Mruczanka Marcowa (nie mylić z Marcowym Zającem)

Są plusy. Są minusy. W marcu… jak wiadomo.

Z plusów: książka o której pisałem doczekała się recenzji w Wyborczej. Ale jakiej recenzji! nie notki, nie paru słów. Tekst na całą kolumnę! W dodatku autorstwa Marii Kruczkowskiej, jednej z najlepszych chyba w Polsce dziennikarek piszących o Chinach. Tekst pod tytułem po prostu mnie rozłożył na łopatki:

„Jeśli macie przeczytać tylko jedną książkę o Chinach, niech to będzie właśnie ta.”

Nie da się ukryć, że się Puchatek poczuł był doceniony…

***

Z minusów: marzec. Zima, zima, zima. Co stopnieje, to napada. A Puchatek siedzi w dodatku i tłumaczy Najnudniejszą Książkę w Historii Pracy. I jeszcze trochę.

I już nie mogę. Nudne tłumaczenie, fatalne pogoda, cała masa Większych i Mniejszych Kłopotów… Niby nic poważnego – ale wszystko razem sprawia, że mam serdecznie dosyć. Tak, jasne, chwilowo. Ale jednak.

Marzę o jakiejś podróży, wędrówce… Tęsknię za tym poczuciem wolności kiedy ma się tylko plecak za sobą i drogę przed sobą. Tęsknię za dobrą muzyką słuchaną z kubkiem dobrej herbaty w ręku (a nie w biegu czy w samochodzie). Tęsknię za poezją. Za odrobiną (szeroko rozumianej) twórczej pracy. I za paroma innym rzeczami. Za widokiem rozgwieżdżonego nieba.

A co mam? Aktualnie na tapecie… rabarbar. Cholera.

***

Miał Puchatek taki pomysł, żeby z okazji Czterdziestych Urodzin (tak, tak, to już w lipcu…) zrobić Coś Specjalnego. Wyskoczyć z czymś… Czy ja wiem? Innym.

Pierwsza myśl: wejść na Kilimandżaro. Sam pomysł super, ale… Za co? Afryka, transport drogi, tanie linie tam nie latają…

No to może na Elbrus? Ale tu też niestety sprawa rozbija się o podróż. Bo albo trzeba polecieć samolotem (drogo, tanich linii nie uświadczysz…) albo można pojechać stosunkowo tanio (zwłaszcza jeśli koszty rozłożą się na kilka osób) – samochodem. Ale to z kolei wymaga dłuższej wyprawy, bo to jednak ze trzy tysiące kilometrów. W jedną stronę. Czyli na taką wyprawę (żeby to miało sens) trzeba mieć jednak ze trzy tygodnie. A Puchatek bez rodziny na trzy tygodnie nie wyjedzie.

Dalsze wyprawy (siłą rzeczy) jeszcze mniej wchodzą w grę. Góry skaliste? Appalachy? Jakieś Nepale czy inne Tybety? Nie ten poziom możliwości finansowych (chyba, żeby się jaki sponsor trafił 😉

Co pozostaje?

Jakieś pomysły bardziej lokalne. Piechotą z Bieszczadów w Tatry? Transept Borów Tucholskich? No niby fajne, ale… Nie aż tak fajne.

Ma ktoś jakieś pomysły? Propozycje? Znajomych sponsorów? 😉

Mruczanka Prawie Teatralna

„Prawie” – bo teatr dla dzieci, jednakowoż. Pietruszka w ramach zbliżających się urodzin dostał w prezencie bilety od Dziadka na Prawie Premierę w Och-Teatrze (to teatr w pomieszczeniach dawnego kina „Ochota”. Bilety były trzy, rzecz prosta – więc O Mało Co Jubilat w towarzystwie siostry i tatusia się był wybrał.

„Przedstawienie dla dzieci” to mylące pojęcie. Niestety większość polskich spektakli, przedstawień (a nawet filmów) dla dzieci to produkcje fatalnej jakości. No dobrze, są w Warszawie ze dwa przyzwoite teatry kukiełkowe – ale „normalny” spektakl z aktorami jeśli jest przeznaczony dla dzieci, to najczęściej jest nie do oglądania.

Bo dla wielu twórców „dla dzieci” to tyle co „dla idiotów”. Więc trzeba zdrabniać („serduszko… samochodzik… piesio…”), dziubdziać, składać usta w w ciup i robić głupawe (w założeniu zapewne słodkie) miny.

No i tym bardziej fajnie jest zobaczyć coś zupełnie innego.

Spektakl w Och-Teatrze nazywa się „Zielone Zoo” – oparty jest głównie na tekstach Brzechwy (ale nie tylko, bo i Mickiewicz się raz pojawia…). Trójka aktorów (o nich jeszcze za chwilę), dwóch muzyków siedzących wysoko na szafie (serio-serio, na szafie…) i grających na Różnych Rzeczach.

Teksty – Brzechwa nie wymaga komentarza, ale sposób połączenia, zebrania i wykonania tych znanych przecież kawałków jest po prostu kapitalny.

Muzyka – odjazd (cytując moje dziecię najstarsze). Nie, nic ze słodkiego „plum-plum” znanego z setek płyt z „piosenkami dla dzieci”. I jazz tam był, i blues, i różne wariacje na temat klasyki – a wszystko zagrane tak, że dzieci w bardzo różnym wieku (najmłodsze miały chyba koło trzech lat) na zmianę albo siedziały z rozdziawionymi paszczami, albo podskakiwały z zachwytu. Także na scenie, bo granica miedzy Aktorami a Publicznością była chwilami dosyć płynna.

Aktorzy… Michał Breitenwald w roli nieco umęczliwego „dyrektora cyrku” po prostu niesamowity. Uwierzcie, to sztuka potrafić tłum dzieciaków (i ich rodziców) jednocześnie zirytować, rozbawić i zmusić do głośnego wyrażania swoich opinii.

Paweł Zduń jako Dżelsominek – clown który w pewnym momencie zaczyna mówić (czemu sam się mocno dziwi…) – kupił sobie dzieciaki od wejścia. Żeby być precyzyjnym: od wejścia dzieciaków, bo kiedy publiczność zajmowała miejsca, on już bawił się na scenie. W życiu nie widziałem dorosłego, który (pozostając dorosłym) tak rewelacyjnie gra małe dziecko. Dziecko które chodzi, dziwi się, bawi najprostszymi przedmiotami, cieszy się misiem z urwaną głową czy rzuconą na podłogę starą gitarą.

No i Ewa Konstancja Bułhak… Pierwszy raz widziałem ją na scenie (w teatrze telewizji to jednak co innego). Dynamit. Taka energia, że samo jej wejście na scenę powodowało, że dzieciaki podskakiwały. A jak zwracała się do widzów i wskazując palcem mówiła „No, śpiewacie ze mną!” – to NIKT się nie ośmielił sprzeciwić. Rodzice też 🙂

Znacie takich aktorów, którzy samym wejściem a scenę, spojrzeniem,  jednym zdaniem przejmują kontrolę nad sytuacją i nad publicznością? No, są tacy. Tylko postawcie ich przed publicznością składającą się głównie z widzów w wieku od lat trzech do siedmiu. I niech dokonają tego samego.

A ona to umie.

Dla mnie – bomba. I sam też się dobrze bawiłem…

A w ogóle – czego już rozwijał nie będę – to jest spektakl o poezji, o języku, o książkach i o słowach.