I dalej…

Czas leci… Czy leczenie działa – na razie trudno orzec. Chwilami (zwłaszcza po kroplówkach) wydaje się, że kaszlu jakby mniej. Potem znowu nieco więcej. Moje wrażenie jest takie, że kaszel jest nieco inny – nawet jeśli częsty, to nie aż tak męczący, bez takich długotrwałych ataków. No i niewątpliwie noce są lepsze (co nie znaczy, że idealne…). Ale ile w tym faktycznych zmian, a ile mojego myślenia życzeniowego?…

Ostatnie kilka dni bardzo trudne. M. zmęczona, słaba, rozbita. Trochę to wina jakichś wirusów, które ewidentnie po domu krążą (wszystkich przejechały – poza Puckiem, na razie), a na które ona jest oczywiście mniej odporna. Trochę – „trudnej” pogody, obrzydliwego przesilenia jesiennego, tym bardziej przygnębiającego, że cały październik i część listopada były ładne i ciepłe. Trochę także tego, że – do licha – ona jest od lipca (!) w zasadzie bez przerwy na „truciznach”. W dodatku pierwsze dwie serie chemii nie zadziałały na to, na co miały zadziałać – ale to przecież nie znaczy, że nie osłabiły i nie dały w kość.

No i – o czym staramy się nie myśleć – osłabienie i rozbicie to także kwestia (jak to ładnie nazywają lekarze…) „choroby podstawowej”. Tego, co gdzieś tam w środku siedzi.

Czy tylko siedzi? Może już się trochę kurczy pod wpływem leków? A może nie – może (nie daj Boże) rośnie dalej, lekce sobie ważąc kolejną chemię? Szybko się tego nie dowiemy – kończymy pierwszy kurs, żeby zrobić badania i sprawdzić, czy działa (i żeby to miało sens) trzeba przejść pewnie minimum trzy. Czyli jeszcze ze dwa miesiące. A tymczasem – jak pisałem – „piknik pod wiszącą skałą”. Cofa się, czy nie? Stoi, czy rośnie? A ten ból głowy czasami – to wirus, zmęczenie plus kaszel, czy może coś tam „odrasta”? W końcu sierpnia badania wykazały, że naświetlania pomogły bardzo ładnie, ale to było prawie trzy miesiące temu. Pani Doktor mówi, że za wcześnie, żeby się tym martwić, że kolejne badania za następne trzy–cztery miesiące. Ale lęk jest.

***

Nowe perspektywy pracowe wyglądają sensownie. Mają parę zalet – poza oczywistą (…wyższe stawki…), są to stosunkowo niewielkie, zamknięte całości, co w moim obecnym stanie psycho-fizycznym jest znacznie lepsze, niż długie (…a głupie…) książki po kilkaset stron. Taki pojedynczy tekst, nawet, jeśli jest akurat nudny czy męczący, zamyka się w kilka godzin – i już.

Perspektywy – dzięki współpracy z S. – wyglądają dość sensownie. Teraz tylko trzeba jakoś przeżyć te dwa miesiące, a potem ma szansę być „z górki”…

***

Mówiłem już, że jestem zmęczony?…

Życie Płynie

Kolejna chemia rozpoczęta. Klasyczny schemat CMF. Rok temu, kiedy pojawiła się wznowa, zadziałał rewelacyjnie: już po pierwszym z sześciu kursów wszystkie objawy zniknęły i nie wróciły w tych miejscach do dziś. Czy tym razem też pomoże? Oby. Na razie – po czterech dniach, a więc jeszcze nawet nie w połowie pierwszego kursu – można odnieść wrażenie, że jakaś różnica jest: prawie nie ma kaszlu w nocy. W dzień niestety jest. Jest też osłabienie, klasyczne „tąpnięcie”, zwłaszcza wieczorami. Na ile wynika to z działań ubocznych leków, na ile z samej choroby? Trudno powiedzieć. Czas pokaże. Najbliższe dwa miesiące mogą okazać się decydujące.

***

Pieniądze, które miały być do końca października, będą być może do końca listopada. A najbardziej prawdopodobne, że do końca grudnia. S. komentuje (i ma rację…) żebym się nie dziwił, skoro tak w umowie zapisali (tak, jak pisałem: 90 dni na „przyjęcie” tłumaczenia i potem 30 dni na wypłatę). Problem polega na tym, że redaktor, dla którego tłumaczyłem, obiecywał, że te zapisy to formalność i na pewno zapłacą szybciej. A redaktora znam od lat, współpracowałem z nim w innym wydawnictwie i wiem, że należy do ludzi, którzy słów na wiatr nie rzucają i jak obiecają, to zrobią.

I pewnie by zrobił – gdyby nie to, że… właśnie go zwolnili. Nota bene, jak się właśnie dowiaduję, jemu też są winni jakieś pieniądze.

Zapłacą, oczywiście. Tyle, że jeśli zrobią to rzeczywiście w końcu grudnia, to będzie cienko. Jakieś pieniądze wpłyną nam za circa dwa tygodnie, pod koniec listopada dojdzie parę groszy z przedszkola… Na rachunki starczy. Z głodu nie umrzemy. Ale jakieś święta? Jakieś drobiazgi typu Mikołaj po drodze? Chwilowo na koncie mamy jakieś 70 zł (nie, nie pomyliłem liczby zer). Dobrze, że jest debet…

***

A w dodatku cała sytuacja sprawia, że praca idzie wyjątkowo opornie. Bo jakoś mało na nią czasu. Bo nerwy, napięcie, stres. Bo zmęczenie (poza wszystkim innym nie miałem w tym roku ani dnia wakacji…). Żeby zdążyć z książką powinienem zrobić około dziesięciu stron dziennie. To niedużo – ale w praktyce robię raczej koło pięciu, czasem dobiję do siedmiu. I nie lenię się, nie bawię przecież. Po prostu nie jestem w stanie pracować szybciej. Zupełnie nie pomaga także fakt, że książka jest głupia jak torba młotków…

Da Capo…

Kolejna tomografia (w ostatni piątek). Kolejna porażka (dziś odebraliśmy wyniki). Ta chemia też nie działa. To znaczy: coś tam działa, węzły się pozmniejszały, ale same zmiany – nie. A niektóre nawet porosły. Może kolejne dziesięć kursów by pomogło – ale na tyle nie mamy czasu. Za duże ryzyko.

W czwartek zaczynamy kolejną chemię. Tę samą, która tak świetne pomogła przy wznowie, rok temu.

Teraz pewnie też pomoże… Ale na jak długo? No i – niestety – ta chemia jest bardziej szkodliwa dla krwi, dla szpiku.

Jestem zmęczony jak cholera. Jesteśmy zmęczeni. Dziś tyle. Nie mam siły więcej pisać – tyle musiałem, bo paru osobom jestem winien te informacje, a jeszcze bardziej nie mam siły pisać czy dzwonić do każdego oddzielnie. Wybaczcie.