Taaaaak… Jak to mówią – co się polepszy, to się…
W niedzielę byli u nas Dawno Nie Widziani Znajomi (tzn. my u nich byliśmy chyba dwa czy trzy miesiące temu, ale oni u nas nie byli ze sześć lat). Bardzo było miło, się pogadało i pospacerowało i takie tam. I tak się miło tydzień był zaczął…
…Ale zaraz mu przeszło.
Kiedy w poniedziałek M. przyszła po dzieci do szkoły, to Piłeczka siedziała w świetlicy i płakała. Piłeczka owszem, łatwo ryczy jak się w coś huknie, ale generalnie rzadko trwa to dłużej niż minutę. Co się stało?
– Bo ja spadłam z drabinki na placu zabaw i teraz mnie ręka boli… – brzmiała odpowiedź (przez łzy).
Po krótkim śledztwie okazało się, że wypadek zdarzył się dwie godziny wcześniej. A piłeczkowa pani od zerówki obejrzała boląca rękę, pokiwała głową, powiedziała że „Kto wie, czy to nie złamanie!” (co oczywiście sprawiło, że dziecko zaczęło bać się jeszcze bardziej) i… zaprowadziła wszystkich z powrotem do klasy, a po skończeniu lekcji – do świetlicy.
M. dostała piany, pani od zerówki miała chyba wyjątkowe szczęście, że już jej nie było w szkole.
A ręka bolała dalej. Więc Puchatek pojechał z Piłeczką do przychodni na szybką diagnozę. Ulubiona Pani Doktor (która na szczęście była akurat w przychodni, a która w dodatku poza pediatrią ma także specjalizację z chirurgii…) wyszła z gabinetu, kazała podwinąć rękaw – i aż się za głowę złapała. – No przecież widać, że złamana! – westchnęła. Po czym już tylko Puchatkowi do ucha szepnęła: – Jak na moje oko, to z przemieszczeniem.
Puchatek tam nic nie widział, ale jak fachowiec mówi, to wie.
– Do zabiegowego, zabezpieczyć szyną, w samochód i do Warszawy – zaordynowała Pani Doktor rzeczowo (w powiatowym mieście G. jest co prawda duży i nowoczesny szpital, ale chirurgii dziecięcej w nim nie ma…).
No i pojechali. Piłeczkę po drodze w zasadzie przestało boleć, więc Puchatek został zatrajkotany (prawie) na śmierć.
W szpitalu na Działdowskiej o tej porze (na szczęście) pustki panowały. Gabinet chirurga, rentgen, z powrotem chirurg. Złamanie kości łokciowej (w połowie drogi między łokciem a nadgarstkiem). Ale kość promieniowa – co w takich przypadkach podobno wyjątkowo rzadkie – nienaruszona. Chociaż tyle.
Przestawienie okazało się koniec końców na tyle minimalne, że nie trzeba było nic nastawiać. – Gips wszystko załatwi – powiedział chirurg. – Kość jest ustawiona minimalnie nierówno, ale tak minimalnie, że nie ma sensu tego ruszać, bo u małego dziecka („Nie jestem mała” – wtrąciła oburzona Piłeczka…) i tak się wyrówna w ciągu kilku miesięcy, wraz ze wzrostem…
Niezły gips. Od palców do „za łokciem”. Cztery tygodnie, może więcej. Piłeczka jest bardzo dumna, pozwala koleżankom rysować po gipsie.
***
A Puchatek poszedł we wtorek rano do pana dyrektora, wypełnić papierki (bądź co bądź dziecko ubezpieczone…) i przy okazji wspomniał delikatnie o tym, że jego (Puchatka) zdaniem pani z zerówki zachowała się mało profesjonalnie. Że Puchatek nie ma zastrzeżeń do samego wypadku (bo takie rzeczy się dzieciom zdarzają, niektórym zwłaszcza…) – ale do tego, co było potem. Że pani od zerówki (zwłaszcza, jeśli sama zastanawiała się na głos, czy to nie złamanie…) powinna była jednak zadzwonić po rodziców, a nie spokojnie zostawiać płaczące dziecko w świetlicy.
Pan dyrektor (który oczywiście o całym zdarzeniu dowiedział się dopiero od Puchatka…) jak to usłyszał, to miał takie… Jakby to powiedzieć… Lekkie k…wiki w oczach. – Ja z nią porozmawiam – powiedział tylko. Ale powiedział to takim tonem, że Puchatek chyba nie chciałby być przy tej rozmowie…
No i tak. Piłeczka jest w przednim nastroju. Narzeka tylko, że gips jej w spaniu przeszkadza.
Dobrze chociaż, że to lewa płetwa…
Jak nie urok, to…