Mruczanka (prawie) Rocznicowa

Dziś wieczorem Puchatek ma wychodne 😉

Grupka byłych kolegów (i koleżanek) z puchatkowej klasy postanowiła, że może by… jakby się udało… no, i gdyby wszyscy mogli… albo przynajmniej niektórzy… choćby ci, co mieszkają nie za daleko… to może by się spotkać. Z tej to mianowicie okazji, że w maju i czerwcu mija pełne dwadzieścia lat od naszej matury.

Puchatek jest pesymistą – jeśli wszystko będzie organizwane tak, jak zwykle było w tej klasie, to do Uroczystej Imprezy Rocznicowej raczej nie dojdzie 🙂 Ale mniej uroczyście – ot, żeby sobie pogadać – spotkać się można. No i dziś wieczorem właśnie się spotkamy.

Ile osób będzie? Kolega który rezerwował miejsca w Znanym Pubie zrobił rezerwację na 20 osób. Naiwny 🙂 Ale może parę osób się zjawi. „Dwadzieścia lat później”. Puchatek zda relację. I nawet postara się nie być złośliwy 😉

Pora się przekonać, „co się stało z naszą klasą” 😉 

Mruczanka Z Niepokojem

Wczoraj Pietruszka był ze swoją zerówką na wycieczce. Wycieczka do stadniny koni (!), z przejażdżką bryczką, jeżdżeniem na kucykach i pieczeniem kiełbasek na ognisku.

Wrócił szczęśliwy, zmęczony i brudny jak nieboskie stworzenie. No i dobrze – jak wiadomo „dzieci dzielą się na czyste i szczęśliwe”.

Wieczorem M. postanowiła wyprać jego plecaczek – nie ten, z którym na co dzień chodzi do zerówki, ale mniejszy, zabierany tylko na wycieczki (kanapka, jabłko, picie).

Z plecaczka M. wyjęła pustą butelkę po piciu, pustą torebkę po kanapkach, pusty pojemniczek po jabłku…

…i parę uroczych krótkich spodenek. Różowych, z koronkowym zakończeniem. Jednoznacznie dziewczęcych.

Cholera, to już? :-/

„Synu, musimy poważnie porozmawiać” ;-)))

Co oni na tej wycieczce robili?????!

Mruczanka Wcale Nie Polityczna

No, po prostu muszę Wam to pokazać.

Kiedyś już pisałem o tym, że Pyszczak od małego nie kryje swoich poglądów (o, TUTAJ). Opowiedziałem tam historię – rodzinną legendę! – o małym Puchatku, telewizorze i towarzyszu Gierku Edwardzie.

No więc to chyba jednak geny. Telewizor, politycy…

Pyszczak lubi telewizor. Jak tylko jest włączony (telewizor, znaczy), co u Puchatków zdarza się naprawdę rzadko, to Pyszczak natychmiast przychodzi, staje przed ekranem (zasłaniając Potworom Starszym dobranockę, ku ich zrozumiałemu oburzeniu) i radośnie chichocząc klepie w rzeczony ekran. Najbardziej lubi to robić w czasie niedzielnych „Kubusiowych opowieści”.

Wczoraj Puchatki były u Puchatkowego Teścia. Telwizor był włączony, bo Teść usiłował ustawić antenę (z kiepskim skutkiem zresztą, co tłumaczy kiepską jakość obrazu na zdjęciu). Leciał serwis TVP Info. Pyszczak uskuteczniał swoje „hi-hi – klap-klap”, co akurat nikomu nie przeszkadzało.

I wtedy, nagle, na ekranie pojawiła się Ta Twarz. A Puchatek akurat miał aparat w ręku i w reporterskim odruchu zdążył był pstryknąć.

Puchatek przysięga: to nie fotomontaż, nikt Pyszczaka nie straszył, nic mu się nie stało. To czysto reporterski zapis reakcj Potwora Najmłodszego na Tę Twarz.

 

 

Mruczanka Snująca

Wszystkie wydarzenia ostatnich dwóch miesięcy sprawiły, że mam jakieś dzikie zaległości pracowe. Na szczęście redaktorka dla której tłumaczyłem poprzednią książkę też miała opóźnienia, bo „wepchnęli” jej coś dodatkowego. Czyli nasze opóźnienia się wyrównały, nikt nie miał przeze mnie przestoju w pracy etc.

Teraz robię już kolejną rzecz – nawet w miarę ciekawą. Tyle, że najchętniej rzuciłbym to choćby na parę dni i gdzieś wyjechał. Gdzieś w zieleń. Odpocząć, odreagować…

***

W niedzielę odbyła się Pierwsza Komunia mojego Drugiego Chrześniaka. Na szczęście na miejscu, w G. Rano msza (o tym później…), a potem uroczysty obiad i nie tylko.

Muszę Wam pwiedzieć, że to ma swój urok: świętować taki dzień w gronie ludzi, którzy rozumieją jego sens, dla których ilość (…i cena…) „komuninych prezentów” nie wyznaczają osi świata. A w ramach wspólnej, pokomunijnej wycieczki (taka tradycja w rodzinie Małego Komunisty 😉 odkrywaliśmy stary park w Petrykozach (o, TUTAJ). Parę zdjęć możecie zobaczyć w zakładce po lewej (…zdjęcia made by Puchatek).

Od Petrykozy, park

 

***

…A czasami szlag mnie trafia. Rozumiem, że Pierwsza Komunia to okazja do rodzinnych spędów. Rozumiem, że przyjeżdżają na nią także ludzie, którzy traktują ją jako wydarzenie czysto towarzyskie, a których strona religijna nie interesuje. Rozumiem – i szanuję – fakt, że kogoś obecność w kościele męczy i nuży. OK.

Ale to jest trochę jak w starym dowcipie:

– Rebe, ja nie wiem co robić! Mój syn nie umie pić i nie umie grać w karty!

– Ależ Mosze, przecież to wspaniałe! Każdy rodzic chciałby mieć takiego syna!

– Ach, rebe, ty nic nie rozumiesz… On nie umie pić, a pije… On nie umie grać, a gra… 

No właśnie. Czy ludzie, których nie interesuje strona religijna, którzy w kościele się nudzą i generalnie maja w nosie to, co się tam dzieje, nie mogliby po prostu do tego kościoła nie przychodzić? Po prostu przyjechać na koniec mszy albo poczekać sobie na dworze czy w pobliskiej cukierni? W tłumie ludzi i tak nikt nie zwróciłby uwagi na ich nieobecność…

A jeśli już są – choćby tylko z „poczucia obowiązku” – to czy nie powinni jednak zachowywać się kulturalnie i stosownie do miejsca, w którym się znajdują? Czy naprawdę msza pierwszokomunijna jest najlepszym miejscem do dyksuji o nowych modelach komórek, komentowania nowego samochodu Dziadka Stasia i przekazywania sobie Najlepszego Przepisu Na Tort Śmietankowy (…że wymienię tylko trzy z tematów, które doszły do moich uszu w trakce…)?

Czy do licha dorośli ludzie nie są w stanie – jeśli już, powtarzam, czują się w obowiązku być na miejscu – przez głupią godzinę po prostu nic nie mówić? Czy nie zdają sobie sprawy, że przeszkadzają, że psują uroczystość, że (poza wszystkim innym) zachowują się jak… No, wiadomo.

I nie mówcie mi, że to ma cokolwiek wspólnego z kwestią wiary lub jej braku. Mój Ojciec, osoba niewierząca, kiedy z powodów towarzysko-społecznych jest obecny na jakichś wydarzeniach „kościelnych”, jakoś potrafi się zachować. To nie jest kwestia wiary, podejścia do kościoła (i Kościoła), stosunku do Spraw Ducha. To jest kwestia zwykłej, elementarnej, banalnej kultury. Lub jej braku.

No, to sobie ponarzekałem. Starczy. Do roboty.

 

Time goes by and life goes on…

…jak śpiewał nieodżałowany Johnny Cash.

Pogrzeb był w poprzednią sobotę. Było spokojnie i normalnie – jeśli nie liczyć faktu, że ksiądz z kościelnym (…i jadący za nimi karawan, i siłą rzeczy połowa żałobników…) pojechali początkowo na inny cmentarz. Nieporozumienie. Na szczęście oba cmentarze w G. („Stary” i „Nowy”) leżą przy tej samej ulicy, w odległości około dwóch kilometrów, więc efekty nieporozumienia szybko się dało naprawić.

– A swoją drogą – powiedział później T. – …to całe to zamieszanie było bardzo w jej stylu. Jestem pewien, że jej by się to spodobało…

***

Dziś jest osiemnasty maja. Równo dwa tygodnie temu wiedzieliśmy już, że „jest źle” – ale nie mieliśmy jeszcze pojęcia, że aż tak. Dwa tygodnie temu o tej porze czekałem na jakieś informacje od lekarza. Gdyby wtedy ktoś mi powiedział, że za tydzień będzie już po pogrzebie… Pewnie bym nie uwierzył.

A dziś, w dwa tygodnie później? Emocje opadły – w czym, nie da się ukryć, bardzo pomogła konieczność „załatwiania” wszystkich spraw związanych z pogrzebem i całą towarzyszącą temu wydarzeniu „papierologią”. Jeden urząd, drugi urząd, ZUS, śmus, parafia, cmentarz… Nie ma czasu na myślenie. I to jest plus, wbrew pozorom.

*** 

Myślenie przychodzi potem – ale wtedy emocje już nieco opadają. Potem przypomiają się różne sceny z przeszłości (bliższej i dalszej), różne wątpliwości, różne żale. Oczywiście są też myśli z gatunku „…a może mogłem zrobić coś więcej?”, albo „…dlaczego nie wsiadłem w samochód i nie pojechałem, kiedy usłyszałem, że jest źle?”.

Nie, nie będę do końca życia walczył z wyrzutami sumienia na kozetce u psychoanalityka. Realnie wiem, że nic więcej zrobić się nie dało.

Tyle, że na zawsze zapamiętam tamten czwartek, trzydziesty kwietnia. Dzień, kiedy przywieźliśmy ją do Józefowa. I kiedy tam została. I jej wzrok, nie do końca świadomy sytuacji, kiedy żegnałem się z nią, żeby jechać z powrotem. Nie miałem pojęcia, że widzę ją po raz ostatni (no, w każdym razie tutaj).

***

A teraz? Dzieciaki biegają, pracy dużo, ktoś coś opowiada, ktoś się z czegoś śmieje. Życie toczy się dalej. Toczy się płynnie, spokojnie, własnym rytmem. A ja się w nim zanurzam, płynę z tym prądem. Śmieję się, kiedy patrzę na wygłupy dzieciaków, opowiadam M. jakieś stare kawały.

„Making plans, shaking hands
try to prove that I’m a man
It’s hard to do but I must try
’cause life goes on and time goes by”.
 

Już

Mama była w Józefowie od czwartku (pisałem w poprzednim wpisie). Przez pierwsze dwa dni było dobrze. Nadspodziewanie dobrze. Jadła, piła, interesowała się światem zewnętrznym, zwłaszcza chodzącymi wokół ludźmi (nic dziwnego, zważywszy że od dwóch lat niemal nie wychodziła z domu).

W niedzielę zaczęło być gorzej. Osłabła, wyrażnie badziej „odpływała”.

W poniedziałek pani doktor kazała jej dać kroplówki z elektrolitami.

W wtorek rano bardzo się pogorszyło. Prawdopodobnie – tak twierdzi lekarka – wątroba właściwie przestała działać. Po prostu się wyłączyła. T. był u niej we wtorek przed południem. zadzwonił do mnie że jest źle.

Zadzwoniłem do Pani Teresy – umówiłem się, że ona zadzowni do mnie, kiedy znów przyjdzie lekarka, która miała ją zbadać i podjąć decyzję co dalej.

Ale lekarka już nie zdążyła. Stała w korku – dojechała dwadzieścia minut po wszystkim.

Rozmwaiałem z nią. Powiedziała mi wprost: „Wie pan, mogliśmy ją wysłać do szpitala. Tylko po co? Rzuciliby ją na jakieś łóżko w kącie, dali tę samą kroplówkę którą dostała tutaj. Może zrobiliby jej transfuzję – wtedy przedłużyliby jej życie o kilka godzin. Nie dłużej.”

Nikt z nas nie myślał, że to tak szybko pójdzie. Gdybym wiedział, nie czekałbym na telefon tylko rzucił wszystko i pojechał. Ale nie wiedziałem.

T., kiedy się już uspokoił, powiedział:

„Przynajmniej umierała w ludzkich warunkach, otoczona przyjaznymi ludźmi, w ciszy, w szacunku. A nie przywiązana do łóżka w jakimś cholernym szpitalu.”

Nie cierpiała. Po prostu zasnęła.

Wsobotę pochowamy ją u nas, w G. Na Zielonym, pełnym drzew cmentarzu.

Nie tak to wszystko miało być. Ale niestety w życiu rzadko bywa tak, jak powinno.