Mattkapolka kapitalną historyjkę wrzuciła o tym, jak kupowała „bednarkę” w dużych ilościach (przeczytajcie!). A Puchatkowi się w związku z tem przypomniała podobna w klimacie, choć zupełnie nie dotycząca spraw technicznych, historyjka rodzinna.
Daleki kuzyn / stryjeczo-wujeczno-cioteczno-pociotek Osobistego Taty Puchatka miał żonę – nazwijmy ją Ciocia E. – kobietę cudowną, sympatyczną, inteligentną, mającą wszelako jedną wadę: otóż Ciocia E. nie umiała gotować. Kompletnie, zupełnie i dokumentnie. Nic, poza herbatą (a i to z trudem).
Problem był niewielki, jako że państwo ci mieszkali sobie w Paryżu, on był (bodajże) wziętym adwokatem, stać ich było na gosposię gotującą w dni powszednie – a od święta gotował sam pan domu, który zresztą lubił to i był w tym (podobno) świetny.
Pewnego dnia rzeczony kuzyn etc. pichcił właśnie jakiś Bardzo Specjalny Obiad, kiedy – o zgrozo – zabrakło mu liści laurowych (w Polsce zwanych potocznie bobkowymi). A liście owe były przyprawą do Bardzo Ważnego Obiadu absolutnie niezbędną…
Ponieważ rzeczony kuzyn etc. mie mógł sam wyjść z domu (…bo gary na ogniu i w ogóle), poprosił Ciocię E., żeby skoczyła do sklepu i rzeczone zielsko kupiła. No problem (przypominam, jesteśmy w Paryżu, jest połowa lat siedemdziesiątych). Ciocia E. wyszła z domu, przeszła dwie uliczki, znalzała sklep, w którym można było kupić wszelkie przyprawy i zioła. Przywitała się uprzejmie z panem sprzedawcą i poprosiła o rzeczone liście laurowe.
„Ile szanowna pani sobie zyczy?” zapytał grzecznie sprzedawca.
I tu się Ciocia E. zacukała, gdyż nie znając się na kuchni nie miała pojęcia, ile. Przypominam, lata siedemdziesiąte, o telefonach komórkowych jeszcze nikt nie słyszał.
Ale że Ciocia E. była osobą zdecydowaną, konkretną i stanowczą, uśmiechnęła się do pana sprzedawcy z miną Mistrza Kuchni i powiedziała głosem pewnym i jasnym:
„Dwa kilo poproszę”.
Pan sprzedawca wytrzeszczył oczy jak królik Bugs i – nie wierząc własnym uszom – zapytał, czy na pewno dwa kilo. Ciocia E. (która nie lubiła, jak się jej zdanie podawało w watpliwość) stanowczo potwierdziła.
Pan sprzedawca wyszedł na zaplecze. Po chwili wrócił z pomocnikiem i postawili na ladzie przed Ciocią E. OSIEM OGROMNYCH PAPIEROWYCH TOREB LIŚCI LAUROWYCH.
Kiedy Ciocia E. wróciła do domu (taksówką…), jej mąż dostał takiego ataku śmiechu, że dłuższą chwilę siedział na podłodze i nie mógł wstać. A kiedy już wstał, wyjął z jednej z ośmiu ogromnych toreb DWA LISTKI LAUROWE i wrzucił je do gara z jedzeniem.
Z tego, co wiem, to te liście wykorzystywano w tej rodzinie w kuchni jeszcze pod koniec lat osiemdziesiątych…