Traktat (nie)pedagogiczny

Wychowanie nastolatków, lekcja numer…

Dwunastoletniej dziewczynce na progu dojrzewania NIE MÓWI SIĘ, że jest gruba. Nawet żartem.

Dziś lekcję odrobił dziadek L. Ponieważ Piłka generalnie nieco się zaokrągliła (normalnie, w związku z wiekiem, dziewczynki na tym etapie odkładają tkankę tłuszczową – tu i ówdzie, a także w paru innych miejscach), to dziadek, który nie widział wnuczki jakiś miesiąc, rzucił na powitanie coś w stylu „Piłka, ile ty ważysz? Grubas się z ciebie robi!”.

Tekst wygłoszony był w typowo dziadkowym stylu, z dość ewidentnym przymrużeniem oka i tonem jednoznacznie sugerującym, że chodzi o dowcip. Stylu i poziomu dowcipu komentować nie będę, niemniej widać było, że dziadek nie mówi serio.

Efekt był (cytując klasyków polskiej polityki) porażający. Kwadrans ryku plus dwie godziny focha z przytupem na poziomie termonuklearnym. Dziadek załapał, próbował wybrnąć z sytuacji, co (oczywiście) tylko sprawę pogorszyło.

Wygląda na to, że dziadek ma na jakiś czas mocno przechlapane. A Piłka jest pamiętliwa… Oj, pamiętliwa…

Urodziny

Urodziny… Siódme…

Tak dokładnie to pojutrze, ale dziś sobota, więc była okazja urządzić kinderbal. Pucek koniecznie chciał zaprosić kolegów i koleżanki. Banda siedmiolatków – to zupełnie nie moje klimaty. Ogarnąć to, zabawić, zorganizować…

Na szczęście zgłosiła się Pucka chrzestna mama. Upiekła tort (zgodnie z zamówieniem – malinowo-truskawkowy!), przygotowała zabawy, zorganizowała podchody.

Dziesiątka pierwszoklasistów (plus dwoje czy troje starszego rodzeństwa, nie licząc Potworów) szalała od trzeciej do szóstej po południu. Chwała Bogu, że była pogoda i szaleństwo odbywało się głównie w ogródku.

Kiedy już goście się rozeszli, a pobojowisko zostało z grubsza opanowane (duży ukłon w stronę wynalazcy jednorazowych talerzyków, kubeczków i łyżeczek…), Pucek – rozgorączkowany, nakręcony, zasypany prezentami – wykrzyknął w pewnej chwili: „To były najlepsze urodziny w moim życiu!”.

Już dawno nie doświadczyłem tak ambiwalentnych emocji, jak po tych słowach. Z jednej strony cholernie mnie one zabolały… Z drugiej – bardzo, bardzo ucieszyły. I wiem, że Ona też by się z nich cieszyła.

Jedyne, co mogę jeszcze dla Niej zrobić, to starać się, żeby oni byli szczęśliwi. Czasami mam wrażenie, że idzie mi to bardzo, bardzo opornie. Że częściej się nie udaje, niż udaje. Ale czasami są takie chwile jak ta. I dobrze. Może z czasem będzie ich coraz więcej.

Oby.

Time after time

To już trzy miesiące. Życie toczy się dalej. Życie rządzi się własnymi prawami – świat nie zatrzymuje się tylko dlatego, że Twój świat się skończył. Codzienność wciąga jak niebezpieczny wir. Aktywność działa trochę jak narkotyk – pozwala zapominać o bólu, o przykrościach, „daje kopa”, każe żyć tu i teraz… I nigdy nie jest jej tyle, żeby za chwilę nie okazało się, że potrzebne jest więcej. Jeden etap „radzenia sobie” automatycznie pociąga za sobą następny, a każdy kolejny przychodzi łatwiej, niż poprzedni. Krok za krokiem, krok za krokiem… I tylko jak zaczynam się zastanawiać nad celem, do którego te kroki zmierzają (czy może raczej – nad sensem ich stawiania), to jakoś nie do końca potrafię go zwerbalizować.

***

A dzisiaj Dzień Matki. Pierwszy bez Niej. Wieczorem (wcześniej się nie da…) przejdziemy się na cmentarz z doniczką małych różyczek. I tyle. Krok za krokiem. Time after time.

Muzycznie (?)

Nie mogę na razie słuchać pewnych gatunków muzyki. Loreena McKennitt na przykład jest chwilowo absolutnie na cenzurowanym – wywołuje tyle emocji, że czuję, jakby mnie coś rozrywało na kawałki. Open Folk – i tym podobne północno-zachodnie klimaty – też. Ale też (to ciekawe…) nie jestem w stanie słuchać Bacha. Ani Rodriga, zwłaszcza „Concierto de Aranjuez” działa za silnie. Po prostu nie mogę, bo chybabym oszalał. Emocje są jak niezwykle precyzyjny mechanizm, który został rozbity, a potem złożony na nowo: wszystko działa, ale lepiej nie dotykać. Na razie.

Mogę za to słuchać Cohena, który z szarością i smutkami radzi sobie bardziej intelektualnie, niż emocjonalnie. Katie Melua też bywa pomocna, zwłaszcza piosenki z „Secret Symphony”. Blues się sprawdza (choć raczej B.B. King, Johnny Lee Hooker czy późny Clapton, niż taki Laurie). No i Passenger (wiem, od sasa do lasa…). Jak usłyszałem tę piosenkę, to mnie kompletnie zatkało. Poczułem się, jakby gość pisał to siedząc w mojej głowie