Mruczanka – samokrytyka

 

No tak. I wyszło, że Puchatek to bałwan :))))))

No, nie da się ukryć, bałwan śniegowy. Dobrze, że mróz złapał, to się może ze wstydu chociaż nie rozpuści.

No bo Mattka wpisała komentarz dla jaj (bez niezpodzianki). A Puchatek wziął na serio. I jeszcze się tłumaczył jak kretyn.

Jak w ogóle Puchatek mógł pomyśleć, że osoba pisząca tak dobrą polszczyzną, już nie mówiąc o tym, że artystka, a więc wrażliwa na piękno wszelakie, może na serio lubić takie badziewie?

Puchatek zatem odszczekuje:

DO WSZYSTKICH CZYTAJĄCYCH TEGO BLOGA!!!

Mattka jest normalna! I „Ich Truje” nie cierpi tak samo, jak Puchatek!!!!

Hau hau hau hau !!!!!

Czy do wszystkich doszło?…

Na swoje usprawiedliwienie mam tylko dwie rzeczy:

– godzinę, o której powstał wpis (sami zobaczcie, po całym dniu siedzenia nad tłumaczeniem…)

– oraz wyjątkowo wredną anginę z gorączką i innymi atrakcjami.

Słowo honoru, że normalnie myślę nieco szybciej…

:)))))))))

Puchatek Śniegowy Z Trzech Kul Z Nosem Z Marchewki.

Mruczanki antyspołecznej oddźwięki

 

Mattka POlka mnie skomentowała – i głupio mi się zrobiło. A zatem.

 

Mattko kochana! Napisałaś pod moim wyżalaniem się:

 

 

>mattkapolka

 

>2005/01/26 21:51:14

 

>Ojejejej! Kupuję Ich Truje! O, jak mi sie podoba!!!

 

 

Ależ Mattko, żem nie chciał broń Boże gustów Twoich urażać. Ja nie znoszę, ale jak wiadomo „de gustibus non disputandum est…”

 

Ale mnie szło o co innego. O to, że Ich Truje to czysta komercja (podobnie jak seriale etc.) – więc nie widzę żadnego dobrego powodu, żeby na produkcję takich rzeczy szły pieniądze z abonamentu – który powinien być przeznaczony na „misję” TVP. Na dobry teatr, na publicystykę, na rzetelne programy informacyjne, na programy edukacyjne i bajki dla dzieci właśnie.

 

Jeśli przed koncertem wyżej wymienionych idzie informacja, że „koncert sponsoruje forma X, producent czekogolwiekbądź” – to wszystko jest w porządku. To ja wtedy szczerze TVP pochwalę, że dobrze gospodarzy, bo dobrze wykorzystuje potencjał reklamowy tego zjawiska.

 

Natomiast jeśli taki anons idzie przed dobranocką… Albo prognozą pogody… Albo – jak w 2002 r. – przed transmisją z papieskiej mszy na krakowskich Błoniach… – to uważam, że jest to DZIKA GRANDA, bo co jak co, ale te rzeczy powinny być finansowane z naszych abonamentów. Jeśli nie są – jeśli dobranockę dla mojego dziecka sponsoruje firma X, a papieską mszę firma Y – to nie widzę ŻADNEGO DOBREGO POWODU, żeby ten abonament płacić.

 

A oddzielną sprawą – i to mnie do szału doprowadza – jest, jakem napisał, robienie mnie w jajo bez niespodzianki. To, że słyszę „abonament idzie na bajki dla Twojego dziecka”, a przed bajką słyszę, że finansuje ją zupełnie kto inny.

 

 

Nie gniewasz się?

 

J

 

Puchatek

Mruczanka antyspołeczna

 

Tak, Puchatek jest dziś w antyspołecznym nastroju. Puchatek – legalista będzie dziś wzywał do przestępstwa. No, prawie wzywał.

Siedzi sobie Puchatek i ogląda Panoramę czy inne Wiadomości. Po programie informacyjnym – pogoda. A Puchatek ma anginę, a w piątek musi do Warszawy jechać, więc go pogoda (na piątek…) interesuje. Przed pogodą jednakowoż – reklamy. A przed reklamą – autoreklama TVP. Z serii do znudzenia powtarzanej ostatnio, jak to dobrze i błogo płacić ten podatek z irracjonalnych przyczyn zwany „abonamentem”, niezgodny zresztą (co stwierdził jakiś czas temu Trybunał Konstytucyjny) z Konstytucją.

Kolejne autoreklamówki pokazują uśmiechniętych, zadowolonych ludzi, którzy „są współproducentami swoich ulubionych programów” – bo płacą rzeczony podatek.

I dziś Puchatka szlag trafił. Bo dziś pokazywano panią Annę Jakąś -Tam, która jest świetną mamą, a przy tym – współproducentem ulubionego programu swoich dzieci, czyli Wieczorynki (czyli dobranocki tak zwanej). Bo dzieci lubią bajki, więc ona płaci abonament, żeby dzieci mogły tę bajke oglądać.

Urocze, nieprawdaż? Chwyta za serce… To znaczy – chwytałoby, gdyby nie fakt, że Puchatek ostatnio wieczorynki regularnie ogląda z Pietruszką (ach, ten listonosz Pat i jego czerrrrwona furgonetka…). I Puchatek wie – bo widzi to codziennie – że „na Wieczorynkę zaprasza producent Kinder-Niespodzianki”, czy jakiego tam innego słodko-plastikowego szaleństwa.

I Puchatek się czuje robiony w konia (żeby nie powiedzieć, że w jajo bez niespodzianki). Bo tu mu mówią, że abonament sie płaci, żeby bajka była, a tu się dowiaduje, że bajka, owszem, finansowana jest przez producenta rzeczonych jaj.

To na co – przepraszam – idzie ten abonament w końcu? Może na tysięc czterysta dziewięćdziesiąty drugi odcinek „M jak miłość” albo innego wybitnego serialu? Albo na rewelacyjne gale piosenki biesiadnej typu „tour de Maryla” albo inne „Ich Truje”?

Bo jeśli tak – to Puchatek przeprasza, ale odmawia dalszej współpracy.

Ot, co.

P.

Mruczanka (około)szkocka (???)

Jak donosi CNN znany amerykański aktor Christian Slater (znamy, znamy…) został zaatakowany nożem przez jakiegoś świra. Aktor wychodził właśnie z teatru na West Endzie w Londynie, gdzie grał w „Locie nad kukułczym gniazdem”, kiedy rzeczony świr rzucił się z rzeczonym nożem. Na szczęście aktor (jak to aktor, a ZWŁASZCZA jak to amerykański-bardzo-znany-i-popularny-aktor) miał ochroniarza. No i ten ochroniarz rzeczony nóż rzeczonemu świrowi zabrał, płacąc za to jedynie rozciętym rękawem koszuli.

Dlaczego o tym piszę? Otóż dlatego, że CNN podało to jako „News Alert” ze… Szkocji.

O ile mnie nie myli znajomość geografii i własna pamięć (nierewelacyjna, co prawda…) – Londyn w Szkocji nie leży. I – mimo usilnych starań Williama Wallace’a, zwanego Braveheart – nigdy nie leżał.

Choć oczywiście Szkoci nie miliby nic przeciwko temu. Stolica w Edynburgu, a Londyn jako odległa prowincja… Coś jest w tym obrazku 😉

Była taka scena w którymś z filmów z Seanem Connerym, który grał policjanta. Ktoś go pyta „Are You from Stotland Yard?” (Czy jest pan ze Scotland Yardu – siedziby brytyjskiej policji, czyli czy jest pan gliną…). Na co Connery – detektyw odpowiada (z tym swoim twardym, szkockim „r”): „No, I’m from Scotland’s backyard…” (Nie, jestem prowincjuszem ze Szkocji).

🙂

Puchatek.

Mruczanka telekomunikacyjna – c.d.

 

Ha. Zadzownił dziś do Puchatka pan  monter (ale jakiś inny, bo oczy puchatkowej wyobraźni berecika ani peta się nie dopatrzyły, a dykcja takoż była lepsza) i oznajmił, że „właśnie skrosował łącze” (cokolwiek by to miało oznaczać) i że już można podłączyć Neostradę.

Zaraz potem zadzowniła miła pani z TP SA i powiedziała, żeby Puchatek się wybrał do Telepunktu i zamówił, ale… we wtorek, bo wtedy już na pewno „będzie wprowadzona zmiana w systemie”.

No tak, Matrix musi mieć czas, żeby się przebudować 😉

Ano, to do wtorku, Telekompromitacjo…

🙂 Puchatek

Mruczanka telekomunikacyjna

 

No, to dzisiaj będzie weselej – choć to taki śmiech ponury w gruncie rzeczy. Chodzi o Naszą Najukochańszą TP SA – czyli każdy już wie, czego się może spodziewać.

 

Boje z Telekompromitacją Puchatek toczy od zawsze – zapewne podobnie, jak większość Szanownych Czytelników. Trochę naprawdę dobrych opowieści można by tu przytoczyć – pewnie i na to czas będzie. Tym razem jedna – za to z morałem i drugą puentą J.

 

Niedługo będzie już trzy lata, jak się Puchatek z M. i dwumiesięcznym wówczas Pietruszką wyprowadził z Warszawy i zamieszkał w powiatowym mieście G. (30 tysięcy mieszkańców, 30 kilometrów od Pałacu Kultury). No i zaczęły się boje. Najpierw o założenie telefonu. Udało się już po trzech tygodniach. Potem – o zamianę trzeszczącej radiolinii na „zwykły” kabel. Też się udało – po pół roku.

 

I tu niestety wyszła na jaw obrzydliwa natura Puchatka, który jest całkiem jak ta kura, co to jej grzędę dali, a ona chce wyżej. Zamiast więc siedzieć na odwłoku i tworzyć poemat pochwalny na część Najlepszego Z Teleoperatorów (koniecznie wyrafinowanym jedenastozgłoskowcem), Puchatek wymyślił sobie, że jeszcze by chciał mieć dostęp do Internetu. A co.

 

A że Puchatek w domku (malutkim) mieszka, a nie w bloku, to na żadną kablówkę czy inne takie szans nie miał. Pozostało zatem pogłębianie toksycznego związku z TP SA. Złożył Puchatek podanie o Neostradę. Poczekał Puchatek swoje. Dostał odpowiedź, że „…w chwili obecnej (zwróćcie, proszę, uwagę na język; napisanie zwyczajnego „teraz” byłoby poniżej godności Szacownej Firmy…) nie ma możliwości… bo centrala nie taka… ale w najbliższym czasie…” – i że się ma Puchatek dowiadywać.

 

No to się Puchatek dowiadywał. „Najbliższy czas” jeszcze nie nadszedł. Od dwóch i pół roku trwa „chwila obecna”. To znaczy tu trwa, u Puchatka, na ulicy K. – bo bliżej centrum miasteczka (czyli jakieś półtora kilometra na północ) Neostrada jak najbardziej jest.

 

A że Puchatek zaczął pracować w domu – to nagle dostęp do wyżej wymienionej fanaberii zaczął być sprawą palącą. Oczywiście – pozostawał modem (@#$ *&^ ##$& !!!), ale jak wiadomo to nie jest rozwiązanie.

 

No to zaczął Puchatek drążyć. Słał kolejne pisma, naciskał, marudził. Zaproponował nawet, żeby mu podłączyli drugą linię (z perfidnym zamiarem zrezygnowania z pierwszej), tylko taką z innej centrali, żeby… wiadomo. „Niestety, w chwili obecnej (!!!) nie mamy możliwości… brak wolnych numerów… proszę się dowiadywać…”.

 

No i szlag Puchatka trafił. No i wysmażył Puchatek list do Telekompromitacji. List ociekał jadem, złośliwością i ironią. Ale – rzecz prosta, żeby nikt nie miał wątpliwości – napisany był kulturalnie i na poziomie.

 

I wpadł Puchatek na dziki pomysł, żeby wysłać list nie tylko do właściwego Działu Olewania Klienta, ale do Rzecznika Prasowego TP SA – którego adres miał z czasów pracy w Jednej Dużej Gazecie.

 

Minęły trzy tygodnie. Najpierw przyszedł e-mail, w którym jakaś miła pani z Telekompromitacji zaproponowała, że „dopóki nie ma możliwości”, która oczywiście będzie „w najbliższym czasie”, można sobie wykupić fantastyczny pakiet tańszego korzystania z Internetu przez modem. 100 godzin miesięcznie. Za jedyne (bodajże) 160 zł. Puchatek w mailu zwrotnym (grzecznym oczywiście i kulturalnym nadzwyczaj) propozycję był wyśmiał. I już chciał o sprawie zapomnieć… ale mu nie dali.

 

Bo następnego dnia zadzwoniła do Puchatka inna pani (a może ta sama, bo zgodnie z panującym w Telekompromitacji zwyczajem nie przedstawiła się). I zapytała, czy Puchatek pamięta (a jakże!), że składał podanie o druga linię… I czy Puchatkowi to właściwie chodzi o DRUGĄ linię, czy po prostu o Neostradę… A, tylko o Neostradę? To my sprawdzimy, bo może będzie możliwe przełączenie łącza („przełączyć łącze” – tekst miesiąca!) bez zmiany numeru i zakładania nowej linii. Że przyjdzie monter i „sprawdzi możliwości techniczne”. Bo Puchatek składał podanie w grudniu, i wtedy rzeczywiście nie było możliwości, ale teraz jest już STYCZEŃ (podkreśliła pani), więc MOŻE COŚ SIĘ ZMIENIŁO.

 

Morał: jedyną metodą na TP SA jest bycie BARDZIEJ upierdliwym niż ta instytucja. A Puchatek – jak mu zależy – potrafi być mistrzem świata w dziedzinie upierdliwości – dzwonić, mailować i słać listy TRZY RAZY W TYGODNIU, do skutku.

 

Puenta druga: Pan monter przyszedł. Niezależnie od tego, że miła pani wzięła od Puchatka jeszcze numer komórkowy (żeby monter mógł się umówić) – przyszedł oczywiście wtedy, kiedy Puchatek poszedł na zakupy. M. wpuściła pana montera, poczym zadzwoniła do Puchatka i dała panu monterowi słuchawkę.

 

I – po wszystkich przejściach i sympatycznym telefonie miłej pani – Puchatek usłyszał w słuchawce głos sugerujący osobnika w berecie z antenką i z petem w kąciku ust (to akurat mało prawdopodobne, bo M. by go do domu nie wpuściła…). Głos zadał Bardzo Konkretne Pytanie (transkrypcja fonetyczna):

 

– Panie, bo ja to nie wim, bo mię kazaly sprawdzić… To właściwie co pan tu chciał, drugi telefon… Czy te Neostrade… Czy co… Bo ja nie wim, co ja mam sprawdzać…

 

I w tym momencie Puchatek umarł ze śmiechu. RIP.

 

 

Mruczanka P.S.

 

 

Muszę dodać małe post scriptum do poprzedniej mruczanki. Zadano mi bowiem pytanie ważkie…

 

 

Pytanie brzmiało:

 

Jaką matką jest Panna J., opisana przeze mnie powyżej (a w zasadzie – poniżej, biorąc pod uwagę specyficzną logikę blogowych wpisów)?

 

 

Tak sobie myślę, że to pytanie mogłoby „wyjaśnić” całą sprawę. No bo gdyby okazało się, że Panna J. jest naprawdę dobrą matką, że dba o dzieci, że je kocha, że się stara – to łatwiej byłoby podjąć decyzję. „No dobrze, jest jaka jest, ale dzieci kocha, troszczy się…”.

 

 

Nic z tych rzeczy.

 

 

Panna J. jest fatalną matką. Na córki się drze, szlaja się po nocy, zostawiając je same w domu, potrafi w złości wrzasnąć do czteroletniej córki (która na przykład przewróciła szklankę z herbatą) „CO ROBISZ TY K…”

 

O tym, że przyprowadza do jednopokojowego mieszkania kolejnych „wujków” jużem pisał.

Z drugiej strony – nie jest (to moje, absolutnie subiektywne odczucie…) matką aż tak złą, żeby uznać oddanie dzieci do domu dziecka za „mniejsze zło”. Małe bite nie są, brudne nie chodzą, głodne też nie, Panna J. na spacer z nimi wychodzi, nawet się jakoś nimi zajmuje… Kto widział kiedykolwiek, jak wygląda życie dzieci w domu dziecka – zrozumie, że to jednak (w tym, konkretnym wypadku) nie jest „mniejsze zło”.

 

Panna J. rzeczywiście – wszystko na to wskazuje – „wpadła” w wieku jakichś 19 lat, „szczęśliwy tatuś” zapewne zawinął się szybciej, niż ona zorientowała się, że została sama z dwoma „problemami”.

 

Z drugiej strony (która to już „druga strona”?…) – to nie jest tak, że czuję do niej sympatię. Współczucie – owszem (choć bardziej w stosunku do tych maluchów, jej jest mi żal bardziej „racjonalnie”). Jest naprawdę głupią pindą (pardon raz jeszcze). Człowiekiem z gatunku, o którym pisał Tyrmand, że „…nie zrozumie i nie zmieni się, dopóki nie dostanie w mordę”. Powiem szczerze – może zmienicie o mnie zdanie – że gdyby nie te dwie pyzy, to bym się nawet nad tą sytuacją nie zastanowił, tylko uznał, że Pannę J. trzeba wywalić na zbitą buzię. Bo to jednak – podkreślam, podkreślam! – nie ona jest „ofiarą” w tym konflikcie. „Ofiarami” są zdecydowanie pozostali mieszkańcy korytarza.

 

Pielęgniarka, która wraca wykończona po dyżurze, a potem usiłuje jeszcze uczyć się na jakichś podyplomowych studiach – i nie może, bo głupia siksa puszcza na pełny regulator jakieś techno…

 

Pan P., człowiek prosty, ale uczciwy, który wreszcie poukładał sobie życie, nie pali, nie pije, oszczędza każdy gorsz, żeby córkę (która mogłaby być jego wnuczką…) móc posyłać do dobrej szkoły „…bo dziś, panie Puchatku, to wykształcenie jest bardzo ważne przecież…”

 

Staruszka Numer Dwa, która chciałaby w spokoju sobie gazetkę poczytać, a tu hałas i wrzask, że aż jej ukochany kot chowa się pod łóżko i nie chce wyjść…

 

Dobrze, że przynajmniej Najstarsza Staruszka się nie przejmuje – słuch już nie ten, więc hałas jej nie przeszkadza, a z domu prawie nie wchodzi.

 

 

Bo widzicie – właśnie o to mi chodzi, że to jest sytuacja jak z sennego koszmaru. Że NIE MA prostych rozwiązań i odpowiedzi. NIE MA dobrego wyjścia.

 

 

Dla tych dzieci niewątpliwie lepiej byłoby, żeby Panna J. została na tym korytarzu. Pozostałe dramatis personae niewątpliwie zyskały by na jej zniknięciu z ich małego świata.

 

A sama Panna J.? Co dla niej byłoby lepsze? Pojęcia nie mam.

 

Puchatek.

Mruczanka niesymaptyczna

 

Obiecałem Wam historyjkę niezbyt miłą. I taka też będzie – ale prawdziwa absolutnie, reczę.

Miejsce akcji: centrum Warszawy, niedaleko Placu Zbawiciela. Czyli, można powiedzieć, miejsce dosyć eleganckie. Ale czasami pozory mylą – w starych kamienicach przy Nowowiejskiej bywają enklawy zamożne, ale bywają też biedne czynszówki.

No i taka własnie biedna czynszówka. Piąte piętro. Mieszkania, które kiedyś – tuż po wojnie – budowano w systemie „hotelowym”, bo przecież Przodujący Ustrój nie był aż tak przodujący, żeby zaraz każdy musiał mieć własną łazienkę… Czyli mamy sytuację następującą:

Na piętrze jest sześć maleńkich mieszkań. Największe ma nawet bodaj 35 metrów (ale to wciąż jeden pokój, z kuchenką w przejściu i mikroskopiją łazienką). Najmniejsze – chyba ze 14. Mieszkania są w jednym korytarzu, mają wspólne drzwi „od windy”, w korytarzu są dwa pomieszczenia „wspólne” (kiedyś była to łazienka i pralnia, dziś – po prostu dwa składziki).

Jedno mieskzanie zajmuje staruszka – 97 lat, mieszka z opiekunką. Obie spokojne, nie wadzą nikomu. Przez ścianę – młoda pielęgniarka. Dwie klitki zajmuje pan P. – mężczyzna koło sześćdziesiątki, który późno się ożenił, ma czterdziestoletnią żonę i siedmioletnią córkę. Piąte mieszkanie – jeszcze jedna „nieco młodsza” staruszka. Szóste…

No właśnie. Do szóstego mieszkania – którego lokatorka zmarła jakiś czas temu – wprowadziła sie Panna J. Panna J. ma jakieś 23 – 24 lata i jest typową imprezową panienką. Muzyka na full do drugiej w nocy – normalka. Panowie przychodzący codziennie (codziennie inny pan, znaczy). Niegrzeczna. Wulgarna. Chamska. Pana P. zwymyślała od najgorszych, kiedy zapytał ją, czy mogłaby wpisać się na listę dyżurów do sprzatania korytarza. Od najstarszej staruszki usiłowała wyłudzić jakieś pieniądze. Trzaska drzwiami. Wystawia śmieci za próg i „zapomina” ich wynieść – śmierdzą na korytarzu tak długo, aż ktoś z pozostałych nie wytrzyma i wyniesie.

Panna J. dostała mieszkanie (?) jako komunalne. O obniżonym stanadardzie. Bo z poprzedniego miejsca zamieszkania ją wykwaterowano po procesie o zakłócanie porządku (patrz wyżej). Tu robi to samo. Zachowuje się tak, jakby CHCIAŁA, żeby ją wyrzucono. Jakby cały świat był jej wrogiem. „No, donieście na mnie. Wytoczcie mi proces. P… was”.

No i skarżą, wzywają policję, policja przychodzi, admnistracja się wścieka, grożą Pannie J. wyrzuceniem, tylko że nie bardzo jest dokąd ją wyrzucić. No waśnie – bo dochodzę powoli do głównej atrakcji tego tekstu.

Panny J. nie można wykwaterować „na gorsze” – może nawet „gorsze” by się znalazło, ale Panna J. ma… dwoje dzieci.

Starsza dziewczynka ma na oko jakieś pięć lat. Młodsza – dwa, dwa i pół.

Co, ojciec? Jaki ojciec?

Bywam w tym korytarzu co najmniej raz w tygodniu, Odwiedzam tę najstarszą staruszkę, która kiedyś – dawno, dawno temu… – była moją nianią. Przyglądam się Pannie J., a raczej całej historii. Szlag mnie trafia, jak widzę chamowatą pindę (pardon), która traktuje wszystkich dookoła jak frajerów. Parę razy byem na granicy dania jej po buzi (no, może nie dosłownie).

Ale tydzień temu przyszedł do mnie pan P. Powiedział, że składają w Radzie Narodowej (czy gdziekolwiek, nie pomnę) wniosek o wyrzucenie Panny J. z ich korytarza. Że ona niszczy porządnych ludzi, którzy tu mieszkają. Że dosyć. Że tak dłużej być nie może. I tak dalej. I żebym ja – jako „stały bywalec” tego korytarza – także zgodził się zeznawać i opisać, co widziałem.

A ja nie wiem, co robić.

Bo z jednej strony – pan P. ma absolutną rację.

A z drugiej – zastanawiam się, co się stanie z tymi dziećmi, jeśli Pannę J. wykwaterują gdzieś do zagrzybionego slumsu na Dudziarskiej. Albo do noclegowni. Bo tu jest przynajmniej sucho, ciepło i czysto. Bo jest bieżąca woda. Bo jest biednie, ale normalnie.

Na Boga, co te dzieci mają wspólnego z tą cała sytuacją? Czy w ogóle jest jakieś rozwiązanie? Nie ma.

Jeśli Panna J. zostanie – będzie dalej dręczyć wszystkich dookoła.

Jeśli ją wyrzucą – dwie małe dziewczynki bądą błąkać się po jakichś melinach i norach.

Jeśli dzieci trafią do domu dziecka…

Nic nie jest tak proste, jak się wydaje. Nie, nie podpiszę się. Nie będę zeznawał.

Tylko, do cholery, co to zmieni?

Puchatek

Mruczanka – zajawka…

Dziś bardzo późno kończę pracę. Ale jutro postaram się Wam opowiedzieć historyjkę, która mnie poruszyła. O tym, że nic nie jest tak proste, jak się wydaje…

…A w Szkocji i Irlandii podobno powodzie jakieś… Nawałnice… Jakieś miejscowości pod wodą… Jakieś ofiary nawet…

Jak się czegoś więcej dowiem – napiszę. Na razie wiem tyle:

http://www.cnn.com/2005/WEATHER/01/12/britain.storm/index.html

Mruczanka w szkocką kratę – 3 (albo 4?)

 

 

Ano, to dalej w Szkocję.

 

A właściwie – to dziś trochę bliżej, niż dalej.

 

Niedaleko Stirling (o Stirling już coś pisałem), kilkanaście mil na zachód leży maleńka wioska Buchlyvie. Kilka mil od niej, nie zaznaczone na żadnej chyba ogólnodostępnej mapie, leży St. Patrick.

 

St. Patrick nie jest miejscowością. To taki twór administracyjny w zasadzie (od II Wojny Światowej) w Polsce nie znany: „manor”, czyli rezydencja ziemska, posiadłość…

 

St. Patrick Manor był kiedyś posiadłością jakiegoś bogatego Szkota (szczegółów nie pomnę). Od jakichś czterdziestu lat należy do irlandzkiego zgromadzenia zakonnego Ojców z Kiltegan.

 

Kiltegan Fathers to misjonarze Afryki. A St. Patrick to ich dom wypoczynkowy i formacyjny. Po kilku latach w potwornie trudnym (dla Europejczyka) klimacie afrykańskim, organizmy większości misjonarzy odmawiają współpracy. Wtedy władze zgromadzenia wysyłają ich na roczne wakacje – właśnie do St. Patrick.

 

Bo Szkocja ma niezwykle łagodny klimat. Łagodniejszy niż Irlandia. Zimy są tu lekkie, lata – niezbyt upalne. Organizm Europejczyka lubi takie klimaty J

 

Pierwszy raz trafiliśmydo St. Patrick jeszcze w 1994 r., podczas naszego pierwszego pobytu w Szkocji (to był rok, kiedy poznałem M., ale na wyprawie wakacyjnej byłem jeszcze z innymi przyjaciółmi).

 

No więc staliśmy sobie, trzy sieroty, na jakiejś drodze niedaleko Glasgow, i przez kilka godzin nikt nas nie chciał stamtąd zabrać. Aż w końcu zatrzymał się bardzo sympatyczny starszy pan o wyglądzie starego, szacownego lekarza, który okazał się być… ogrodnikiem (zawód na Wyspach Brytyjskich chyba równie poważany…). Ogrodnikiem w St. Patrick właśnie. Zawiózł nas tam, a gościnni misjonarze pozwolili nam – zamiast rozbijać namiot – rozłożyć się w „domku bilardowym”, czyli niewielkim pawilonie w parku obok domu.

 

Kiedy przyjechaliśmy do St. Patrick pięć lat później – było jeszcze przyjemniej, bo kiedy księża dowiedzieli się, że jesteśmy właśnie z M. w naszej podróży poślubnej – stanowczo stwierdzili, że nie ma mowy o żadnym namiocie i oddali nam do dyspozycji na kilka dni jeden z gościnnych pokoi. Z kominkiem, angielskimi tapetami na ścianach i taaaaaakim łożem, że można się było na nim w chowanego bawić J.

 

Okolice St. Patrick są urocze. Niedaleko leży Aberfoyle, przepiękne miasteczko z największą chyba w całej Szkocji ilością zakładów robiących różne cuda z wełny (najlepszej na świecie, szkockiej wełny oczywiście!). Pół dnia drogi przez cudowne, górskie wrzosowiska – i można dojść do Callander, miejsca związanego z historią szkockiego Janosika, czyli Rob-Roya MacGregora. O Aberfoyle, Callander i szlaku przez The Trossachs jeszcze Wam kiedyś wspomnę, bo warto.

 

Ale teraz – kilka słów o samym St. Patrick. A konkretnie – o domu.

 

Dom… To słowo nie oddaje klimatu starych brytyjskich posiadłości. Wyobraźcie sobie piękny, wiktoriański pałacyk (w zasadzie tak by to trzeba nazwać…), otoczony starym parkiem i polami. Kiedy wchodzicie przez główne drzwi – stajecie w ogromnym hallu, który samą atmosferą przytłacza każdego miłośnika brytyjskiego klimatu.

 

Cały hall – wielkości sporego mieszkania – wyłożony jest drewnianymi, rzeźbionymi ozdobami. Ciemne, dębowe drewno pnie się niemal od podłóg (też dębowych) po sufity. Na wprost zaczynają się schody na piętro – drewniane balustradki, tralki jak ze starych angielskich filmów. A po prawej stronie hallu – kominek. Przed kominkiem kuta kratka, a samo palenisko takiej wielkości, że można by na nim upiec nie prosiaka, ale wołu. Jak wytłumaczył nam jeden z księży – jeszcze czterdzieści lat temu, kiedy nie było centralnego ogrzewania, w tym kominku paliło się od października do początku marca niemal bez przerwy.

 

Każdy pokój oczywiście ma własny niewielki kominek, umywalkę z obowiązkowo dwoma oddzielnymi kranami do zimnej i ciepłej wody i niesamowite, rzeźbione okiennice.

 

Ale najbardziej niesamowita jest biblioteka. Kominek (a jakże…), rzeźbione fotele i autentyczna drabinka na kółkach do zdejmowania książek z wyższych półek. Bo półki z książkami sięgają od podłogi do sufitu – jakieś pięć metrów w pionie. Na wszystkich ścianach.

 

Poczułem się, jak żywcem przeniesiony do powieści Waltera Scotta. A o tym, jakie cuda na tych półkach widziałem, to nawet opowiadać nie będę, bo mnie jeszcze nostalgia bierze. Wspomnę tylko wydanie wierszy tegoż Waltera Scotta z 1825 roku (czyli za jego życia) – oprawne w płótno, ze złoconymi brzegami…

 

I siedzieliśmy sobie wieczorem, przy lekko rozpalonym kominku… I słuchaliśmy, jak ojciec Geoffrey czytał – na nasze specjalne życzenie – z tej starej książki. A dykcję miał naprawdę godną Laurence’a Oliviera…

 

 

The way was long, the wind was cold,

 

The Minstrel was infirm and old

 

His wither’d cheek, and tresses gray,

 

Seem’d to have known a better day;

 

The harp, his sole remaining joy,

 

Was carried by an orphan boy.

 

The last of all the Bards was he,

 

Who sung of Border chivalry…

 

 

To fragment z „Opowieści o ostatnim minstrelu” („The Lay of the Last Minstrel”). Przeczytajcie sobie to na głos. Najlepiej przy kominku…

 

 

Puchatek