i Ottawy, żeby zamieszkać w Zakopanem. Kiedyś – jako dziecko – marzyłem, że w przyszłości zamieszkam w tym domu. Gdybym wygrał w Lotto, to bym się chyba dogadał ze spadkobiercami i kiedyś ten dom od nich odkupił…

***

Kolana Piłki uniemożliwiły nam jakieś dłuższe wyprawy – przeszliśmy się tylko Doliną Kościeliską, do schroniska i z powrotem. Na niebie nie było jednej chmurki, słońce świeciło, śnieg – aż oczy bolały (dosłownie, bez żadnych poetyckich przenośni). Gdyby nie tłumy turystów, byłoby niemal idealnie.

A następnego dnia wjechaliśmy na Gubałówkę, żeby sobie popatrzeć – a potem pojechaliśmy w objazd po Różnych Ważnych Miejscach w okolicy Zakopanego. Pojechaliśmy przez Brzeziny do Murzasichla… I tam dopiero (patrząc na moje dzieci) zdałem sobie sprawę, że to są Ważne Miejsca – ale dla mnie. Dla nich znaczą niewiele. To znaczy – znają je, oczywiście, z moich opowieści, ale same żadnych wspomnień z nimi związanych nie mają.

A ja?

Do Murzasichla jeździłem dziesiątki razy. W Murzasichlu poznaliśmy się z M. (paradoks: w Warszawie mieszkaliśmy od siebie – w linii prostej – jakieś dwa czy trzy kilometry, ale nie znaliśmy się; a potem spotkaliśmy się 400 kilometrów od domu – i tak się zaczęło). A potem przez parę lat mieliśmy taki rytuał: zawsze jeździliśmy do Murzasichla z grupą przyjaciół na kilka dni w przerwie między Bożym Narodzeniem a Nowym Rokiem. Ja przyjeżdżałem zwykle już 26 grudnia, M. dojeżdżała dzień później – ale nie z Warszawy, tylko z C., z Dolnego Śląska, bo święta spędzała u ciotek. Pociąg z Wrocławia przyjeżdżał do Zakopanego o jakiejś nieludzkiej porze: żeby dojechać do Murzasichla M. musiała albo czekać bodaj trzy godziny na autobus, albo wskoczyć w miejski autobus zakopiański i dojechać przez Jaszczurówkę i Cyrhlę do Brzezin (dziś autobus przez Brzeziny dojeżdża do Murzasichla, wtedy tak nie było).

Więc M. jechała do Brzezin, a ja wychodziłem z Murzasichla tak, żeby czekać na Nią na przystanku o siódmej rano. Brałem od Niej plecak i szliśmy sobie szosą w kompletnej, górskiej ciszy (turystów tam wtedy prawie nie było, a już na pewno nie o takiej godzinie…) przez zawsze o tej porze roku zaśnieżony las. I wcale nam się nie spieszyło, choć o globalnym ociepleniu nikt jeszcze (chyba) nie mówił, a termometry pokazywały zwykle co najmniej minus dziesięć… Do domu, w którym zawsze mieszkaliśmy były jakieś cztery kilometry.

Mówiłem o tym moim dzieciom, ale to jednak nie ich wspomnienia. Tylko moje.

 

Tylko dwie rzeczy są nieskończone…

Przepraszam, nie mogę się powstrzymać.

Wiadomość zauważona przypadkiem gdzieś w serwisach BBC. Jakaś amerykańska panna hodowała węża, konkretnie – pytona. Pyton był jeszcze mały (sądząc ze zdjęć – miał jakieś pół metra). Poza wężem panna miała także tak zwane „tunele” w płatkach uszu. No i w czasie zabawy z wężem stało się: wąż zaczął przepełzać przez ten „tunel” w uchu. I się był… zablokował. I nie mógł wyjść. Panna świńskim truchtem udała się do szpitala, gdzie lekarze ucho znieczulili, rozciągnęli nieco bardziej i uwolnili gadzinę. Nie uszkodzili przy tym ani pytona, ani ucha. Brawo!

Co symptomatyczne, rzeczona panna (choć, jak sama mówi, była „really worried”) nie omieszkała oczywiście dokumentować całego wydarzenia na bieżąco na fejsiku czy innym tłiterze, włącznie z wrzucanymi na żywo selfikami na szpitalnej izbie przyjęć. Cytuję: „It all happened SO fast that before I even knew what was going on it was already too late…”

BBC podaje nawet imię i nazwisko bohaterki tych wydarzeń, dzięki czemu będziemy mogli śledzić jej dalszą karierę i oceniać szanse na zdobycie w przyszłości Nagrody Darwina.

Jako rzecze Aunty Acid:

 Zrzut_ekranu_20170202_o_09.41.21