Mruczanka Na Bieżąco

Jak to jest, Kocia Twarz, że różne wydarzenia wymagające jakichś inwestycji finansowych dzieją się zawsze właśnie wtedy, kiedy nie ma na nie pieniędzy?

I, oczywiście, na raz?

Siedzi Puchatek na dole, coś sprząta, M. na górze kąpie Pucka (czy raczej – towarzyszy w kąpieli, siedząc sobie na brzegu wanny, bo spróbujcie powiedzieć trzylatkowi, że jest za mały, żeby sam się umyć…). Pietruszka szykuje się do kąpieli. I nagle… Puchatka wołają, a ton głosu wyraźnie sugeruje,że „coś się stało”.

Ano stało. Nie da się wyjść z łazienki. Klamka „się naciska” normalnie, ale zamek jak najbardziej trzyma.

Możliwości jest zawsze kilka: sprężynka w zamku pękła / spadła / obluzowała się, pękł ten poprzeczny kawałek metalu który przesuwa język zamka, pękło cokolwiek-bądź-innego… Banał. Trzeba wyjąć zamek, rozkręcić, sprawdzić, a potem w zależności od efektów sprawdzenia albo naprawić, albo wymienić.

Jest tylko jeden problem: jedyna płaszczyzna z której można wymontować zamek to ta, która właśnie przylega do framugi. Innymi słowy: żeby wymontować zamek, trzeba otworzyć drzwi. Ale zamek trzeba wymontować właśnie dlatego, że nie można tych drzwi otworzyć. Podręcznikowa ilustracja pojęcia „sytuacja bez wyjścia” (niestety, także dosłownie).

Szczegółów operacji Wam oszczędzę. W dużym skrócie: Puchatek zmuszony były wejść do łazienki przez to małe okienko w górnej części drzwi (po uprzednim usunięciu z niego szyby…), co okazało się średnio trudne, a potem przez to samo okienko wyekspediować na zewnątrz Pucka (bułka z masłem), Pietruszkę (trochę większa bułka, ale za to długa i chuda) oraz Ukochaną Małżonkę, co już było nieco większym wyzwaniem, ale okazało się wykonalne.

A potem, w braku jakichkolwiek innych możliwości (bo bez otwarcia drzwi nie da się… i tak dalej) Puchatek zmuszony był otworzyć drzwi „na rympał”.

I doszedł do wniosku, że albo w Ameryce mają jakieś cieńsze drzwi, albo sceny z popularnych filmów sensacyjnych w których Pan Policjant uderza barkiem, a drzwi stają otworem – to kit, bajka i ściema. Nie stają (choć Puchatek nie należy raczej do osób drobnych, lekkich i chudych), za to bark potem boli.

Dzięki czemu – jakby to brutalnie nie zabrzmiało – miał Puchatek niepowtarzalną (…miejmy nadzieję…) okazję to zrobienia czegoś, o czym jego jaskiniowa podświadomość zawsze marzyła. A mianowicie do otwarcie drzwi „z kopa”. Kopa, dodajmy, precyzyjnie wymierzonego w uszkodzony zamek, tuż pod klamką.

Zadziałało. Kawałki zamka zbierał potem Puchatek w promieniu kilku metrów od łazienki (ech, te peerelowskie drzwi z płyty paździerzowej czy innego badziewia…).

Potem pozostało już tylko poskładać to wszystko to tak zwanej kupy, zamontować z powrotem, i drzwi nawet z grubsza się zamykają. Co nie zmienia faktu, że – jakby to delikatnie powiedzieć… – w kilku miejscach widać, że były otwierane par force. A nowe drzwi… w obecnej sytuacji finansowej… No właśnie.

A w dodatku – co nie ma nic wspólnego z drzwiami, ale ma dużo z obecną sytuacja finansową – zepsuł się ekspres do kawy. Pan w serwisie obejrzał, pokiwał głową i uczciwie powiedział, że taniej wyjdzie kupić nowy.

Ha, ha, ha, zaśmiała się hrabina po francusku, bo ten język znała najlepiej.

***

Pucek siedzi na dywanie i bawi się z koleżanką Marianną, lat cztery (czyli o rok starszą – ale gabarytowo są w jednej kategorii wagowej). Nagle Pucek – bardzo charakterystycznym tonem, sugerującym że stało się Coś Niestosownego – mówi:

– Pseplasam!

– O, a kto puścił bąka? – pyta z zainteresowaniem koleżanka Marianna.

– No pseciez ty! – odpowiada ze zdziwieniem młody gentleman.

Kurtyna.

 

Jesiennie

Jak to jest, że już w kilka tygodnie po wakacjach – po czasie wędrowania, odpoczynku, otwartych przestrzeni… – czuję się tak, jakby to wszystko wydarzył się „dawno, dawno temu”, jakby codzienność i „szara rzeczywistość” trwały od wieków?

Jesienny spleen dopada mnie co roku silniej (to pewnie kwestia wieku…). Szarość za oknem, mokre chodniki i męcząca monotonia rytmu praca – szkoła Potworów – praca – obiad – praca – spać… Do tego dochodzą wlokące się za nami już od roku dołki finansowe (znowu ta sama historia: w powietrzu „wisi” ponad dziesięć tysięcy, które już powinny być na koncie – ale ich nie ma, a na koncie są cztery tysiące. Na minusie. A tu jeszcze trzeba było ubezpieczenie samochodu zapłacić, a tu jeszcze trzeba było wymienić pasek rozrządu, a jak już zaufany pan mechanik opelka obejrzał, to zadecydował że klocki hamulcowe też do wymiany i filtr oleju… Miało być pięć stów, wyszedł tysiąc…).

A tu jeszcze drobne (…i mniej drobne…) życiowe upierdliwości. To nie wychodzi, tamto nie wychodzi, to wyszło zupełnie inaczej niż miało, a tamto – choć wyglądało, że wreszcie posuwa się naprzód – dalej jest tak jak było, co niestety nie oznacza, że tak jak trzeba.

Niby to wszystko drobiazgi… Właściwie można by na to wszystko patrzeć zupełnie inaczej. Znajdować pozytywy, dostrzegać te lepsze strony.

Bo przecież jesień to nie tylko szarówa i plucha. Bo przecież wrzesień był piękny i ciepły. Bo sumak który widzę teraz przez okno – przy furtce – powoli zaczyna już pokrywać się tą niesamowitą, ognistą czerwienią, którą tak lubię.

Ale jakoś mnie to wszystko nie potrafi nakręcić. Jakiś smętek we mnie siedzi. Jakiś spleen. Jakieś zniechęcenie.