Ano znaleźli się. Pan Marek przybył dziś nawet przed czasem. I co się okazało? Rzeczywiście był wypadek.
Rzeczony Fachowiec Drugi, czyli pan Wojtek, co to w niedzielę imieniny był obchodził, jechał sobie na rowerze – chodnikiem, jak Pan Bóg przykazał, a kodeks drogowy nie pozwala – i z bocznej bramy wyjechał samochód. I pan Wojtek się był w ten samochód wtarabanił. Stracił przytomność, krew się polała, do szpitala go wzięli… Na szczęście okazało się, że nic poważnego (żadnych złamań, znaczy, tylko stłuczenia) – ale na kilka dni jest wyłączony z pracy wszelakiej. Także dlatego, że – jak zeznał pan Marek – (cytuję) „…gębę ma taką, jakby się nie z samochodem, tylko z buldożerem zderzył i nie może nawet z domu wyjść, bo by ludzie z wrzaskiem uciekali”.
A pan Marek spędził cały dzień z kolegą w szpitalu, zostawiwszy komórkę w domu. A teraz zasuwa w kuchni, aż furczy.
Dobrze, że nic więcej się nie stało.
Nawet M. jak usłyszała, o co chodzi, to zmiękła i (wbrew wczorajszym twardym zapowiedziom) zrobiła panu Markowi kawę. Rozpuszczalną.
A że Pan Wojtek się w rzeczony samochód wtarabanił zapewne dlatego, że poprzedniego dnia (…i nocy…) ostro balował i refleksu nie stało… To już, jak mawiał Kipling, Zupełnie Inna Historia.