Bo droselklapa tandetnie zablindowana…

Miałem problem z jednym z kaloryferów w domu. Jakieś trzy lata temu (!) zaczął szwankować. Najpierw rozgrzewał się tylko do połowy – co nie było dużym problemem, bo pokój jest mały i to „do połowy” w zasadzie wystarczało, zwłaszcza, że w pokoju mieszkał Pucek, który nie jest specjalnie ciepłolubny. Niestety, z czasem problem zaczął się pogłębiać: grzała już tylko górna jedna trzecia, potem tylko górna płaszczyzna, a wreszcie – pod koniec ubiegłej zimy – drań przestał grzać w ogóle. Nie pomagało odpowietrzanie, nie pomagało nic. Wszystkie kaloryfery w domu były ciepłe – a ten jeden nie i już.

Przez te trzy lata złośliwy grzejnik oglądało PIĘCIU hydraulików. Każdy opukiwał, ostukiwał, drapał się po głowie i ostatecznie się poddawał. On nie wie, on już wszystko sprawdził, może rurki się zakamieniły, pewnie trzeba wymienić całą instalację (RETY!) albo co najmniej gruntownie ją przeremontować. Albo wymienić pompę w piecu. Albo cały piec. Albo wynająć egzorcystę. To znaczy nie, tego ostatniego żaden hydraulik nie powiedział, ale takie już miałem desperackie pomysły…

W tym roku Piłka wyjechała na studia – wraca do domu tylko na przerwy między trymestrami, więc w łaskawości swojej zgodziła się zamienić z Puckiem na pokoje – Pucek przeprowadził się do nieco większego, a ona (jak wróci) trafi do tego mniejszego. No ale kaloryfer! Piłka jest ZDECYDOWANIE ciepłolubna.

Już na przełomie sierpnia i września zacząłem szukać dobrego hydraulika znającego się na instalacjach grzewczych. Jeden zwodził mnie przez miesiąc („…dużo pracy, proszę zadzwonić za tydzień…”), aż w końcu przestał odbierać telefony. Drugi od razu powiedział, że nie da rady, bo pracy ma po kokardę. Trzeci… Czwarty… Piąty wydawał się obiecujący, ale nie mogliśmy się dogadać, a jak już byliśmy umówieni, to akurat Pucek miał mały wypadek na zawodach judo i musiałem z nim jechać do szpitala, więc pana hydraulika odwołałem. A w następnym tygodniu okazało się, ze jest chory. A był już listopad…

Dzień powrotu Piłki z Albionu przybliżał się w niebezpiecznym tempie. Zacząłem już nawet szukać jakiegoś elektrycznego grzejnika olejowego, żeby mi dziecko nie zamarzło po powrocie (zbankrutowałbym na cenach prądu, ale jaki miałem wybór…).

No ale cud: Piłka wraca w najbliższą sobotę, a w poniedziałek (przedwczoraj) zjawił się pan hydraulik – inny, ale „polecony” przez tego, co zachorował. I na początek zrobił coś, czego nie zrobił ŻADEN z poprzednich fachowców: zamknął oba zawory felernego grzejnika (wlotowy i wylotowy), spuścił z niego wodę, a potem odkręcił oba zawory i… posłuchał. A potem spojrzał na mnie z głębokim niedowierzaniem, wyraźnie tracąc wiarę w swoich kolegów po fachu.

– Ilu, powiada pan, hydraulików to oglądało?…

Zeznałem zgodnie z prawdą ilu. Fachowiec popatrzył na mnie wzrokiem zmęczonego spaniela. – I chce mi pan powiedzieć, że ŻADEN z nich nie sprawdził, czy zawory są drożne?… Noż… (tu urwę, bo tego, co padło dalej, dosłownie cytować nie będę ze względu na obecność dam).

Kaloryfer nie grzał, bo zawór (ten wlotowy, przez który woda wpływa do grzejnika) był zatkany. Tak po prostu. Nie było przepływu – woda lekko ciurkała (więc przy odpowietrzaniu nie było podejrzeń), ale nie na tyle, żeby drania rozgrzać. Fachowiec wymontował zawór, usunął z niego to, co go zatykało (o tym niżej), wkręcił z powrotem, kazał uzupełnić kranikiem wodę w instalacji do wymaganego ciśnienia i odpalić piec.

I falerny grzejnik, z którym przez trzy lata nie poradziło sobie pięciu hydraulików, w dziesięć minut grzecznie rozgrzał się na całej wysokości. Problem solved. Cała operacja trwała jakieś trzy kwadranse.

No i powiedzcie sami: jak to jest? Wzywa człowiek fachowca, ma zaufanie, bo to fachowiec w dziedzinie, na której sam się człowiek nie zna. A ten fachowiec okazuje się partaczem i dyletantem, który nie zadaje sobie trudu, żeby sprawdzić podstawową (jak się okazuje) sprawę. I żeby to był jeden fachowiec – ale pięciu?!

***

A tym co zatykało zawór, okazał się… rozmemłany filtr od papierosa. U nas w domu nikt nie pali (a nawet jakby ktoś palił, to jakim cudem filtr dostałby się do środka instalacji?). Co oznacza, że pet musiał wpaść do rurki panom fachowcom, którzy te czternaście czy piętnaście lat temu robili nam w domu nową instalację. Bibułka się rozłożyła, tytoń też, a filtr wędrował po rurkach, aż trafił do zaworu i go zatkał. Historia rodem z Archiwum X po prostu…