Habemus Papam. Franciszek

Kilka myśli nie daje mi spokoju po wyborze papieża Franciszka…

„Jezuita papieżem! Może rzeczywiście koniec świata jest bliski?” – szybka wymiana maili z Jednym Nieparzystokopytnym Znajomym. Żart, oczywiście, zresztą ciepły – kto mnie zna, wie że do jezuitów mam generalnie stosunek bardzo pozytywny.

Zaskoczenie – na pewno. Nie wymieniano go tym razem wśród „papabile”. Z tych, których wymieniano, najbliższy chyba był mi kardynał O’Malley z Bostonu – ale kiedy po ogłoszeniu nazwiska nowego papieża rzuciłem się do Internetu żeby się czegoś więcej o nim dowiedzieć, okazało się, że w zasadzie ma wszystkie te cechy, które najbardziej podobały mi się w O’Malleyu.

Imię jakie wybrał… Przyznam, że aż mnie na chwilę zatkało (kto mnie zna, ten wie że to rzadki przypadek…). Franciszek! Od początku – po jego zachowaniu, po tym „Bracia i siostry, dobry wieczór!” – byłem pewien, że chodzi o Franciszka z Asyżu. Dużo o tym imieniu teraz piszą – o tym, co ono znaczy i co znaczyć może… – ale głównie skupiają się na „biedaczynie”, na skromności, na ubóstwie etc. Ja mam chyba skojarzenie nieco szersze.

Nie wiem, czy sobie z tego zdajecie sprawę, ale na początku XIII w. sytuacja Kościoła była (toutes proportions gardées) bardzo podobna do współczesnej. Jakieś zatrzymanie, zahamowanie dynamiki ewangelizacyjnej i misyjnej, jakieś trochę zamknięcie we własnym sosie. Problemy na poziomie instytucji, która „obrosła w piórka” i zaczęła po trochu wystarczać sama sobie… Afery finansowe… Afery obyczajowe na najwyższych szczeblach… Znamy to skądś?

I wtedy właśnie pojawił się Franciszek. Biedaczyna. Człowiek znikąd. I postawił wszystko na głowie. I nadał Kościołowi nowy rozpęd, nową dynamikę która starczyła na dobre dwieście lat.

Czy papież Franciszek miał także to w głowie, kiedy przyjmował to imię? Czy ma taką wizję teraz?

Nie wiem. Na razie jego skromność, zwyczajność, uśmiech i poczucie humoru – połączone z wielką wiarą i pokorą – robią na mnie ogromne wrażenie.

Zarzutu (pojawiającego się od pierwszych chwil) że „za stary” nie traktuję poważnie. Jan XXIII był w tym samym wieku, kiedy został papieżem. Był nim „tylko” pięć lat – a jak zdążył zamieszać! Jeśli Franciszek zamiesza tak samo – to za 10 lat możemy się obudzić w zupełnie innym Kościele. To znaczy – w tym samym, oczywiście, ale jednak zupełnie innym.

***

Zarzuty do nowego papieża – nie mogę o tym nie napisać… – o rzekomą współpracę z argentyńską juntą w latach siedemdziesiątych. Piszę „rzekomą” – bo dowodów nie ma. Są zarzuty, że podobno „wydał” dwóch lewicujących księży (zresztą współbraci zakonnych). Sam kard. Bergoglio kilkakrotnie i jednoznacznie temu zaprzeczał. Bronią go także ludzie tacy jak Adolfo Pérez Esquivel (laureat pokojowego Nobla właśnie za obronę praw człowieka w czasach dyktatury Videli). Głównym „dowodem winy” są zeznania jednego z tych „zdradzonych” księży. Ale przecież i u nas, w Polsce, ubecy wmawiali wielu aresztowanym opozycjonistom, że wydali ich współpracownicy – to stara jak świat metoda rozbijania zaufania i więzi.

Jak było naprawdę – trudno powiedzieć. Argentyńska junta ma na sumieniu rzeczy podłe i wyjątkowe draństwa. Z drugiej strony ci z którymi junta walczyła też aniołkami nie byli – przed objęciem władzy przez Videlę zamachy terrorystyczne i morderstwa polityczne były w Argentynie na porządku dziennym (żeby było jasne: w niczym to nie usprawiedliwia późniejszego mordowania, porywania i torturowania przeciwników junty; kiedyś już o tym pisałem: największą klęską w walce ze złem jest stać się takim samym jak ci, których się zwalcza…). Jaką rolę odegrał w tym wszystkim kard. Bergoglio? Nie wiem, oczywiście – ale pewnie historycy to wyjaśnią.

Dziwnie mi się jednak robi, kiedy patrzę na reakcje części (no dobrze, lewej części) polityków w Polsce i Europie. Oburzają się, wyciągają tę rzekomą współprace z juntą ci sami ludzie, którzy w naszych, polskich realiach oburzają się kiedy kogoś oskarża się o współpracę z bezpieką w czasach PRL. Sytuacja jest podobna: tu i tu są oskarżenia / pomówienia (nie wiemy, jak jest / było naprawdę), tu i tu nie ma dowodów. Czyli co: jak kogoś oskarża się o współpracę z komunistyczną bezpieką – trzeba go bronić, odwoływać się do zasady domniemania niewinności, oburzać się że stawia się zarzuty bez dowodów. A jak kogoś oskarża się o współpracę z prawicową bezpieką – z równie małą ilością dowodów – to należy tego kogoś skrytykować, nawymyślać mu, wypomnieć.

O co chodzi? Czy tortury w imię ideałów lewicowych różniły się od tortur w imię ideałów prawicowych? Czy śmierć z ręki komunistycznej bezpieki różniła się od śmierci z rąk bezpieki Videla?

Pani dyrektor Teatru Ósmego Dnia na swoim facebookowym profilu napisała, że „Wybrali ch…ja, który donosił”.

Nie wiadomo czy donosił, nie wiadomo co i jak, nie ma pewności, nie ma dowodów – ale pani dyrektor już zdążyła podzielić się ze wszystkimi swoim głębokim przemyśleniem.

Dawno już mówiłem, że facebookowa „ściana” (czy jak to się tam fachowo nazywa) to taki odpowiednik płotu czy muru sprzed kilku dekad: wystarczy kawałek kredy i każdy może swoje zdanie napisać. I w zasadzie przejmować się tym należy tak samo, jak napisem „dupa” kredą na płocie… Tyle, że jeśli to „dupa” pisze ośmioletni Jacuś, który dorwał kawałek kredy i jest zachwycony swoim dziełem; albo pijany pan Miecio spod monopolowego, zamroczony kolejnym jabolem – to jestem w stanie to zrozumieć i moją jedyną reakcją będzie wzruszenie ramion.

Ale jeśli wielkie „dupa” wypisuje na tym płocie osoba kulturalna, wykształcona, dyrektor znakomitego teatru, człowiek ze świata Sztuki… To jakoś smutno mi się robi.

Dyrektorzy teatrów mówiący językiem meneli. Hurra–oskarżyciele, korzystający z każdej wątpliwości, żeby pokazać że Kościół jest be.

A może by tak zajrzeć do dzisiejszej Ewangelii?… (Podpowiem: J 8, 1–11).

Politycznie (…Ale Czy Na Pewno?)

Taka refleksja mnie naszła (że pozwolę sobie zacytować polityków biorących udział w programach publicystycznych).

Jeśli powiem, że w Polsce  scena polityczna jest „silnie spolaryzowana”, to będzie banał. Nie ma u nas prawdziwego dialogu politycznego, nie ma uczciwej (choćby ostrej) dyskusji. Jest wyłącznie walenie się cepem po głowach – z obu stron, żeby nie było…

Patrzę sobie na Stany Zjednoczone – tam jednak zwolennicy Republikanów i Demokratów dyskutują. Spierają się, wbijają sobie szpile, prawią złośliwości, bezlitośnie punktują wpadki przeciwnika – ale też dyskutują. Dyskutują eksperci, spierają się think-tanki, nawet politycy i przywódcy potrafią ze sobą dyskutować – czasami bardzo ostro, ale wciąż jeszcze merytorycznie. A przecież, nie oszukujmy się, różnice dzielące Republikanów i Demokratów są znacznie (znacznie!) większe niż te, które u nas dzielą na przykład PO i PiS.

A u nas? Weźmy choćby głośną kwestię obchodzenia 11. listopada czy niedawną „dyskusję” na temat związków partnerskich. Może jakieś echa rzeczowej dyskusji pojawiły się w tygodnikach opinii (ale też bez przesady). A poza tym? Nie ma dyskusji, nie ma jakiegokolwiek dialogu. Bo przecież wiadomo, że jak do studia zaprosi się z jednej strony panią Szczukę, a z drugiej pana Terlikowskiego, to żadnej dyskusji nie będzie – będzie pyskówa i awantura. Albo jeśli przy jednym stole w studiu telewizyjnym usiądą poseł Biedroń i Janusz Korwin-Mikke, to o jakiej dyskusji można mówić? To tak, jakby wypuścić na tor wyścigowy dwa wkurzone pitbulle i oczekiwać, że będą się ścigać. Nie będą – rzucą się sobie do gardeł. I coraz częściej mam wrażenie, że tylko o to chodzi: bo gdyby ktoś chciał dyskusji, zaprosiłby zupełnie innych dyskutantów. Bo na torze ścigają się greyhoundy, a nie pitbulle, że tak twórczo rozwinę wcześniejsze porównanie…

Nasza scena polityczna przypomina dwa plemiona ludożerców w stanie totalnej wojny. Tego tematu nie rozwijam, bo jak jest – każdy widzi i kilometry papieru już na ten temat zapisano.

Ale w czasie takiej totalnej wojny najgorzej mają ci, co z żadnym z plemion nie czują się mocniej związani. W wojnie totalnej nie da się być neutralnym – bo obie strony uznają cię za wroga.

Zdarza mi się brać udział w dyskusjach na forach internetowych (tak, wiem, to błąd – tysiąc razy obiecywałem sobie, że to ostatni raz, ale wciąż zdarza się, że się nie mogę powstrzymać i coś skomentuję). Z zasady nikogo nie obrażam (choć bywam nieco złośliwy…) , staram się rzeczowo argumentować, być racjonalnym, uzasadniać swoje opinie. I co? I niestety, jako osoba o poglądach centrowych dostaję po głowie… z obu stron.

Kiedy sprzeciwiam się nacjonalizmowi, brzydzę się antysemityzmem i rasizmem, uważam że każdy człowiek ma prawo do szacunku niezależnie od swojego pochodzenia / wyznania / stanu zdrowia / poglądów etc. – natychmiast znajdzie się jakiś idiota, który nawymyśla mi od lewaków.

Kiedy piszę że jestem przeciwny liberalizacji aborcji i nie przemawia do mnie idea legalizacji związków jednopłciowych, albo że zabieranie ludziom ich własności poza sytuacjami ekstremalnymi jest złodziejstwem – natychmiast znajduje się inny idiota, który wyzywa mnie od faszystów albo (w najlepszym razie) od „korwinistów”.

Nie podoba mi się agresja kiboli, nie akceptuję wyrażania patriotyzmu przez poniżanie innych nacji, wytykam nieścisłości i brak logiki w kolejnych jedynie słusznych tezach na temat „zamachu w Smoleńsku” – więc natychmiast staję się lemingiem, POpaprańcem, pieskiem Tuska i Putina, zdrajcą Ojczyzny.

Ale kiedy w chwilę później protestuję przeciwko nazywaniu każdego księdza pedofilem, mówię że pornografia to poniżanie ludzkiej godności, nie podoba mi się że wieloletni członek PZPR nazywa Kościół „okupantem” – pstryk! I już jestem PiSdzielcem, moherem, ciemnym bucem z głębokiego średniowiecza.

A im mniej „dyskutanci” mają argumentów, tym grubsze padają obelgi i inwektywy.

I wszyscy mi wmawiają, że „albo-albo”. Że albo muszę poprzeć jednych – albo drugich. Że nie mogę być Polakiem, patriotą (i katolikiem) nie wierząc w zamach w Smoleńsku i nie maszerując w Marszu Niepodległości u boku oenerowców i wszechpolaków, sprzeciwiając się lewactwu. Że nie mogę być człowiekiem otwartym i światłym, jeśli nie uznaję aborcji za podstawowe prawo człowieka, nie krytykuję Kościoła i nie idę w kontrmanifestacji blokującej faszystów. 

A ja – wybaczcie – mam im wszystkim ochotę zacytować wieszcza (tak, wiem to brutalne – ale kurczę, jakże celne…). Bo to nieprawda: nie muszę. Nie muszę być ani po jednej stronie, ani po drugiej. I to że nie jestem po jednej, naprawdę nie znaczy, że automatycznie jestem po drugiej.

No, to sobie pogadałem. Dobrze, że mój sweet blogasek nie należy do ekstremalnie popularnych, bo pewnie zaraz w komentarzach można by zobaczyć bolesne potwierdzenie tego, com wyżej napisał…

 

 

O Wzroście i Głowach

– Tatusiu, a wies dlacego Tadzik jest ode mnie wyzsy? – pyta Pucek Bardzo Poważnym Głosem.

– No, dlaczego? – nadstawiam uszu zaintrygowany. (Obiektywnie Tadzik – młodszy o Pucka o miesiąc i trzy dni – jest wyższy po prostu dlatego, że ma takie a nie inne geny: tata Tadzika jest ode mnie wyższy o jakieś dwie głowy, czy coś koło tego…).

– Bo widzis, on ma taką dziubatą  głowę – wzdycha Pucek. – A ja mam taką bardziej kulatą. I to dlatego.

Jak mogłem na to nie wpaść… 

Chwila Oddechu, Chwila Biur(w)okracji

Wizyta kwalifikacyjna przebiegła sprawnie… Nieco mniej sprawnie przebiegło czekanie na nią, na które poświęciliśmy dobre półtorej godziny. Ale to na szczęście jednorazowa przyjemność. (Swoją drogą: czy naprawdę każda placówka medyczna musi zaczynać od początku, zakładając nowemu pacjentowi kartę, zadając pięćset pytań o pesel, przebieg choroby i tysiąc innych spraw? Czy w epoce Internetu naprawdę nie dałoby się założyć karty pacjenta „w systemie”, gdzieś on–line, i korzystać z niej w każdej placówce, w której pacjent się leczy? Ileż to by czasu oszczędziło – nie tylko pacjentom przecież…).

26. marca – w sam Wielki Wtorek – mamy pierwszą wizytę w celu „ustawienia” naświetlań. Szczegółowe badania, tomografia, „modelarnia” gdzie zaznaczają punkty do celowania… A od 8. kwietnia zaczynamy cztery tygodnie naświetlań. Dlaczego dopiero za miesiąc? Tak ma być – potwierdziła to nasza Pani Doktor, a do niej mamy pełne zaufanie. Podobno naświetlania powinny się zaczynać od 5 do 12 tygodni po operacji – więc trafiamy dokładnie w środek tego przedziału.

A to oznacza, że przez najbliższy miesiąc możemy odpocząć od leczenia, szpitali i codziennych wypraw do stolicy.

***

Teraz jeszcze tylko ZUS… No bo przecież jak donosiłem kolejne zwolnienia, to żadna z miłych skądinąd pań nie raczyła mi powiedzieć, że na zwolnieniu lekarskim można być tylko 182 dni. A potem? A potem, jak się jeszcze nie skończyło leczenia, to trzeba złożyć w ZUS podanie o „zasiłek rehabilitacyjny”. No i OK – tyle, że od złożenia podania do wezwania do lekarza orzecznika może minąć do 30 dni, a potem do wydania decyzji – drugie tyle.

A zwolnienie M. kończy się 25. marca. Co oznacza, że jak złożymy papierki w tym tygodniu, to orzeczenie możemy dostać np. za półtora miesiąca. A w tym czasie M. musi oczywiście płacić pełne składki ZUS.

– Proszę pana, przecież to podanie trzeba było złożyć już miesiąc temu, jak były cztery miesiące zwolnienia, a wiadomo było że to nie koniec! – powiedziała pani ze szczerą troską w głosie.

Niestety nie umiała mi powiedzieć, dlaczego nikt nie raczył nas o tym poinformować wcześniej. A przecież wszystkie kolejne zwolnienia składałem osobiście w lokalnym oddziale ZUS, a przecież kolejne przyjmujące je panie widziały w systemie, że zwolnienie jest kontynuowane od końca września…

No żesz…

(O tym, że aby w ogóle złożyć to podanie trzeba wypełnić kilogram makulatury i dołączyć dokumenty leczenia – „oryginały albo kopie potwierdzone przez lekarza” – to już nawet nie piszę. Bo i po co – przecież wiadomo. W ramach działań proekologicznych pójdzie kolejna ryza papieru. A co tam.)

Dalej. Ale może już Bliżej, niż Dalej?

Dziś byliśmy wreszcie u naszej Pani Doktor, która wróciła z urlopu. Pani Doktor to po prostu skała i oparcie: wystarczył kwadrans rozmowy, żeby M. się nieco uspokoiła. „Przecież od początku się tego spodziewaliśmy” – powiedziała tym swoim spokojnym, ułożonym głosem. „Guz był wieloogniskowy, więc nawet gdyby węzły były czyste, to i tak nie odważyłabym się puścić pani bez naświetlań. Oczywiście, wolelibyśmy żeby nowotworu w węzłach nie było – ale to od początku było bardzo mało prawdopodobne. Gdyby zajęte było powyżej dziesięciu węzłów, to byłoby dużo gorzej. A tak – gwarancji na razie nie ma, ale dramatu też.”

Wypisała skierowanie, odpowiedziała na wszystkie możliwe pytania (i kilka mniej możliwych też…), doradziła co i gdzie. Powiedziała że o długości naświetlań zadecyduje lekarz na Wawelskiej (w „naszym” szpitalu akurat naświetlań się nie robi…), ale najprawdopodobniej będzie to od czterech do sześciu tygodni. A po zakończeniu naświetlań mamy się zgłosić do niej i wtedy zadecydujemy, co dalej. A jakbyśmy w trakcie naświetlań mieli jakieś wątpliwości – to mamy dzwonić. Tak po prostu. Na komórkę.

Od razu pojechaliśmy na Wawelską, żeby się zapisać. Jutro mamy wizytę „kwalifikacyjną”, wtedy dowiemy się kiedy zaczynamy (ale raczej nie wcześniej, niż za dwa tygodnie). Pierwsza wizyta może potrwać dwie – trzy godziny, bo trzeba będzie zrobić wszystkie badania łącznie z tomografią. Ale kolejne – kwadrans, maksimum dwadzieścia minut łącznie z rozbieraniem i ubieraniem.

Damy radę. Bob Budowniczy zawsze da radę…

***

A jeszcze z kronikarskiego obowiązku: od niedzieli mamy w domu najprawdziwszego nastolatka. Pietruszka miał jedenaste (!) urodziny. Kocia Twarz, jak ten czas leci…

Jedenaście lat temu 3. marca też wypadł w niedzielę. Wróciłem do domu o siódmej rano, po dwóch nocach bez snu (Pietruszka zaczął się był wpraszać na świat w piątek w nocy, ale potem mu przeszło – i ostatecznie raczył się objawić dopiero w niedzielę, półtorej godziny po północy). Byłem nieprzytomny i tak zmęczony, że mimo całych emocji padłem na łóżko i zasnąłem w minutę. Ale nie dane mi było się wyspać – już o jedenastej obudziła mnie telefonem Taka Jedna Znajoma, która Absolutnie Koniecznie musiała dopytać „czy to już i w ogóle co i jak”. Myślałem, że ją zabiję – tylko nie wiedziałem, jak to zrobić przez telefon.

No i proszę – jedenaście lat minęło…

W niedzielę przeżyliśmy (to stosowne określenie) Najazd Hunów, dla niepoznaki nazwany Urodzinami. No i mamy nastolatka. Już się boję…