Mruczanka w szkocką kratę – 3 (albo 4?)

 

 

Ano, to dalej w Szkocję.

 

A właściwie – to dziś trochę bliżej, niż dalej.

 

Niedaleko Stirling (o Stirling już coś pisałem), kilkanaście mil na zachód leży maleńka wioska Buchlyvie. Kilka mil od niej, nie zaznaczone na żadnej chyba ogólnodostępnej mapie, leży St. Patrick.

 

St. Patrick nie jest miejscowością. To taki twór administracyjny w zasadzie (od II Wojny Światowej) w Polsce nie znany: „manor”, czyli rezydencja ziemska, posiadłość…

 

St. Patrick Manor był kiedyś posiadłością jakiegoś bogatego Szkota (szczegółów nie pomnę). Od jakichś czterdziestu lat należy do irlandzkiego zgromadzenia zakonnego Ojców z Kiltegan.

 

Kiltegan Fathers to misjonarze Afryki. A St. Patrick to ich dom wypoczynkowy i formacyjny. Po kilku latach w potwornie trudnym (dla Europejczyka) klimacie afrykańskim, organizmy większości misjonarzy odmawiają współpracy. Wtedy władze zgromadzenia wysyłają ich na roczne wakacje – właśnie do St. Patrick.

 

Bo Szkocja ma niezwykle łagodny klimat. Łagodniejszy niż Irlandia. Zimy są tu lekkie, lata – niezbyt upalne. Organizm Europejczyka lubi takie klimaty J

 

Pierwszy raz trafiliśmydo St. Patrick jeszcze w 1994 r., podczas naszego pierwszego pobytu w Szkocji (to był rok, kiedy poznałem M., ale na wyprawie wakacyjnej byłem jeszcze z innymi przyjaciółmi).

 

No więc staliśmy sobie, trzy sieroty, na jakiejś drodze niedaleko Glasgow, i przez kilka godzin nikt nas nie chciał stamtąd zabrać. Aż w końcu zatrzymał się bardzo sympatyczny starszy pan o wyglądzie starego, szacownego lekarza, który okazał się być… ogrodnikiem (zawód na Wyspach Brytyjskich chyba równie poważany…). Ogrodnikiem w St. Patrick właśnie. Zawiózł nas tam, a gościnni misjonarze pozwolili nam – zamiast rozbijać namiot – rozłożyć się w „domku bilardowym”, czyli niewielkim pawilonie w parku obok domu.

 

Kiedy przyjechaliśmy do St. Patrick pięć lat później – było jeszcze przyjemniej, bo kiedy księża dowiedzieli się, że jesteśmy właśnie z M. w naszej podróży poślubnej – stanowczo stwierdzili, że nie ma mowy o żadnym namiocie i oddali nam do dyspozycji na kilka dni jeden z gościnnych pokoi. Z kominkiem, angielskimi tapetami na ścianach i taaaaaakim łożem, że można się było na nim w chowanego bawić J.

 

Okolice St. Patrick są urocze. Niedaleko leży Aberfoyle, przepiękne miasteczko z największą chyba w całej Szkocji ilością zakładów robiących różne cuda z wełny (najlepszej na świecie, szkockiej wełny oczywiście!). Pół dnia drogi przez cudowne, górskie wrzosowiska – i można dojść do Callander, miejsca związanego z historią szkockiego Janosika, czyli Rob-Roya MacGregora. O Aberfoyle, Callander i szlaku przez The Trossachs jeszcze Wam kiedyś wspomnę, bo warto.

 

Ale teraz – kilka słów o samym St. Patrick. A konkretnie – o domu.

 

Dom… To słowo nie oddaje klimatu starych brytyjskich posiadłości. Wyobraźcie sobie piękny, wiktoriański pałacyk (w zasadzie tak by to trzeba nazwać…), otoczony starym parkiem i polami. Kiedy wchodzicie przez główne drzwi – stajecie w ogromnym hallu, który samą atmosferą przytłacza każdego miłośnika brytyjskiego klimatu.

 

Cały hall – wielkości sporego mieszkania – wyłożony jest drewnianymi, rzeźbionymi ozdobami. Ciemne, dębowe drewno pnie się niemal od podłóg (też dębowych) po sufity. Na wprost zaczynają się schody na piętro – drewniane balustradki, tralki jak ze starych angielskich filmów. A po prawej stronie hallu – kominek. Przed kominkiem kuta kratka, a samo palenisko takiej wielkości, że można by na nim upiec nie prosiaka, ale wołu. Jak wytłumaczył nam jeden z księży – jeszcze czterdzieści lat temu, kiedy nie było centralnego ogrzewania, w tym kominku paliło się od października do początku marca niemal bez przerwy.

 

Każdy pokój oczywiście ma własny niewielki kominek, umywalkę z obowiązkowo dwoma oddzielnymi kranami do zimnej i ciepłej wody i niesamowite, rzeźbione okiennice.

 

Ale najbardziej niesamowita jest biblioteka. Kominek (a jakże…), rzeźbione fotele i autentyczna drabinka na kółkach do zdejmowania książek z wyższych półek. Bo półki z książkami sięgają od podłogi do sufitu – jakieś pięć metrów w pionie. Na wszystkich ścianach.

 

Poczułem się, jak żywcem przeniesiony do powieści Waltera Scotta. A o tym, jakie cuda na tych półkach widziałem, to nawet opowiadać nie będę, bo mnie jeszcze nostalgia bierze. Wspomnę tylko wydanie wierszy tegoż Waltera Scotta z 1825 roku (czyli za jego życia) – oprawne w płótno, ze złoconymi brzegami…

 

I siedzieliśmy sobie wieczorem, przy lekko rozpalonym kominku… I słuchaliśmy, jak ojciec Geoffrey czytał – na nasze specjalne życzenie – z tej starej książki. A dykcję miał naprawdę godną Laurence’a Oliviera…

 

 

The way was long, the wind was cold,

 

The Minstrel was infirm and old

 

His wither’d cheek, and tresses gray,

 

Seem’d to have known a better day;

 

The harp, his sole remaining joy,

 

Was carried by an orphan boy.

 

The last of all the Bards was he,

 

Who sung of Border chivalry…

 

 

To fragment z „Opowieści o ostatnim minstrelu” („The Lay of the Last Minstrel”). Przeczytajcie sobie to na głos. Najlepiej przy kominku…

 

 

Puchatek

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s